Historie kryminalne: Druga twarz bohatera
Nie ma ludzi idealnych. Nikt nie jest nieskazitelny, ani do końca zły. Z różnych względów, nierzadko politycznych, prawdę o tym, jaki kto jest, ukrywa się. Zwłaszcza negatywne cechy. Czasami jednak nie da się zamieść wszystkiego pod dywan. – Gdyby nie zdecydowana postawa jego żony, jak nic zadźgałby nożem chłopaka – mówią sąsiedzi Zdzisława R. – W ostatniej chwili kobieta go odciągnęła.
To był ostatni raz, kiedy kogoś skrzywdził. Po tym, co zrobił, żona mu nie darowała. Zajęła się nim policja.
Stary, ale jary
Zdzisław R., mimo ósmego krzyżyka na karku, żywotnością i sprawnością fizyczną mógłby zawstydzić niejednego czterdziestolatka. O takich jak on mówi się krótko: stary, ale jary.
Mężczyzna w swoim długim życiu spłodził dziesięcioro potomstwa. Tylko dwoje przed trzydziestką. Pozostałe już dobrze po pięćdziesiątce. Ale nie tylko w tej materii uważano go za człowieka wyjątkowego.
Pochodził ze znanej w Wisznicach rodziny. Jego ojciec był przed wojną właścicielem świetnie prosperującego młyna i tartaku. Jako człowiek zamożny nie szczędził pieniędzy na edukację syna. Chciał, by jedynak skończył studia i został lekarzem albo adwokatem. Niestety, jego marzenia się nie ziściły.
– Po ukończeniu szkoły powszechnej, w roku 1936, poszedłem do gimnazjum w Międzyrzeczu Podlaskim. Ale nie ukończyłem szkoły, bo trzy lata później wybuchła wojna. Niemcy zamknęli szkołę, musiałem przerwać naukę – mówił lekarzom podczas obserwacji sądowo-psychiatrycznej.
Nie potrafili go złamać
Wrócił do Wisznic. Starsi mieszkańcy miasteczka opowiadają, jak troskliwie opiekował się schorowaną matką i niemłodym już ojcem. Po ich śmierci prowadził młyn i tartak, mając do pomocy tylko paru robotników. Traktował ich jak członków rodziny. W razie potrzeby czy niebezpieczeństwa zawsze mogli liczyć na jego pomoc. Nie jeden raz ratował im życie.
Niemcy dopatrzyli się w księgach rachunkowych młyna pewnych nieprawidłowości i skonfiskowali przedsiębiorstwo. Zdzisława R. nic już nie trzymało w Wisznicach. Wstąpił do Armii Krajowej. Jako żołnierz podziwianej za dzielność i skuteczność w walce 27. Dywizji Wołyńskiej AK, brał udział w wielu potyczkach zbrojnych, był kilkakrotnie ranny.
Po wojnie tacy jak on nie mieli wielkich szans na normalne, spokojne życie. Władze komunistyczne traktowały ich jak najgorszych bandytów. Grupa, której był członkiem, wpadła w zasadzkę zorganizowaną przez Urząd Bezpieczeństwa i Milicję Obywatelską. Zdzisław R. trafił do więzienia. Przebywał w obozach w Białej Podlaskiej, Garwolinie i na Majdanku. Z Majdanka udało mu się uciec.
– Dobrze, że pilnowali nas nasi, a nie Ruscy. Łatwiej było uciec – mówił.
Ukrywał się przez kilkanaście miesięcy. Dopiero po amnestii wrócił do rodzinnej miejscowości, lecz w dalszym ciągu miał u ówczesnej władzy opinię wroga klasowego.
– Za nic nie chciał pójść na państwową posadę, choć ukończył kursy księgowości i pewnie dostałby pracę w biurze – powiedział rówieśnik Zdzisława R. – Wolał prowadzić młyn, zamiast służyć komunistom. Nękali go kontrolami i domiarami, myśleli, że to go złamie. Ale on się nie poddawał. Bardzo go wtedy podziwialiśmy. Był dla nas bohaterem, wzorem Polaka i niezłomnego żołnierza.
Jednakże w 1954 roku jego młyn został upaństwowiony. Gdy go pytano, co teraz zrobi, z czego będzie żył, wzruszał ramionami i odpowiadał, że przecież został mu jeszcze tartak. I że nie odda go komunistom, choćby miał trupem paść. Udało mu się – jako właściciel prywatnego tartaku dotrwał do emerytury.
Zamieniał się w demona…
Bohaterski partyzant i obrońca prywatnej przedsiębiorczości był dwa razy żonaty. Pierwszą jego żoną była nauczycielka w szkole w Wisznicach, mieli dwójkę dzieci. Pobrali się na początku lat 50. W 1963 roku rozeszli się.
– Nie pasowaliśmy do siebie charakterami, nie zgadzaliśmy się w wielu sprawach. Uznaliśmy więc oboje, że nie powinniśmy być małżeństwem – była żona Zdzisława R. dość oględnie mówiła o powodach rozstania.
Po kilku latach ponownie się ożenił. Z tego związku narodziło się aż ośmioro dzieci. Mężczyzna w życiu prywatnym w niczym nie przypominał człowieka, za jakiego go uważano. Mało kto wiedział, w zasadzie tylko najbliższa rodzina, że Zdzisław R. – na co dzień spokojny i kulturalny mężczyzna – zamienia się w demona pod wpływem alkoholu.
Nie żeby był jakimś zdegenerowanym alkoholikiem, sączącym pod płotem tanie wino. Wręcz przeciwnie. Nie pił często. Zdarzało się, że przez kilka miesięcy nie brał wódki do ust. Nawet na weselach i innych uroczystościach rodzinnych pozostawał abstynentem. Wówczas był eleganckim nobliwym panem, nigdy nie podnosił głosu i trudno było go czymś wyprowadzić z równowagi.
Ale gdy się napił – a preferował koniaki markowe i wódki gatunkowe, zaczynało się to zwykle od jednego, góra dwóch kieliszków – to nie wiedział, kiedy przestać. Miał wielodniowe ciągi. Po pijanemu stawał się zaczepny, kłótliwy, agresywny. Awantury domowe były jednak na tyle ciche, iż nikt nie dostrzegał drugiej, już nie tak nieskazitelnej natury bohatera i kombatanta. A rodzina skrzętnie ukrywała prawdę o nim. Bo przecież wstyd, ludzie będą gadać, natrząsać się…
Najgorzej miał najmłodszy syn
Stało się to dla wszystkich jasne dopiero w ostatnich pięciu latach. Zdzisław R. już się niczym nie krępował. Jego pijackie ekscesy były tak głośne i godne pożałowania, że nie dało się utrzymać ich w sekrecie. Najpierw dowiedzieli się sąsiedzi, a potem niemal całe miasto.
– Ojciec zwykle zaczynał od sprzeczki z matką – powiedziała jedna z córek. – Wyzywał ją i miał do niej coraz bardziej absurdalne pretensje. A to, że trwoni jego emeryturę – w rzeczywistości to ojciec przepijał wszystkie pieniądze. A to, że mama ma kochanka.
Zdzisław R. coraz częściej sięgał po alkohol i coraz częściej znęcał się nad żoną, obrzucając ją obelgami i bijąc. Kiedyś brutalnie traktował też dzieci, ale były one już na tyle dorosłe, a on z roku na rok coraz słabszy, że wolał z nimi nie zaczynać. Ale i im od czasu do czasu się obrywało.
– Ojciec wściekał się na nas, że stajemy w obronie matki, kiedy podnosił na nią rękę – powiedział syn Michał.
Może dlatego, że był najmłodszy, Zdzisław R. najczęściej na nim wyładowywał gniew. Zmuszał go do wykonywania bezsensownych robót na podwórku posesji, w oborze i przy papugach, które namiętnie hodował. Nigdy nie był z tych prac zadowolony. Raz rzucił się na syna praktycznie bez powodu. Zaczął go dusić rękami. Michał z trudem się wyswobodził.
W ostatniej chwili
Krytycznego 27 kwietnia 1999 roku Władysław P. od rana był pod „dobrą datą” i czepiał się domowników o każdy drobiazg. A to, że kawa za zimna, to znów, że koszula źle wyprasowana. Rodzina postanowiła go ignorować – to był najlepszy sposób na awanturnika. Pokrzyczał sobie i szedł spać. Tym razem metoda nie poskutkowała.
– Dawaj pieniądze, stara szmato! – wrzasnął do żony. Ostatnio pojawiły się u niego objawy demencji i wszystkich podejrzewał o kradzieże. Żona nie odpowiedziała na zarzuty. Zdenerwowany jej milczeniem rzucił w nią lusterkiem, ale chybił. Chciał ruszyć na nią z pięściami, ale uniemożliwił mu to Michał. Chwycił go za ramiona i razem z siostrą odprowadził ojca do pokoju. Tam go położyli na łóżku.
Wydawało się, że Zdzisław R. uspokoił się. Słyszeli jak mówi do papug, których kilka trzymał w swoim pokoju. Potem zaszeleściła gazeta. Rodzina odetchnęła z ulgą. Wydawało im się, że konflikt został zażegnany. Przynajmniej dziś będzie już spokojnie. Niestety, byli w błędzie.
Zdzisław R. niespodziewanie pojawił się w kuchni, gdy żona, syn i córka jedli obiad. Spojrzał ze złością na Michała.
– No, obrońco mamusi, uderz mnie teraz! – rzucił prowokacyjnie i szturchnął go łokciem w bok.
Syn nawet nie spojrzał na ojca. Spokojnie jadł posiłek. Jego obojętność doprowadziła Zdzisława R. do szewskiej pasji. Wyciągnął z kieszeni scyzoryk, rozłożył go i drasnął Michała w policzek. Osiemnastolatek znów nie zareagował.
Jego ojciec nazwał go śmierdzącym tchórzem. Na głos zastanawiał się, jak mógł „kogoś takiego” spłodzić, po czym jak niepyszny wyszedł z kuchni tak nagle, jak nagle się w niej pojawił. Rana Michała nie wydawała się groźna, jednak przecięty policzek mocno krwawił. Mogła wdać się infekcja.
– Pójdę umyć się do łazienki – powiedział. Matka i siostra w milczeniu kończyły obiad. Michał zmywając z twarzy krew naraz usłyszał za sobą szmer, chciał się odwrócić, ale nie zdążył. Poczuł silne ukłucie w plecy, a potem ogarnął go tępy, paraliżujący ból. Upadł na podłogę. Jak przez mgłę widział twarz ojca, który coś do niego mówił. W prawej ręce ściskał ociekający krwią nóż.
Gdy Zdzisław R. szykował się do zadania synowi drugiego ciosu, nadbiegła żona. Przebywając w kuchni za ścianą, usłyszała stłumiony łoskot. Tknięta niedobrą myślą, pobiegła co sił do łazienki. Przybyła w ostatniej chwili. Odepchnęła męża, potem zawołała córkę. We dwie obezwładniły szalejącego 77-latka. Wrzaski sprowadziły sąsiadkę.
– Niech pani wezwie pogotowie i policję – poprosiła żona Zdzisława R. Spojrzała na męża twardym wzrokiem, dając mu do zrozumienia, że zrobi wszystko, by został ukarany.
Michał R. został odwieziony do szpitala. Miał przebitą opłucną. Szybka pomoc medyczna uratowała mu życie.
Nie był niepoczytalny
Zdzisław R. stanął przed sądem oskarżony o usiłowanie zabójstwa syna. Odpowiadał również za długoletnie znęcanie się nad najbliższymi. Został poddany obserwacji psychiatrycznej. Biegli stwierdzili u niego pewne zmiany w mózgu, będące następstwem podeszłego wieku i nadużywania alkoholu. Nie był jednak niepoczytalny.
77-letni mężczyzna nie przyznał się do winy. Powiedział, że nic nie pamięta. – Nie będę się zapierał, wypiłem trochę i, jak to się mówi, uwał mi się film – wyjaśniał.
Sąd Okręgowy w Lublinie uznał, że ani podeszły wiek, ani chwalebna przeszłość oskarżonego nie mogą stanowić szczególnych okoliczności łagodzących. Tylko dzięki przytomności umysłu żony nie zabił własnego syna.
Wyrokiem z 24 kwietnia 2000 roku Zdzisław R. został skazany na 8 lat pozbawienia wolności. Obrona złożyła apelację od wyroku, ale ani Zdzisław R., ani jego adwokat nie zjawili się na rozprawie apelacyjnej. W tej sytuacji zaskarżony wyrok został utrzymany w mocy.
Mariusz Gadomski
Zmieniono personalia
fot. autor
Polecamy książkę Mariusza Gadomskiego pt. „Tajemnica Hipka Wariata”:
Jest to oparta na faktach powieść o Hipolicie Rytterze, pseudonim Hipek Wariat, słynnym międzywojennym gangsterze i mordercy, działającym w Warszawie, Lublinie i Charkowie. W 1929 roku Hipolit Rytter na łożu śmierci w więziennym szpitalu opowiada warszawskiemu adwokatowi Zygmuntowi Hofmoklowi-Ostrowskiemu swoją historię. Jego życie to ciągłe balansowanie między zbrodniami, pobytami w więzieniu a tęsknotą za żoną. Wie, że jest bestią, a jego historia to podróż przez morze krwi. Nietrudno zgadnąć, jak się ona skończy.
Mariusz Gadomski – autor inspirowanych faktami książek o retrozbrodniach, takich między innymi, jak „Gdzie diabeł nie może. Morderczynie i filutki”, „Jak zabijać, to tylko we Lwowie” czy „Retrozbrodnie”.
Link do zakupu książki: Tajemnica Hipka Wariata – Mariusz Gadomski Oficynka
Czytaj też wcześniejsze historie kryminalne:
Zemsta odprawionego narzeczonego
Tajemnicze zabójstwo małżonków Gąsowskich
Po co oni wracali do Terespola?…
Komentarze
Brak komentarzy