Czuję się spełniony, czyli wspomnienie o Macieju Falkiewiczu

Czuję się spełniony, czyli wspomnienie o Macieju Falkiewiczu
fot. Istvan Grabowski

Jak już pisaliśmy, w niedzielę 26 lutego nad ranem zmarł w szpitalu znany i szanowany bialski artysta malarz Maciej Falkiewicz. W październiku ubiegłego roku skończył 80 lat. Bialski pisarz i felietonista Waldemar Golanko przygotował wspomnienie o mistrzu Falkiewiczu, które poniżej w całości zamieszczamy.

Maciej Falkiewicz, syn Krystyny (z domu Sawicka) i Ferdynanda, urodził się 29 października 1942 roku w Lublinie, w rodzinie mieszczańskiej o silnych korzeniach patriotycznych, w której miłość do kraju była kultywowana od pokoleń. Takiej to szacownej familii szeregi zasilił wspomniany Maciej, ale o dziwo nie stawił się na ziemskim padole lubo „polu bitwy” z tarczą i mieczem w prawicy, a znacznie bardziej pacyfistycznymi akcesoriami.

O takim jak On powiadają: „w czepku urodzony”. A to dlatego, że na świat przyszedł z wąsami, które stały się Jego znakiem rozpoznawczym i z pędzlem w dłoni, a kolorowy świat zaczarował Go tak mocno, że i odczynić nie było sposobu. Te wszystkie niecodzienne atrybuty kunsztu artystycznego zdeterminowały przyszłe życie malca tak mocno, że poza malarstwem świat dla niego przestał istnieć.

Pod koniec lat czterdziestych ubiegłego wieku, jak wielu Jego rówieśników, aczkolwiek z mniejszym entuzjazmem, zarzucił plecak na ramiona i podjął obowiązek nauki w szkole powszechnej, ale że sztywne ramy ówczesnego szkolnictwa znacznie ograniczały jego młodzieńczą wrażliwość, postanowił na własną rękę szukać sposobu na uzupełnienie niedoborów edukacji w przedmiocie, w którym celował. Po ukończeniu szkoły podstawowej, wbrew woli rodziców i na przekór zdrowemu rozsądkowi (czasy bowiem ciężkie były i trzeba było rąk do pracy, i tęgich głów do budowania socjalistycznej ojczyzny), On trwał w swoim postanowieniu i malował, ale nie nowo wybudowane obiekty użyteczności publicznej, co mogłoby mu przysporzyć wielu protektorów i mecenasów sztuki, a – o zgrozo – obrazy świętych oraz obiekty sakralne, bo te emanują swoistą energią i magią, która Go bez reszty oczarowała, czym wielce irytował swoich ateistycznych mocodawców.

Krnąbrny wobec jedynie słusznej i naonczas powszechnie obowiązującej ideologii socrealizmu, młody adept malarstwa podjął naukę w lubelskim Liceum Ogólnokształcącym im. Stanisława Staszica, ale zniechęcony ezoteryczną wiedzą, jaka była mu wtłaczana do głowy, zmuszony był opuścić niegościnne progi liceum i szukać placówki edukacyjnej o szerszych horyzontach, bardziej wyrafinowanym guście i humanistycznym podejściu do sfery duchowej, która chociażby w minimalnym stopniu zaspokajałaby Jego krystalizujące się zainteresowania plastyczne.

Niezrażony pierwszymi niepowodzeniami, opuścił rodzinne progi i wyruszył w świat nieznany, jeszcze niezbyt odległy, ale już samodzielny. Liceum Plastyczne w Nałęczowie miało być remedium na Jego bolączki. Niestety i tam nie znalazł tego, czego szukał. Po powrocie do rodzinnego Lublina, na chwilę zatrzymał się w Liceum Plastycznym, aby po kilku miesiącach zamienić je na Liceum Plastyczne w Gdańsku Orłowie. Z dala od domu rodzinnego i bliskich, stojąc u progu dorosłości, podjął przełomową dla swojej kariery decyzję i wyruszył do Mekki ówczesnej „artystycznej bohemy”, Warszawy, aby tam szukać szczęścia, które było mu pisane.

Atmosfera wytężonej pracy w prężnie odbudowującej się z pożogi wojennej stolicy, udzielała się także młodemu zapaleńcowi idealiście. On również chciał dołożyć własną cegiełkę do rosnącego w górę gmachu socjalistycznej ojczyzny, ale kiedy Jego szczere wysiłki zostały ocenione jako „sabotaż”, powrócił do tego, do czego został stworzony i w czym czuł się najlepiej. Wstąpił na Akademię Sztuk Pięknych, gdzie nareszcie znalazł odpowiedni klimat i ludzi, dla rozwoju swych pasji. Szlify Akademii uczyniły z Niego ukształtowanego malarza, w czym niepoślednią rolę odegrał profesor Ludwik Maciąg, ówczesny dziekan warszawskiej uczelni.

Znajomość z tym wybitnym bialczaninem (od drugiego roku życia aż do wybuchu wojny mieszkał w Białej Podlaskiej) miała fundamentalny wpływ na dalsze losy absolwenta warszawskiej uczelni. To między innymi dzięki namowom profesora nasz dzisiejszy benefisant przyjechał do Białej Podlaskiej (w 1975 roku), z której nie wyjechał już do końca swoich dni. Po wielu owocnych latach współpracy i przyjaźni, profesor Maciąg tak powiedział w jednym z wywiadów o Falkiewiczu: – Maciek jest Polakiem nie tylko dzięki kunsztowi, ale i swojej trosce o otoczenie, o polski pejzaż. To z pewnością oryginał w skali krajowej, nietypowa i przez to bardzo ciekawa postać.

Batalistyczne oraz koniarskie pasje profesora, którymi zaraził młodszego kolegę, znalazły odzwierciedlenie w Jego twórczości oraz życiu codziennym. Powstała kilka lat wcześniej (w 1969 r.) Akademia Wychowania Fizycznego (filia warszawskiego AWF), stała się przystanią i odskocznią dla rozwoju nowych zainteresowań Macieja. Kilkuletnia praca na uczelni zaowocowała założeniem w okolicach Białej Podlaskiej – na Białce – klubu jeździeckiego, który na owe czasy stał się swoistą „stajnią”, ewenementem w szarej rzeczywistości zapyziałej siedziby województwa oraz intelektualną enklawą, nie tylko dla studenckiej braci, ale także dla młodych mieszkańców miasta, pozbawionych szerszych horyzontów i egzystujących w ciasnych ramach socjalistycznej rzeczywistości.

Hołdować dwóm pasjom jednocześnie było jednak ponad siły ambitnego twórcy, dlatego popuścił nieco cugli na rzecz sztuk pięknych i na nich skoncentrował swe dalsze działania. Schyłek lat siedemdziesiątych i lata osiemdziesiąte to okres wytężonej pracy artystycznej mistrza, efektem czego były liczne wystawy krajowe i zagraniczne.

Lata dziewięćdziesiąte to czas transformacji ustrojowej, którą artysta w większości spędził w Janowie Podlaskim, gdzie w utworzonej przez siebie galerii sztuki (w zakupionym, osiemnastowiecznym dworku mieszczańskim rodziny Ryttów) prowadził tzw. dom otwarty dla miłośników malarstwa oraz jeździectwa. Postrzegany przez lokalną społeczność jako oryginał i niespokojny duch, ekscentryczny nieco przedstawiciel wolnych zawodów, stał się nie lada atrakcją i twarzą uśpionego na ogół miasteczka (budzącego się raz do roku w sierpniu, podczas słynnej na cały świat aukcji koni arabskich), o którym głośno stało się daleko poza granicami kraju.

Artysta zapytany o ważniejsze okresy w swojej twórczości, nie potrafił ich jednoznacznie rozgraniczyć, ale fascynacja końmi, portreciarstwo, martwa natura, scenki rodzajowe oraz pejzaże, były główną inspiracją Jego malarstwa. Impresjonizm i naturalizm – tak, abstrakcjonizm – nie!

Przez bez mała sześćdziesiąt lat twórczości namalował kilkaset obrazów (dokładna liczba dzieł ginie w mrokach niepamięci), których losy są bardzo różne. Wiele dzieł znajduje się w rękach prywatnych kolekcjonerów i miłośników malarstwa w kraju i zagranicą. Część dorobku artysty zdobi wnętrza wielu szacownych galerii, zaś w rękach samego malarza pozostał żelazny pakiet, który jest wizytówką Jego twórczości.

Mimo upływu lat, Mistrz do końca był kreatywny, a Jego obrazy, niczym bojole nouveaux, niezmiennie tchną młodzieńczą świeżością. Choć zaprawione esencją życia z domieszką doświadczenia, i lekko wyczuwalnym posmakiem dekadencji, są nieco „ciężkie”, to tworzą niepowtarzalny bukiet smaków, który pobudzając wyczulone zmysły odbiorcy podczas „degustacji”, jak Małmazja idą do głowy.

Osiemdziesięcioletni twórca nie odkładał farb ani pędzli na „półkę”, twierdząc z optymizmem, że wszystko, co najlepsze w malarstwie, jeszcze przed nim.

– Nie chcę żyć przeszłością – mówił z tajemniczym uśmiechem na twarzy, jakby chował coś w zanadrzu – tyle jeszcze wyzwań przede mną…

Zapytany z kolei prowokacyjnie o to, czy nie żałuje drogi, którą wybrał, bowiem kariera artysty to pasmo wzlotów i upadków, mógł przecież zrobić w życiu coś naprawdę „pożytecznego”… – z właściwą sobie swadą i iskrą w oku, odpowiadał ulubionym Herbertem:

„Dobre jest to co minęło

dobre jest to co nadchodzi

a nawet dobra jest teraźniejszość…”.

 

– W tym miejscu, w którym jestem, czuję się spełniony, a gdyby mi jeszcze raz wybierać przyszło, poszedłbym dokładnie tą samą drogą, chyba żeby mnie w szpitalu zamienili i nie byłbym sobą.

Waldemar Golanko

zdjęcia Istvan Grabowski

Czytaj także:

Nie żyje artysta malarz Maciej Falkiewicz

 

Dodaj komentarz

Komentarze

    Brak komentarzy