Stara dusza i saksofon, czyli Tomasz Rogalski o swoim życiu i muzyce

Stara dusza i saksofon, czyli Tomasz Rogalski o swoim życiu i muzyce

Tomasz Rogalski - w czerwonej marynarce, z saksofonem

Mówią o nim człowiek-instytucja. Od 32 lat Tomasz Rogalski z Białej Podlaskiej pojawia się na scenach w różnych konfiguracjach. Bez problemu potrafi zagrać zarówno standardy mistrzów saksofonu Stana Getza i Charlie Parkera, jak i szlagiery Madonny i Stinga. Na koncertach posługuje się saksofonem tenorowym, instrumentami klawiszowymi i perkusyjnymi przeszkadzajkami. Ale czy wiecie, że zaczynał w cyrku w Niemczech, że nauczył się języka chińskiego, a zamiast do Dubaju, wyjechał do Anglii, by pracować w myjni samochodowej? Oto wywiad z tym niezwykłym człowiekiem.

Podobno kiedyś udzielałeś się równolegle w kilkunastu zespołach instrumentalno-wokalnych?

– To prawda. Byłem muzykiem sesyjnym, gotowym na różne wyzwania i sprawdzającym się w różnych sytuacjach. Jak sądzę, zdecydował o tym bogaty repertuar, jaki zdołałem opanować. Tak jest do dzisiaj.

Wychowałeś się na bialskiej Woli. Skąd twój zapał do muzyki?

– Urodziłem się w rodzinie z tradycjami muzycznymi. Co prawda rodzice na niczym nie grali i pracowali w Zakładach Przemysłu Wełnianego Biawena. Za to dziadek ze strony matki grał biegle na akordeonie, a brat matki był zdolnym klarnecistą, trębaczem i saksofonistą. Mnie w wieku jedenastu lat zamarzyło się grać na akordeonie. Wypisałem to tysiąc razy na kartce wręczonej mamie. Potem długo prosiłem mamę, by uległa namowom i kupiła mi wymarzony instrument.

Akordeon stał się moją dziecięcą obsesją. Spędzałem z nim każdą wolną chwilę, a nawet biegałem na prywatne lekcje do nieżyjącego już Stefana Śmietanko. Ku memu zaskoczeniu, nie pomogło mi to wcale zostać uczniem klasy akordeonu w bialskiej Państwowej Szkole Muzycznej. Oficjalnie z braku miejsc. Na otarcie łez zaproponowano mi naukę w klasie saksofonu, prowadzonej przez Maciej Robaka. Uczyłem się w niej dwa lata, zaliczając program muzycznej edukacji z czterech lat. Udało mi się nawet zdobyć piątą lokatę na saksofonie altowym podczas Ogólnopolskiego Konkursu Młodego Muzyka w Szczecinku. Nauczyłem się też podstaw gry na fortepianie, co bardzo przydało mi się w dorosłym życiu.

Powiedz zatem, dlaczego tak ambitny uczeń nie kontynuował nauki muzyki w Lublinie.

– Zdałem pomyślnie egzamin do szkoły II stopnia i już witałem się z gąską. Niestety, ojciec miał wobec mnie inne plany i nie zamierzał finansować mojej edukacji w Lublinie. Uznał bowiem, że muzyka to marny sposób zarabiania na życie. Wysłał mnie do Małaszewicz, gdzie w tamtejszym centrum kolejowym ukończyłem szkołę zawodową, a potem technikum mechaniczne.

Nie zrezygnowałem jednak z marzeń o muzyce. Uzupełniałem naukę samodzielnie, i to kosztem wielu wyrzeczeń. Słuchałem płyt z utworami mistrzów saksofonu: Stana Getza, Charlie Parkera, Tomasza Szukalskiego i Zbigniewa Namysłowskiego. Czytałem z wypiekami na twarzy każdy numer miesięcznika „Jazz Forum”, gdzie uwagami dzielili się zawodowi muzycy. Udało mi się zdobyć kasetę VHS z nagraniami moich mistrzów i nuty ze standardami jazzowymi. Mozolnie ćwiczyłem je w domu i marzyłem, że kiedyś się do nich zbliżę.

Jak konfrontowałeś teorię z praktyką?

– Po prostu graniem w różnych miejscach. Pamiętam swój debiut w lokalu Domino w Białej Podlaskiej, na rogu ulic Łomaskiej i Dokudowskiej. Tam na dansingach zarobiłem pierwsze pieniądze. Z kolegami-pasjonatami jeździliśmy do Warszawy, aby grać w parkach i na ulicach. Dziś można się temu dziwić, ale takie były młodzieńcze uniesienia. Proza życia sprawiła, że po ukończeniu technikum mechanicznego podjąłem pracę w Biawenie. Na tkalni zakładałem osnowy na krosna. Kto wie, jak długo pozostałbym w tym miejscu, gdyby nie niespodziewany telefon od wujka Józka z Hamburga.

W tamtym czasie był on kapelmistrzem orkiestry w słynnym cyrku niemieckim Circus Busch-Roland. W orkiestrze zwolniło się właśnie miejsce pianisty i zaproponował mi przyjazd do siebie. Nie zastanawiałem się długo, choć prześladowały mnie obawy, czy sprostam zadaniu. Naukę na fortepianie w szkole muzycznej miałem przecież jako przedmiot dodatkowy. Porozmawiałem z kilkoma znajomymi i niebawem udało mi się kupić instrument. Był nim dziecięcy, 4-oktawowy keyboard Yamaha. Brakowało mu, co prawda, zasilacza i pokrowca, więc włożyłem go do czystego worka po ziemniakach i pojechałem do Niemiec.

Czy warunki, jakie tam zastałeś, spełniły twoje oczekiwania?

– Już pierwszego dnia doznałem szoku. Cyrk dysponował olbrzymim namiotem na 2500 widzów i zatrudniał kilkudziesięcioosobowy personel. Zgodnie z telefonem wujka, liczyłem na etat w orkiestrze, a oprócz grania dostałem zajęcie kierowcy i budowniczego. Razem z ekipą techniczną musiałem często rozstawiać namiot i ustawiać ławki.

Dużym wyzwaniem okazała się strona muzyczna. Miałem grać w orkiestrze nie tylko standardy muzyki rozrywkowej (o niektórych nigdy nie słyszałem wcześniej), ale i kompozycje napisane specjalnie na potrzeby artystów cyrkowych. Przydała mi się bardzo zdolność czytania nut i znajomość języka angielskiego. Uczyłem się go w domu z miesięcznika „Jazz Forum”, porównując każde zdanie polskie z angielskim. W cyrku nauczyłem się mówić po niemiecku.

Pracowałem od rana do wieczora, ale wynagrodzenie było godziwe. Blisko czterokrotnie wyższe od miesięcznych zarobków w Biawenie. Orkiestra cyrkowa umożliwiła mi też improwizowanie. Ta umiejętność jeszcze bardziej zbliżyła mnie do wymarzonego saksofonu. Poznawałem nowe obszary muzyki, a przy tym stale podróżowałem. W ciągu dwóch lat pracy w cyrku Busch-Roland zwiedziłem niemal całe Niemcy, Austrię i Luksemburg.

Trafiały mi się przy tym zaskakujące przygody. W szwajcarskim sklepie muzycznym, dokąd wszedłem z zamiarem kupna zeszytu nutowego, próbowano mnie aresztować. Mój wygląd wydał się podejrzany. Wszedłem tam w skórzanej kurtce ramonesce i z bardzo długą czupryną, co zaskoczyło właściciela sklepu. Dlatego wezwał policję.

Dlaczego zdecydowałeś się wrócić do domu?

– Praca w Niemczech była opłacalna, ale wyczerpująca. Potrzebowałem oddechu od cyrkowego kołowrotka. Wracałem do Białej bogatszy o solidny keyboard Yamaha i własnego Forda. Miałem zaledwie 24 lata, a czułem się panem świata. Byłem wolny, szczęśliwy i dosyć (jak na tamte lata) zamożny. Nie było mi jednak dane beztrosko leniuchować.

Bardzo szybko otrzymałem od kolegi Pawła Drabarza propozycję wyjazdu do Finlandii. W 2000 roku uległem pokusie pracy w cyrkowej orkiestrze, gdzie miałem grać na saksofonie. Warunki oferowane przez właściciela Sirkus Finlandia były o niebo lepsze od tych, jakie miałem w Niemczech. Pracowałem 14 godzin na dobę, ale na korzystniejszych warunkach. Właściciel bardzo dobrze płacił, a dodatkowo zapewniał załodze wycieczki turystyczne, imprezy integracyjne oraz karnety na saunę i siłownię. Mogłem wreszcie kupić wymarzony model saksofonu.

W Finlandii poznałem bardzo ciekawych ludzi i zacząłem się uczyć arcytrudnego dla Polaka języka fińskiego. Dziś, dzięki licznym podróżom, posługuję się kilkoma językami: angielskim, niemieckim, rosyjskim, włoskim, fińskim i… chińskim. Wielokrotnie przekonywałem się, jak cenną zaletą jest praktyczna znajomość języków obcych.

Tym bardziej że stale przemieszczałeś się po Europie.

– Istotnie. Z Finlandii pojechałem do Włoch (znowu praca w orkiestrze cyrkowej), a stamtąd, po kilku miesiącach, do Wielkiej Brytanii. Tam przez pół roku byłem członkiem ekipy budowlanej. Robota była wyczerpująca, ale opłacalna. Tak przynajmniej myślałem. W Anglii o muzyce mogłem tylko pomarzyć.

Z braku lepszych ofert pracy, zostałem ponownie muzykiem cyrkowym we Włoszech, a potem w Szwajcarii, którą wspominam nad wyraz ciepło. Pracowałem tam do chwili, gdy nadarzyła się sposobność ponownego kontraktu w Finlandii. Zostałem tam na całe cztery lata.

Jak z perspektywy czasu oceniasz ten pobyt?

– Z dużym sentymentem. Poznałem dobrze niewielki, ale malowniczy kraj (cyrk występował nawet za Kołem Polarnym), nawiązałem mnóstwo ciekawych znajomości z ludźmi z całego świata. Szczególnie miło wspominam chińską akrobatkę Ma Ning. Za jej namową zacząłem uczyć się języka chińskiego. W opanowaniu 20 tysięcy znaków pomagały mi podręczniki angielskie.

Podobno Chiny tak cię urzekły, że myślałeś o wyjeździe do Pekinu.

– Rzeczywiście miałem taki zamiar, jednak dziwnym splotem okoliczności nigdy się on nie spełnił. Podobnie jak propozycja muzycznej podróży do Dubaju. Gdyby tam dotarł, byłbym pewnie dziś dobrze ustawiony finansowo. Jednak zamiast do Emiratów, poleciałem do Anglii, gdzie zaproponowano mi pracę w myjni samochodowej. Ta przygoda trwała kilka miesięcy, ale okazała się pouczająca. Choćby ze względu na lepsze poznanie brytyjskiego akcentu.

Czym zajmowałeś się po powrocie do domu?

– Postanowiłem skupić się tylko na muzyce. Miałem duże doświadczenie i propozycji występów mi nie brakowało. Współpracowałem z kilkunastoma zespołami. Graliśmy na weselach, imprezach okolicznościowych, a nawet pogrzebach. Zdarzały mi się występy w eleganckich salach koncertowych. Grałem z kolegami standardy jazzowe, aktualne przeboje z list światowych oraz koncerty z repertuarem zespołu Queen i Stinga. Miałem okazję poznać wielu polskich muzyków (Tomasza Stańkę, Lesława Możdżera, Zbigniewa Wodeckiego, Piotra Szczepanika i Andrzeja Rosiewicza).

Nie potrafię wymienić wszystkich miejsc, gdzie dane mi było grać jako saksofonista, akordeonista czy perkusista. Z tych wszystkich wyjazdów i koncertów utrwaliła mi się świadomość muzyka uniwersalnego. Potrafiłem dostosować się do prawie każdych warunków. Miałem równą satysfakcję z występu w dużej, świetnie nagłośnionej sali koncertowej, co z grania na imprezie okolicznościowej w Gminnym Ośrodku Kultury. Zawsze najważniejszy był dla mnie słuchacz.

Kiedyś przygotowanie do koncertu zajmowało mi dużo czasu. Musiałem poznać zapisy nutowe wykonywanych utworów, poczuć więź z pozostałymi muzykami, znaleźć okazję do improwizacji. Teraz, po trzech dekadach przygody z muzyką, czuję się swobodnie na każdej scenie i większość utworów potrafię zagrać ze słuchu. Na pamięć nie narzekam, więc repertuar mam ogromny. Pewnie z tego powodu organizatorzy różnych imprez proponują mi występy solowe.

Mogę się nieskromnie pochwalić, że do filmu dokumentalnego o bialskim poecie Grzegorzu Szupiluku skomponowałem cztery melodie, w tym jedną w stylu flamenco. Teraz gram od czasu do czasu, ale na brak ofert koncertowych nie narzekam, przemieszczając się z Białej Podlaskiej do Zielonej Góry, Łodzi, Siedlec czy Białegostoku.

Wielu fanów muzyki zna ciebie dobrze z występów na placu Wolności, z klubów kultury i bibliotek. Cenią cię za świetne improwizacje i imponujący repertuar. Powiedz zatem Tomku, czego słuchasz w czasie wolnym od grania.

– Tu cię pewnie zaskoczę. Najbliższa jest mi muzyka klasyczna. Szczególnie cenię kompozycje fortepianowe Fryderyka Chopina. Składam sobie solenną obietnicę, że na tyle poprawię technikę gry na fortepianie, aby kiedyś zagrać w całości kilka utworów Chopina.

Życzę ci spełnienia postanowień i wielu okazji do satysfakcji z występów scenicznych.

Rozmawiał Istvan Grabowski

Zdjęcia pochodzą  z prywatnego archiwum Tomasz Rogalskiego

Dodaj komentarz

Komentarze

    Brak komentarzy