Krzysztof Wawrzyniak-Norblin – obywatel świata z Janowa Podlaskiego

Krzysztof Wawrzyniak-Norblin – obywatel świata z Janowa Podlaskiego

Bardzo ciekawe okazało się spotkanie sympatyków Dyskusyjnego Klubu Książki, zorganizowane 9 maja w Filii nr 6 Miejskiej Biblioteki Publicznej w Białej Podlaskiej z udziałem janowskiego podróżnika Krzysztofa Wawrzyniaka-Norblina. Gość opowiadał barwnie o wydanej przez siebie książce „Z wiatrem i pod wiatr” oraz przygotowywanej do druku wspomnieniowej książce „W pogoni za horyzontem”. W obu autor prezentuje się jako zapalony żeglarz i obywatel świata. Wcześniej był jednym z bohaterów książki Piotra Strzałkowskiego „Podlasiacy”.

Zamiłowanie do żeglarstwa

22 lat temu Krzysztof Wawrzyniak-Norblin powrócił z Kanady do rodzinnego Janowa Podlaskiego. Zanim to się stało, odwiedził dwadzieścia krajów na pięciu kontynentach. Posiada obywatelstwo Szwecji, Kanady i Rodezji Południowej (obecnie Zimbabwe). Jego biografia mogłaby być tematem sensacyjnego filmu. Zanim został profesjonalnym żeglarzem ze stopniem kapitana jachtowego i pokonał dwa oceany, pływał z kolegami szkolnymi po janowskim jeziorze Szczerbiec. Zamiłowania do wody nabrał w sierpniu 1939 roku, kiedy jako czterolatek wybrał się z dwoma dziadkami i wujkiem nad Bug, gdzie przewoźnik promu umożliwił mu przeprawę na drugi brzeg rzeki. Tak mu się to spodobało, że pływał potem łódką, której żagiel stanowił porwany koc.

W 1949 roku miał szczerą chęć wstąpienia do Wyższej Szkoły Morskiej i odbył nawet pomyślnie zaliczony staż na jachcie Dar Pomorza. Nie udało mu się jednak spełnić marzenia, bo komisja weryfikacyjna szkoły nie mogła zaakceptować faktu, że ojciec kandydata na żeglarza ma własny sklep i hektary ziemi. Dlatego podczas studiów politechnicznych wstąpił do warszawskiego Yacht Clubu. Najpierw pływał w okolicach stolicy, potem na Wybrzeżu. Częste wyjazdy do Gdyni i rejsy po Bałtyku umożliwiły mu zdobycie stopni sternika i kapitana jachtowego. Dzięki dobrze opłacanej pracy w biurze Znaku Jakości (w latach sześćdziesiątych zarabiał netto 3500 zł) i nagrodom za pomysły racjonalizatorskie, stał się właścicielem własnego jachtu Tahiti, zbudowanego dzięki planom ściągniętym z Francji. Kosztował go 72 tys. zł, co dla wielu stanowiło w tamtych latach fortunę.

Emigrant polityczny

Krzysztof Wawrzyniak-Norblin podczas spotkania w Filii nr 6 Miejskiej Biblioteki Publicznej w Białej Podlaskiej. Obok kierownik Filii Krystyna Nowicka

– Wzrastałem w okresie PRL-u, ale tradycje rodzinne skłaniały mnie do przeciwstawiania się ludowej władzy. Już w wieku jedenastu lat kolportowałem ulotki z prawdą o zbrodni katyńskiej i malowałem napisy na murach, zachęcające do powstrzymania się od udziału w referendum. To krytyczne nastawienie wobec rządu komunistów skłoniło mnie do emigracji politycznej – opowiada Wawrzyniak-Norblin.

Po studiach ciągnęło go nad wielką wodę. Na Wybrzeżu mógł pływać klubowym jachtem, a ponadto oceniać sprawność urządzeń elektrycznych na kutrach rybackich. W tej dziedzinie uchodził za eksperta. W Trójmieście związał się z opozycyjną grupą Młoda Polska, która prowadziła akcje uświadamiające wśród stoczniowców. Właśnie tam w połowie grudnia 1970 roku uczestniczył w manifeście robotników, protestujących przeciwko drastycznym podwyżkom żywności. Wypadki zakończyły się śmiercią czterdziestu czterech osób, ranami tysiąca stu manifestantów i aresztowaniem ponad trzech tysięcy osób.

Milicja deptała mu nieustannie po piętach, i w obawie przed więzieniem opuścił kraj 23 września 1971 roku. Celowo wybrał pogodę sztormową, podczas której miał rzekomo płynąć jachtem z Gdańska na Hel. Kiedy minął pas polskich wód terytorialnych, skierował się – dla zmylenia pograniczników – w kierunku Kłajpedy, a następnie do Szwecji. Mimo potężnej siły wiatru, spychającego go na południe, do Polski, po dwóch dobach dotarł na Gotlandię, do portu szwedzkiej marynarki wojennej Klimteham.

Szwedzki azyl

Przez sześć tygodni szwedzka policja trzymała nielegalnego emigranta w areszcie. Podejrzewano, że może być szpiegiem. Po przesłuchaniach, w których uczestniczył nawet przybyły z Brukseli przedstawiciel NATO, udzielono mu azylu politycznego i wydano paszport nansenowski, uprawniający do przekraczania granic bez wizy. Szwecja, choć życzliwa uchodźcom politycznym z całego świata, trzymała Polaka przez pięć miesięcy w obozie niedaleko Sztokholmu. Tam otrzymał propozycję podjęcia pracy.

Wybrał firmę telefoniczną LM Ericsson. Początkowo pracował w niej na linii produkcyjnej, a po ukończeniu rocznego kursu języka szwedzkiego na uniwersytecie sztokholmskim, jako laborant-elektryk. Szwedzi mieli kłopoty z poprawnym wymówieniem nazwiska Wawrzyniak. Dlatego zdecydował się zmienić je na Norblin. Nie było to jedyne nazwisko, jakim się posługiwał za granicą. W Danii i Szwecji uchodził jako Horn, zaś w krajach Afryki – Korwin.

Wszystko zaś po to, by zmylić tropy służby bezpieczeństwa, kontrolującej jego korespondencję z mieszkającym w Janowie Podlaskim ojcem. Listy wysyłane były celowo z różnych krajów, m.in. z Niemiec, Szwajcarii, Kenii. W Sztokholmie Norblin nawiązał kontakty ze środowiskiem polonijnym, które już wtedy wydało mu się skłócone i mocno podzielone.

Kontrakt w południowej Afryce

– Po dwóch i pół roku pracy, która dawała mi satysfakcję i przyzwoite zarobki, poczułem się zmęczony Szwecją. Znalazłem anons w gazecie o naborze chętnych do wyjazdu na kontrakt do Afryki. Organizowała go amerykańska firma naftowa pod auspicjami ONZ. Nie miałem rodziny, więc podjęcie decyzji nie było trudne. Podróż na południe kontynentu afrykańskiego wydawała się frapującą przygodą. Nie sądziłem wtedy, jak poważne może być to wyzwanie – opowiada janowski podróżnik.

W ciągu czterech lat kontraktu wielokrotnie zmieniał miejsce pobytu. Firma, zatrudniająca ochotników z różnych stron świata, poszukiwała złóż ropy naftowej. Z tego powodu przemieszczała się od Angoli po RPA. Norblin zajmował się obsługą agregatów elektrycznych, niezbędnych przy pracach poszukiwawczych. Miał też być tropicielem kłusowników, polujących nielegalnie na afrykańskie zwierzęta. Rychło się przekonał, że nie było to ani łatwe, ani bezpieczne. Każdy dzień przynosił zaskakujące niespodzianki.

Dwukrotnie był ofiarą napaści plemion murzyńskich. Przyjmowały one obecność białych z ogromną niechęcią, i szukały okazji, by z nimi walczyć. Szczególnie agresywne było plemię Owambo, któremu biali przybysze kojarzyli się z kolonizatorami, wyzyskiwaczami i agresorami żądnymi bogactw. Podczas wojny domowej w Rodezji Południowej był raniony w głowę, co przypłacił blizną na czole i osiwieniem w ciągu jednej nocy. Podczas napadu Afrykanów w Botswanie był raniony w lewą nogę. Jak wspomina, cudem wtedy ocalił życie, bo bliski współpracownik z Irlandii został zabity podczas ataku na obóz nafciarzy. Ryzyko wpisane było w pracę w tamtych rejonach świata.

Niecodzienne spotkania z rodakami

Krzysztof Wawrzyniak-Norblin w 2007 roku, sześć lat po powrocie na stałe do kraju

Podróże przez jedenaście krajów Afryki (Angola, Mozambik, Rodezja, Kenia, Tanzania, Malawi, Zambia, Botswana, Suazi, Lesoto i RPA) znaczona była spotkaniami z wieloma Polakami. W RPA kontaktował się z ludźmi, którzy przebyli w czasie II wojny daleką drogę z Syberii na południe Afryki. Jednym z nich był ks. T. Walczak, który zmarł w Johanesburgu w wieku 91 lat.

W królestwie Suazi zaprzyjaźnił się z inż. Rozwadowskim, pełniącym obowiązki nadwornego leśnika króla Sobhuzy. – Nigdy nie byłem amatorem łowiectwa, lecz za namową Rozwadowskiego zgodziłem się wykupić licencję myśliwego za 1100 dolarów i uczestniczyć w polowaniu na lwy. Najpierw przez dwa dni jeździłem po buszu w towarzystwie dwóch ciemnoskórych rangero (zawodowych myśliwych). Kiedy wypatrzyliśmy stado lwów, a w nich przeznaczonego do odstrzału samca, nie mogłem skupić się na celnym strzale. Z odległości 25 metrów spudłowałem do zwierza, co mogło zakończyć się fatalnie. Na szczęście towarzyszący mi strzelec wyborowy trafił od razu lwa w serce. Mięso odwieźliśmy do wioski murzyńskiej, a skórę otrzymałem na pamiątkę. Niestety, kuśnierz nie wyprawił jej starannie i cenne trofeum uległo zniszczeniu – wspomina Krzysztof Wawrzyniak-Norblin.

Afryka urzekła janowianina malowniczymi krajobrazami. Głęboko w pamięci utkwiły mu fantastyczne wodospady Wiktorii oraz pełne bogatej zwierzyny parki narodowe Tanzanii, Botswany i RPA. Szczególnie piękny wydał się położony na dwóch milionach hektarów park narodowy Krugera. W deszczowym i gorącym klimacie zamieszkuje go ponad trzysta gatunków zwierząt, w tym przedstawiciele tzw. wielkiej piątki: lew, lampart, słoń, bawół i nosorożec.

Wzruszające okazało się spotkanie ze słynną żeglarką Krystyną Chojnowską-Listkiewicz. W marcu 1976 roku rozpoczęła ona, jako pierwsza kobieta, podróż jachtem Mazurek dookoła świata. Spędziła samotnie na wodzie 356 dni, pokonując dystans 28 tysięcy mil morskich. Z Norblinem znali się doskonale ze wspólnych rejsów po Bałtyku. Kiedy przebywała w Australii, zawiadomiła przebywającego wówczas w RPA przyjaciela, że zamierza zawinąć Mazurkiem do Durbanu. Norblin odwiedził Listkiewicz na jachcie i życzył przychylnych wiatrów. Sam wybrał się też w interesujący rejs jachtem na Mauritius i Madagaskar. Ten rejs na długo zapadł mu w pamięć.

Zmiana kontynentu

Po afrykańskiej przygodzie janowianin odpoczywał przez dwa miesiące w Singapurze (Malezja) i na Filipinach, zachwycając się tamtejszą kulturą. Z tropikalnego raju powrócił do Szwecji, aby jeszcze przez dwa i pół roku pracować w firmie telefonicznej Ericsson. Staż był mu niezbędny do nabycia prawa emerytalnego. Obywatele szwedzcy płacili za to olbrzymie podatki, sięgające 60 proc. dochodów. Już wcześniej kontaktował się z bratem Jerzym, mieszkającym na stałe w Kanadzie. Za jego namową postanowił wyjechać za Atlantyk.

Ściągnęła go tam firma z Calgary, zajmująca się przetwórstwem olejów i ropy naftowej. Rok 1982 nie był jednak pomyślny dla kanadyjskiej gospodarki. Kryzys paliwowy zmusił Norblina szukać szczęścia w Toronto, gdzie mieszkał brat. Angaż do pracy serwisanta w królewskich siłach powietrznych Kanady wydawał się wymarzonym zajęciem. Minęło jednak kilkanaście miesięcy i znów został bez pracy. Siły powietrzne otrzymały na wyposażenie amerykański samolot F-16, i w obawie przed wyniesieniem tajemnic wojskowych, zwolniły 32 pracowników wywodzących się z Europy Wschodniej. Niedługo potem udało mu się znaleźć pracę w firmie serwisującej samochody.

Po sześciu latach związał się z firmą kanadyjsko-amerykańską, budującą linie energetyczne, stacje transformatorowe oraz urządzenia do zasilania maszyn. Dzięki niej pracował nie tylko w różnych miejscach Kanady, ale też na Alasce i w Meksyku. Zauroczyła go tam dawna architektura Majów. Poświęcił jej sporo czasu i pieniędzy, zdobywając bogatą literaturę na ten temat. Kilkakrotnie odwiedzał Meksyk prywatnie, aby lepiej poznać resztki piramid i ogromnych rzeźb ukrytych w dżungli. Wyprawy do Ameryki Środkowej (Meksyk, Gwatemala, Belize) rozbudziły w Wawrzyniaku-Norblinie żyłkę poszukiwacza przygód, a archeologiczne zainteresowania skłoniły go do odwiedzin Peru, Boliwii, Argentyny i Brazylii. Wyjeżdżał tam kilkakrotnie, a plonem były liczne notatki i fotografie.

Tajemnice Machu Picchu

– Kilkutygodniowy wyjazd do Peru czy Boliwii to wydatek rzędu kilku tysięcy dolarów, ale czego się nie robi dla zaspokojenia ciekawości – wspomina janowianin. Największe wrażenie robiła na nim tajemnicza architektura Inków, wznoszących olbrzymie budowle w Andach bez użycia zaprawy murarskiej. Zachwyciła go zwłaszcza stolica państwa Inków Cuzco. Z dawnej świetności miasta pozostały zaledwie fragmenty, lecz i one robią ogromne wrażenie na przybyszach z daleka. Obecne Cuzco słynie z kolonialnych kościołów i klasztorów. Ciekawostka jest klasztor św. Katarzyny. Założono go w murach inkaskiego domu wybranych dziewic. Przed wiekami mieszkały w nim kobiety wybrane do służenia najwyższemu bóstwu. Równie ciekawe zabytki kultury inkaskiej zwiedzał w Świętej Dolinie na rzeką Urubamba. W miasteczku Pisac są pozostałości z czerwonego kamienia oraz schodkowe tarasy na stokach gór, służące do prowadzenia upraw rolniczych.

– Najbardziej fascynujące wydało mi się Machu Picchu, zbudowane wysoko w Andach. Okryte jest ono nadal mrokiem tajemnicy. Nie wiadomo, czy było to typowe inkaskie miasto, twierdza, czy może ośrodek kultu. Warto jednak polecieć do Peru, aby obejrzeć go z bliska – wspomina podróżnik.

O istnieniu tajemniczych ruin w Andach nikt nie wiedział do 1911 roku, kiedy dotarł tam amerykański badacz przeszłości Hiram Bingham. Szukając ostatniej stolicy Inków Vilcabamby, przypadkiem odkrył porośnięte lasem ruiny Machu. Są one usytuowane u stóp skalistych szczytów. Brzegi miasta wyznaczają strome, pionowe bloki skalne, spadające kilkaset metrów w dół kanionu Urubamby. Machu urzeka pomysłowością rozwiązań technicznych i egzotyczną urodą. Oprócz świątyń z idealnie dopasowanych bloków kamiennych i harmonijnie zaprojektowanych pałaców, są tam rozległe tarasy uprawne. Oglądając je rodzi się mnóstwo pytań, dlaczego tak rozwinięta cywilizacja rozpłynęła się w mrokach dziejów. Do miasta Inków można dojechać koleją, a ostatnie kilometry na szczyt pokonać autobusem. Można też iść piechotą szlakiem Inków, który pozostawia w pamięci niezapomniane wspomnienia.

Powrót do ojczystego Janowa

Po licznych doświadczeniach w firmach związanych z energetyką, Krzysztof Norblin postanowił się usamodzielnić i otworzył w Toronto własne przedsiębiorstwo. Projektowało ono i budowało taśmociągi. Dzięki licznym zamówieniom płynącym z różnych stron Kanady, firma prosperowała doskonale. Prowadził ją janowianin do osiągnięcia wieku emerytalnego, a następnie odstąpił przyjacielowi z Kanady. Miał też ciekawe doświadczenie żeglarskie. W imieniu zamożnego biznesmena zdecydował się samotnie przepłynąć Atlantyk i dostarczyć jacht z Toronto do portu w Hiszpanii.

– Marzyło mi się spędzić starość w tropikach. Miałem dwa miejsca upatrzone na budowę domu i przeniesienie się tam na stałe. Jedno było w Kostaryce, drugie w Meksyku. Jeździłem tam na urlopy i planowałem emigrację z Kanady. Zmieniłem jednak plany pod wpływem próśb ojca. Był w podeszłym wieku i nie czuł się najlepiej samotny w domu. Na wyraźnie życzenie taty odstąpiłem od zamieszkania w Ameryce Środkowej i powróciłem w kwietniu 2001 roku na stałe do Polski – opowiada sędziwy janowianin (w tym roku skończy 88 lat).

Życie w nowych realiach

Krzysztof Wawrzyniak-Norblin z byłym wójtem gminy Janów Podlaski Jackiem Hurą

Wcześniej dwukrotnie przyjeżdżał na urlop do kraju. Po trzydziestu latach nieobecności, Polska wydała mu się korzystnie odmieniona, choć nie do końca. Nie musiał już obawiać się pytań policji, dlaczego kiedyś ją opuścił w niejasnych okolicznościach, ale zdumiały go bardzo dociekania przedstawicieli Urzędu Skarbowego, jakie posiada dochody i z czego zamierza remontować dom ojca. Przejawem niebywałej biurokracji wydała mu się siedmiotygodniowa zwłoka wydziału budownictwa i architektury Starostwa Powiatowego w Białej Podlaskiej, by zatwierdzić projektu remontu mieszkania. W Kanadzie taką decyzję można otrzymać w ciągu kilku dni.

Udało mu się odbudować dom rodziców i zrobić z niego funkcjonalną willę. Zdecydował się też włączyć do działalność jednostki Ochotniczej Straży Pożarnej, w której działał kiedyś jego ojciec Wacław Wawrzyniak. Norblin został nawet honorowym członkiem jednostki. Postanowił też wreszcie się ustatkować i od 18 lat jest szczęśliwym mężem Krystyny, pochodzącej z Gołdapi. Będąc w małżeńskim stanie napisał kilkanaście esejów i dwie książki. Nadal pasjonuje go żeglarstwo, choć jak twierdzi, osiadł już na dobre na lądzie.

Istvan Grabowski

zdjęcia Istvan Grabowski

Na zdjęciach Krzysztof Wawrzyniak-Norblin po powrocie do Janowa Podlaskiego oraz obecnie, podczas spotkania autorskiego w Filii nr 6 Miejskiej Biblioteki Publicznej w Białej Podlaskiej.

Dodaj komentarz

Komentarze

    Brak komentarzy