Nasze felietony: Własny punkt widzenia (11). O szansach ostatniego lumpa RP na utworzenie rządu

Nasze felietony: Własny punkt widzenia (11). O szansach ostatniego lumpa RP na utworzenie rządu
Obyś żył w ciekawych czasach

13 listopada to był długi dzień. Choć jak każdy miał urzędowe 24 godziny, to jednak obfitował w tyle wydarzeń, że i na tydzień mogłoby starczyć. Co zatem takiego wyjątkowego wydarzyło się 13 listopada, że przejdzie on do historii polskiego parlamentaryzmu jako przełomowy? Był pechowy, to oczywiste, ale było też trzęsienie ziemi i scena polityczna wywróciła się do góry nogami. Wszystko, z czym mieliśmy dotychczas do czynienia, i co traktowaliśmy jak codzienność, tego właśnie dnia przestało obowiązywać…

Spóźniony prezes karnie zatrzymał się w kadrze na schodach i czekał skonsternowany aż wybrzmi hymn, żeby móc zająć miejsce w sejmowych ławach. Ten niecodzienny widok był zaledwie preludium dalszych porządków. Kiedy prezydent wszedł na mównicę, zaczęła się prawdziwa szopka, żaden standuper nie powstydziłby się takiego występu, ale głowa państwa i owszem. Tak niespójnego i tak niekonsekwentnego przemówienia jeszcze nie słyszałem, a co najgorsza, dopełnieniem tej groteski była wieczorna nominacja Morawieckiego na szefa rządu. Mimo wszystkich na niebie znaków świadczących o niekorzystnym układzie gwiazd dla zjednoczonej prawicy, prezydent niepomny na „siły wyższe”, logikę i dobro publiczne, obstawał przy swoim.

Bo oto najpierw usadzono Witek, a po chwili utrącono Pęka. I co? Nic, żadnej refleksji? A ile było przy tym krzyku na łamanie zasad demokracji i tradycji! „Zapomniał wół…”, o czym wspominał A. Duda podczas swego wystąpienia. Buńczuczne pobrzękiwanie szabelką, jakie dało się słyszeć na sali sejmowej, to zapowiedź „szorstkiej przyjaźni” z, nie wiedzieć czemu, ale rządem D. Tuska i jego „lumpami”. Czyżby prezydent, mając do wyboru dwie opcje, wolał mimo wszystko użerać się z opozycją, aniżeli wespół z Morawieckim spijać z dzióbka frukta jego wątpliwych wysiłków? A te umizgi do niego to jedynie kamuflaż mający na celu pogrążenie „serdecznego wroga”?

 

Nie wstydzę się być Polakiem

Historia Polski od czasów Galla Anonima to pasmo wzlotów i upadków Rzeczypospolitej, to ciąg zdarzeń, z których jesteśmy dumni, ale też i takich, za które czerwienimy się od ucha do ucha, kiedy je wspominamy. Nasze narodowe przywary wielokrotnie były przyczyną naszych klęsk, ale narodowe zalety zawsze stały na straży honoru i niepodległości potomków Lecha, bowiem „krwi nie odmówi nikt…”. Waleczność, umiłowanie wolności i ojczyzny to nieodzowne symbole polskiej duszy, czego świadectwem są niezliczone groby i bielejące kości naszych rodaków, rozsiane po polach bitew – „o wolność naszą i waszą” – na wszystkich kontynentach kuli ziemskiej.

Nie wstydzę się być Polakiem, gdy „kruszynę chleba unoszą z ziemi przez uszanowanie…”, i wówczas, kiedy zbrojnym ramieniem, myślą lotną i cierpieniem wykuwali w kamieniach milowych historii swą upragnioną przyszłość. Dumny jestem z dorobku kulturowego, naukowego, sportowego, gospodarczego, nawet politycznego, kiedy Polska była na ustach całego świata… Dumny jestem, kiedy są wielcy, jako te olbrzymy, które góry gotowe są przenosić, i wstydzę się, kiedy karleją z powodu swej małostkowości, i największe projekty wniwecz obracają.

Te wszystkie osiągnięcia, ten wizerunkowy etos, jest świadectwem potencjału naszego narodu, zjednoczonego pod jednym sztandarem. Ale kiedy do głosu dochodzi prywata, a dobro publiczne jest li tylko pretekstem do przejęcia władzy, wstydzę się, że ta polskość jest jedynie fasadą, za którą kryje się nikczemne oblicze prawdziwego Polaka. Wstydzę się, że jestem Polakiem, kiedy ten pije piwo z sokiem i szampana do śledzia. Wstydzę się, kiedy nosi skarpety do sandałów i kwiatek do kożucha. Wstydzę się, kiedy słyszę o lepszym i gorszym sorcie, i kiedy sala sejmowa zamienia się w spelunę, a knajackim językiem stanowione jest prawo.

Wstydzę się, kiedy ostatni „lump” RP ma większe szanse na utworzenie rządu, aniżeli prawdomówny mąż stanu, któremu nie ufa nawet własna żona i ustanowiła z nim rozdzielność majątkową, żeby nie pójść z torbami. Wstydzę się, kiedy mój prezydent nazywa Unię Europejską wyimaginowaną wspólnotą, a europarlamentarzyści w gumofilcach nie potrafią wyjść z partyjnych butów i opowiedzieć się za ojczyzną, kiedy racja stanu tego wymaga.

Świecę oczami za Polaków, którzy uwierzyli w bajki opowiadane przez piaskowego dziadka o naprawie Rzeczypospolitej. Wstydzę się, jako Polak, kiedy język ojczysty, nie zważając na jego dziedzictwo, używany jest jako narzędzie przeciw rodakowi swemu. Na szczęście, po 15 października mogę znowu z dumą przyznać – nie wstydzę się być Polakiem!

 

Pokrętna myśl

Zastanawiam się, czy dobrze odczytałem intencje M. Morawieckiego w sprawie powołania przez niego nowego gabinetu, dlatego piszę te słowa licząc na waszą wyrozumiałość. Tajemnicą poliszynela jest fakt, że zjednoczona prawica nie ma żadnych zdolności koalicyjnych, więc powierzenie teki premiera osobie ze starego układu jest co najmniej lekkomyślne, żeby nie powiedzieć naiwne, ale niepozbawione sensu.

Skoro prezydent zdecydował się na ten karkołomny krok, zrobił go z pełną rozwagą, licząc, że takie działanie spowoduje sekwencję zdarzeń, których dalekosiężne skutki odwrócą bieg historii. Z pozoru tylko imposybilizm sprawczy prezydenckiego nominata jest słabością, w rzeczywistości jest on zasłoną dymną, zza której wychyną nowe pomysły. Nie traćmy z pola widzenia celu, do jakiego dąży premier, i nie lekceważmy przeciwnika, bowiem w akcie desperacji gotowy jest na wszystko, aby utrzymać się u władzy.

Czy sądzicie, że te przebąkiwanie o ponadpartyjnym rządzie to przypadek? Skądże, to wyrachowane działanie, mające na celu zaszczepienie w umysłach ludzi nowej idei: utworzenie rządu ponad podziałami! Nie na darmo Morawiecki wspomniał o rozdrobnieniu głosów, o potrzebie zmian (komuniści też mówili – komunizm tak, wypaczenia nie), o dekalogu polskich spraw i filarach programowych… On, jako wizjoner i szczery patriota, gotów jest pójść na dalekie ustępstwa, byle uzyskać parlamentarną większość.

Nie trzeba być wybitnym znawcą sceny politycznej, aby przewidzieć kolejny ruch tego stratega. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem jest utworzenie hipotetycznego rządu (bez pytania o zgodę), właśnie rządu patriotów, rządu ponadpartyjnego, złożonego z członków PiS, Konfederacji i PSL, który spełniałby oczekiwania wszystkich Polaków, poza stronnikami Koalicji Obywatelskiej, Polski 2050 i Lewicy. Ale kogo to obchodzi, przecież to drugi sort!

Wiem, że to brzmi jak fikcja literacka, jak fabuła kiepskiego filmu, ale czemu by nie zrobić takiego myku? Te wszystkie filary, ten dekalog, ta troska o jutro… On gotów jeszcze poświęcić na ołtarzu władzy kilku swoich giermków i wspomnieć o tłustych kotach, i wypaczeniach, a nawet o arogancji władzy… I jak społeczeństwo zareagować ma na takie dictum? Ano przyklasnąć zgodzie narodowej, tak jak powinni przyklasnąć tej idei politycy z wymienionych ugrupowań i zagłosować za takim tworem. Inaczej będą zdrajcami narodu i niemieckimi sługusami.

Nie śmiejcie się i nie dziwujcie, ale to jest kapitał na przyszłość. „Łaska pańska na pstrym koniu jeździ”, a kto wie, jak potoczą się losy obecnej koalicji, kiedy wciąż słyszymy o coraz to nowych darowiznach dla kolesi i pociotków, i betonowaniu spółek oraz wymiaru sprawiedliwości. Sądzicie, że taki scenariusz jest niemożliwy?! Bo ja nie! Przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie przedłużałby agonii, nikt, kto ma odrobinę politycznego zmysłu nie przyjąłby nominacji na premiera, i na koniec, nikt kto ma odrobinę rozumu i przyzwoitości nie wejdzie do rządu pisu, bo to ściek jest, w którym solidnie można się ubabrać i smród pozostanie. Ale postawienie politykom opozycji swoistego ultimatum ma sens.

 

Fortuna kołem się toczy!

Miało być demokratycznie i praworządnie, tymczasem nowa parlamentarna większość, złożona ze zbieraniny różnego autoramentu pseudopolityków zjednoczonej opozycji, która ani formalnie, ani prawnie nie przejęła jeszcze rządów w kraju, już się szarogęsi i myśli o wprowadzaniu własnych porządków. Ona to bowiem jest źródłem wszelkiego zamętu, którego konsekwencje będziemy ponosili my wszyscy, tako teraz, jak i w niedalekiej przyszłości – „Tak im dopomóż…”.

Ci polityczni nuworysze, za nic mając standardy obowiązujące przez osiem ostatnich lat w polskiej polityce i w świątyni demokracji, zamierzają wprowadzać reformy, które dla pobożnych są bluźnierstwem, dla ateuszy zaś obelgą. Taki stan rzeczy jest nowym doświadczeniem poznawczym dla członków zjednoczonej prawicy, którzy z racji przynależności do państwowego establishmentu, czuli się komfortowo i bezkarnie do czasu, kiedy nastało nowe. To oni zwykli byli narzucać polityczną wolę wszystkim odmieńcom, jacy jeszcze plątali się po sejmowych korytarzach, a ich głos stanowił prawo.

Tymczasem w obecnej sytuacji stała się rzecz bezprecedensowa, żeby nie powiedzieć straszna! Oto głos prezesa, premiera, prokuratora, marszałka czy ministra byłego rządu jest jako ten łabędzi śpiew odchodzących w niebyt piewców historii, stracił na czasie. To owi nieszczęśnicy, niedawno jeszcze wszechmogący, a obecnie desperacko lecz bezowocnie usiłujący odzyskać władzę w naszym kraju, teraz cierpią najbardziej. Wszak to oni, z braku zrozumienia ze strony społeczeństwa oraz zaślepionej nienawiścią opozycji, zepchnięci zostali na margines życia politycznego, co w niedalekiej przyszłości, jak przewidują sami zainteresowani, doprowadzi do gabinetowego kryzysu w naszej ukochanej ojczyźnie.

Proces zmian zachodzących w przestrzeni publicznej jest tak dynamiczny, że nie wszyscy członkowie obecnego parlamentu są w stanie mentalnie i fizycznie za nimi nadążać. Co sprawia, że pozostając w tyle dostają mętliku w głowie i zadyszki, i nawet we własnych kręgach uchodzą za outsiderów nowego rozdania. Wykazywanie całkowitej bezradności w zderzeniu z bezduszną medialną machiną, która wolność słowa i prawo prasowe traktuje jak bicz na politycznych wrogów, nie zaś (jak było dotychczas) sumienie narodu, jest dodatkowym czynnikiem utrudniającym funkcjonowanie niegdysiejszych celebrytów w dzisiejszym układzie, czyniąc z nich łatwy łup dla przemysłu propagandy i pogardy.

Na czym polega obecna, doktrynalna zmiana rządzenia? Co takiego stało się w kraju, że dotychczas obowiązujące reguły przestały obowiązywać? Zachodzą w głowę ci, którzy nie rozumieją. Wszak ustrój pozostał ten sam, Konstytucja również. Co zatem postawiło ich świat na głowie?! Ano ludzie zmienili się, ot i wszystko. Dużo to i mało, wszak „punkt widzenia zależy od punktu siedzenia”, dlatego wczorajszy miecz na wrogów, dziś stał się tarczą, za którą kryją się ówcześni ustawodawcy. Oni to, wiedzeni poczuciem etyki zawodowej lubo kierowani przeczuciem (że nic nie trwa wiecznie), pozostawili sobie wytrychy do drzwi demokracji, których teraz używają jako argumentów chroniących ich przed osądem dziejowym i codziennym politycznym linczem, dokonywanym na nich przez opinię publiczną.

Grożące im zarzuty korupcji, niegospodarności, nepotyzmu czy – dla co poniektórych – Trybunał Stanu, wynikają ze złej woli neoparlamentarzystów, którzy łamiąc zapisy Konstytucji, za wszelką cenę starają się odegrać na byłych przeciwnikach politycznych, na tych prawych synach narodu, którzy nigdy nie sprzeciwili się literze prawa. Ten niegodny sposób rozliczania poprzedniej ekipy jest przejawem nienawiści, frustracji i złych praktyk, jakie próbują przenieść na rodzimy grunt poplecznicy Putina i Merkel. Polskie, narodowe i niezależne instytucje publiczne będą twardo stały na straży partyjnego porządku prawnego, co nie pozostanie bez wpływu na wydane przez nie w przyszłości ewentualne wyroki…

Ten bezkompromisowy atak na byłych urzędników publicznych oraz filary liberalnej demokracji, wzmacniające partyjny model rządzenia, jest przejawem arogancji i braku szacunku dla autorytetu państwa, który bez względu na okoliczności, jest opoką, na której zbudowany jest narodowy system wartości i polski ład. Z troski o przyszłość ojczyzny, nie milknie apel członków (wciąż) zjednoczonej prawicy do zmienników: „Nie idźcie tą drogą, nie niszczcie przeszłości ołtarzy”. My włożyliśmy tyle trudu w dzieło przebudowy państwa, a teraz wszystko miałoby pójść na marne?! Pamiętajcie – jak powiedział klasyk – fortuna kołem się toczy…

 

Dramat w świątyni demokracji

Czemu i komu miał służyć ten żałosny spektakl, jaki zafundowali nam nasi rozrzutni włodarze (za nasze pieniądze) pewnego listopadowego wieczoru w Pałacu Prezydenckim? Może Niemcom albo Rosjanom, ale na pewno nie Polsce i Polakom. Ten anturaż i podniosłość chwili, ten blichtr z podtekstem – uroczystość zaprzysiężenia rządu – czy to na pewno było to, na co czekali rodacy?

Akt zaprzysiężenia powinien być wydarzeniem podniosłym, niemal mistycznym, niczym narodowe święto, bowiem oto kończy się bezkrólewie, kraj ma nowy rząd, a obywatele – gwaranta własnego bezpieczeństwo. Bowiem skoro pierwszy minister, desygnowany przez pierwszego obywatela RP, powołuje najlepszych z najlepszych i tworzy z nich rząd ekspertów, to to musi być święto. Tymczasem co uczyniono z tej niepośledniej uroczystości? Ano żałosne widowisko z kiepską obsadą w rolach głównych.

Atmosfera zażenowania, jaka towarzyszyła uroczystościom, wyczuwalna była w każdym zakamarku Sali Kolumnowej, i nie było osoby, która czułaby dumę z obcowania ze sobą i występowania w tym dramacie. Dla powołanych ministrów złożenie roty przysięgi winno być szczególnym przeżyciem, wydarzeniem niepowtarzalnym w swej wymowie, a jej wydźwięk zobowiązaniem, słowem honoru potwierdzonym błagalną prośbą: Tak mi dopomóż Bóg.

Zastanawiam się, czy nie było bluźnierstwem mieszanie do tej groteski osoby Najwyższego, który z pewnością miał lepsze zajęcia, niż oglądanie komedii odgrywanej w świątyni demokracji przez aktorzynów drugiego planu. Skład marionetkowego rządu, powołanego, jak się okazuje, nie przez premiera, a zakompleksionego seniora, jest przejawem pychy oraz braku odpowiedzialności za przyszłość kraju, co odzwierciedla jego prawdziwe intencje i nikczemną naturę. Czym bowiem jest ów gabinet? Fikcją, atrapą stworzoną na potrzeby partii, nie zaś zbiorem wybitnych osobowości, potrafiących zarządzać potencjałem państwa.

Wszystkie pijarowskie zabiegi zdesperowanych spin-doktorów spaliły na panewce, i nawet walory osobowe wzmiankowanego składu, w tym (nie bez kozery) liczne towarzystwo młodych pań, nie było w stanie podnieść jego wartości merytorycznych. Mimo ogromnych nakładów finansowych, poniesionych na klakierów, spektakl z udziałem młodych wilczków i amatorów został wygwizdany, bo był po prostu do d..y. Według znawców tematu, sztuka zostanie zdjęta z afisza w ciągu dwóch tygodni, ponieważ podstawą sukcesu każdego dzieła jest dobrze napisany scenariusz. No i oczywiście gra aktorska, a w tym dramacie tego wszystkiego zabrakło.

PS

Kiedy już zgasły światła rampy, a wszyscy uczestnicy spektaklu zrzucili maski i przyszli do siebie, na scenie, za opuszczoną kurtyną, pozostał protagonista, on to bowiem był głównym aktorem tego dramatu. Bał się zrzucić maskę, by stać się na powrót personą. Nie chciał, żeby go widzowie wygwizdali, kiedy poznają jego prawdziwą twarz.

Waldemar Golanko

 

 

Dodaj komentarz

Komentarze

    Brak komentarzy