Zrobiłem to dla dziadka zamordowanego przez NKWD

Zrobiłem to dla dziadka zamordowanego przez NKWD

Ryszard Modelewski pokazuje jedyne zachowane w archiwum rodzinnym zdjęcie dziadka, zamordowanego później przez NKWD

Pewnego dnia powiedziałem sobie: zrobię wszystko, by przywrócić pamięć o dziadku zamordowanym przez NKWD oraz o grabieży przez Sowietów majątku należącego do niego i jego rodziny. Postanowiłem też wskazać drogę innym obywatelom naszego kraju, których dotknęła repatriacja i podobny los.

Zanim jednak wziąłem się za tę sprawę, musiałem zdobyć sporo wiedzy i mieć przekonanie, że dam radę. Wszystko było niewiadome, brak jakichkolwiek dokumentów. Ale już tak mam, że nigdy nie odpuszczam, gdy czuję szansę powodzenia.

Co im zawinił piekarz?

Historia, którą opisuję, zaczęła się na Kresach Wschodnich, będących częścią terytorium polskiego państwa w latach międzywojennych. Stamtąd w czasie ostatniej wojny zostali wypędzeni moja babcia z mamą, jej rodzeństwem i pradziadkiem. Pozostawili dorobek życia dwóch pokoleń. Sowieccy bandyci zabrali im też najbliższą osobę – syna, męża i ojca.

Jedyne zdjęcie, na którym widać dziadka Ryszarda Modelewskiego – Ludwika Szostało (stoi z tyłu), pochodzi z 1936 roku. Jest na nim także jego żona Jadwiga (siedzi), trzymająca rocznego syna, a obok stoi jej córka Regina, mama Modelewskiego. Senior rodu, ojciec Ludwika (też siedzi), przyjechał na terytorium Polski razem z synową i wnuczkami, przeżył wojnę i pochowany jest w Kopytowie

NKWD, czyli Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych ZSRR, był centralnym organem sowieckim, i to on aresztował mojego dziadka Ludwika Szostało. Kilkanaście miesięcy  później został zamordowany. Przez długie lata rozpytywałem krewnych, szukałem odpowiedzi w dostępnych publikacjach prasowych z tamtych czasów i w książkach historycznych. Chciałem dowiedzieć się, dlaczego go to spotkało. Był przecież tylko piekarzem i jednocześnie kościelnym w swojej parafii. Moja mam Regina, córka Ludwika Szostało, urodziła się w 1933 roku, i do wiosny 1945 roku mieszkała w ówczesnym polskim miasteczku Kosowie Poleskim. W okresie II Rzeczypospolitej miasteczko było siedzibą starostwa powiatu kosowskiego w województwie poleskim (od 1945 roku w granicach Białoruskiej SRR). Począwszy od 1991 roku miejscowość należy do niepodległej Białorusi – rejonu iwacewickiego w obwodzie brzeskim.

Z opowiadań babci Jadwigi i mamy wiedziałem, że w listopadzie 1944 roku do ich domu wtargnęli żołnierze NKWD, którzy przeprowadzili rewizję i aresztowali dziadka. Wyprowadzili go jak bandytę. Przez kilkanaście dni był przetrzymywany w więzieniu znajdującym się blisko ich posiadłości.

Mama, jako jego najstarsze dziecko, codziennie godzinami wpatrywała się przez okno domu w wysokie mury oplatane drutami kolczastymi, licząc, że zobaczy ukochanego ojca, że zaraz do niej wróci. Jako 11-letnia dziewczynka wiedziała na pewno, że ojciec był dobrym człowiekiem, że nic złego nie może mu się stać. Nie rozumiała jednak jeszcze, że bycie dobrym człowiekiem i polskim patriotą, oznacza dla sowieckiej władzy bycie śmiertelnym wrogiem.

Ostatni raz zobaczyła go wyprowadzanego w asyście żołnierzy z bramy więziennej na ulicę. Niestety, ten kontakt był już tylko wzrokowy, z daleka. Widziała, jak szedł z innymi więźniami do stojącego na ulicy samochodu ciężarowego i co chwilę spoglądał tam, gdzie był jego dom, gdzie była jego rodzina. Widziała, jak sołdat kolbą karabinu bił i popychał jej ojca, a on upadał na ziemię. Mimo tego uparcie się oglądał. Jakby czuł, że córka patrzy i tęskni za nim i że może już nigdy więcej do niej nie wrócić. Ostatni raz obejrzał się, gdy był już na pace samochodu, pomachał ręką i zniknął.

W ich rodzinnym domu zrobili szkołę

Tak wielokrotnie opowiadała mi mama, zawsze ze łzami w oczach. To był dla niej straszny widok, trauma, która pozostała na całe życie. Od tamtej pory ślad po jej ojcu zaginął. Wszelkie próby poszukiwania go przez babcię, aż do jej śmierci w 1991 roku, nie przyniosły najmniejszego efektu. W tamtym czasie babcia z mamą, mimo wielu zabiegów (składania wniosków), przy mojej pomocy, nie otrzymały żadnej rekompensaty za skradzione przez Sowietów nieruchomości na byłym terytorium Rzeczypospolitej Polskiej.

Mały Rysio Modelewski wraz z mamą, wujkiem Czesławem i dalszą rodziną podczas żniw na polu należącym do parafii w Kopytowie (połowa lat 60.)

Ówczesne polskie władze nie wykazywały żadnego zainteresowania współpracą w zakresie potwierdzenia repatriacji oraz dotarcia do dokumentów o losach dziadka. Nie można też było za wiele dowiedzieć się od żyjących jeszcze starszych mieszkańców Kosowa Poleskiego. Nawet w latach dziewięćdziesiątych, po rozpadzie ZSRR, nikt nie chciał o tym oficjalnie rozmawiać.

Niektórzy starsi kosowianie, którzy bardzo dobrze pamiętali rodzinę Szostałów, byli jednak gościnni. Zapraszali, ale tylko wieczorami, do swoich domów. Wyglądało to tak, że bali się nawet sąsiadów, że któryś z nich może donieść na nich do komunistycznej władzy. W odosobnieniu opowiadali o tamtych mrocznych czasach. Również o zagrabionym przez Sowietów naszym rodzinnym majątku i o dziadku, którego zapamiętali szczególnie z racji pełnionej funkcji kościelnego. Pokazywali stojący nadal, ale już pusty dom mieszkalny, w którym po wojnie przez długie lata była szkoła.

Bardziej zdecydowanie zacząłem działać po śmierci mamy, bo czułem niedosyt. Czułem, że nie zrobiłem wszystkiego, co mogłem. Zrozumiałem, że gdy nie pracuję już zawodowo, będzie mi łatwiej przebrnąć przez absurdy urzędnicze.

Różnymi sposobami, w tym oczywiście drogą oficjalną, docierałem do archiwów w Polsce, Rosji, Białorusi, Ukrainie, by dowiedzieć się, gdzie dziadek Ludwik został wywieziony z więzienia w Kosowie Poleskim. Gdzie może być pochowany. Ciągle miałem nadzieję, że może zachował się jakiś nagrobek czy zbiorowa mogiła. Jednak przez lata moje zabiegi nadal nie przynosiły żadnych efektów. Czułem, jakbym pisał na Berdyczów.

Zginął w męczarniach, z głodu, wycieńczenia i tortur

W 2011 roku, ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, otrzymałem odpowiedź na pismo sprzed kilku lat z Polskiego Czerwonego Krzyża w Warszawie. Była to jedyna jak dotąd konkretna informacja, z załącznikiem kserokopii oryginalnego pisma w języku białoruskim z Białoruskiego Czerwonego Krzyża, o następującej treści:

„Szostało Ludwik ur. 1905 r. Kossowo, woj. Brześć, s. Jana, zawód piekarz, który do dnia aresztowania, tj. 9 listopada 1944 r. pracował w kossowskiej piekarni. Dnia 15 stycznia 1945 roku wyrokiem Trybunału Wojennego Wojsk NKWD Obwodu Brzeskiego został skazany z art. 63-1 Kodeksu Karnego SRR na 10 lat pozbawienia wolności w wychowawczych obozach pracy. Zmarł 4 czerwca 1945 r.”.

Napisano, że przyczyna zgonu, jak i miejsce pochowania są nieznane. Wskazany artykuł 63-1 to przestępstwo polegające na nawiązywaniu kontaktów przestępczych z uczestnikami zbrojnej grupy polskiego podziemia, które prowadziło działalność antyradziecką z zamiarem przywrócenia granicy Polski z 1939 roku.

Okazało się, że po aresztowaniu długo już nie pożył, ale też nie zmarł śmiercią naturalną. W enkawudowskich papierach nic na ten temat nie ma. Natomiast idąc dalej tym tropem, nieoficjalnie dowiedziałem się, że został wywieziony na Syberię, do specjalnego obozu w Irkuckiej Obłastji o nazwie Oziornyj. Na roboty przy budowie torów kolejowych, przy mrozie dochodzącym do 50 stopni poniżej zera. Tam zginął w męczarniach, z głodu, wycieńczenia i tortur.

Babcia Jadwiga i moja mama nigdy się o tym nie dowiedziały. Zmarły w nieświadomości losów swojego męża i ojca. Nie dowiedziały się, co Sowieci z nim zrobili i dlaczego. Wielokrotnie mówiły mi, że był bardzo dobrym człowiekiem, że wedle ich wiedzy nie angażował się w politykę, ale bardzo pomagał ludziom. I to był chyba jedyny powód jego aresztowania. Powtarzały, że to niemożliwe, aby nie dał znać o sobie, gdyby przeżył, bo bardzo kochał rodzinę.

Trudna droga do prawdy

Babcia z trojgiem małych dzieci wiosną 1945 roku została przymusowo wypędzona na obecny teren Polski. Przyjechała w bydlęcym kolejowym wagonie do Terespola, z majątkiem w postaci tobołków, które dała radę sama udźwignąć. Posesję z budynkami oraz ziemię zajęli Sowieci. Niedługo los raz jeszcze ich ukarał, bo spaliła się ich skromna chatka we wsi Kopytów (obecnie gmina Kodeń), którą dostali od władz polskich. Spaliły się wszystkie dokumenty osobiste, jakie babcia posiadała, w tym dokumenty własności majątku zrabowanego przez Sowietów oraz papiery potwierdzające repatriację.

Mama Ryszarda Modelewskiego ze swoją pierwszą wnuczką (zdjęcie z 1980 roku)

Zdobyta wreszcie wiedza o losach dziadka jeszcze bardziej mnie zmobilizowała, i już sam zająłem się roszczeniem o utracone nieruchomości. I to pomimo że nikt z rodziny nie wierzył w jakikolwiek sukces, i tak naprawdę nikt mnie nie wspierał. Chciałem też w jakimś sensie przetrzeć ścieżkę innym spadkobiercom, bo takich nadal jest wielu. Też nie wierzyli dotąd w skuteczność takich starań i teraz pytają mnie, jak to zrobiłem.

A zrobiłem nie tak jak warszawska mafia reprywatyzacyjna, tylko prostą drogą prawną. Prostą w teorii, bo w praktyce była dość kręta, wymagająca wiedzy i determinacji. Spotkałem się też z propozycją „pomocy” przy wycenie nieruchomości przez zaprzyjaźnionego rzeczoznawcę, ale jej nie przyjąłem. Odrzuciłem wszelkie układy, i dlatego z początku miałem pewne problemy.

Zebranie niezbędnych dokumentów i jednocześnie konkretnych dowodów uprawniających do roszczenia, należy – zgodnie z ustawą z 2005 roku – wyłącznie do spadkobierców ubiegających się o rekompensatę. Potwierdzenie takiego prawa następuje  na wniosek, który został złożony nie później niż do 31 grudnia 2008 roku. Czym kierował się ustawodawca, zakreślając konkretny termin złożenia wniosku, jest to dla mnie niezrozumiałe. To tak, jakby państwo wykazało wolę pomocy, a jednocześnie zastosowało pułapkę i próbowało wykiwać obywatela. Ze mną się nie udało, bo wniosek złożyłem wcześniej.

Ale i tak było bardzo źle, bo nie miałem niczego, żadnych dokumentów  potwierdzających tożsamość moich przodków. Nie miałem dokumentów stwierdzających, że dziadkowie w dniu 1 września 1939 roku byli obywatelami Polski oraz że mieszkali na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej. Myślę, że przy okazji pomogłem pogłębić wiedzę niektórym pracownikom administracji samorządowej.

Tony dokumentów, żeby potwierdzić repatriację

Przeprowadziłem równolegle dwa postępowania administracyjne. Jedno w Urzędzie Wojewódzkim w Lublinie, a drugie w Urzędzie Marszałkowskim w Warszawie. Na szczególne utrudnienia trafiłem na samym początku w Lublinie, w 2013 roku. Jeździłem kilkakrotnie, ale i z tym problemem jakoś się uporałem. Pomogły zawodowe doświadczenia.

Poprosiłem pewnego kierownika Urzędu Wojewódzkiego, nadzorującego tego rodzaju postępowania, by mi ogólnie objaśnił, jaką kolejność mam zachować w gromadzeniu dokumentów, by zrobić to jak najszybciej. Miałem zakreślony ustawowo 6-miesięczny termin, więc musiałem się spieszyć. I tu gość, będący już w wieku przedemerytalnym, mocno mnie zaskoczył. Nie podnosząc nawet głowy pochylonej nad telefonem, warknął: „proszę wyjść!”. Tak dosłownie.

W 2015 roku ukazała się książka „Odwet gliny. W imię sprawiedliwości”, napisana przez Ryszarda Modelewskiego, podsumowująca jego 24-letnią służbę w bialskiej policji (w tym 19-letnią w pionie kryminalnym). Na zdjęciu spotkanie promujące tę książkę

Takie zachowanie urzędnika, taka arogancja władzy w 2013 roku, były czymś już niespotykanym. Na chwilę mnie zmroziło, myślałem, że jestem we śnie, że to jakiś matriks. Z trudem, ale powstrzymałem emocje. Adekwatnie odwarknąłem urzędasowi, że źle trafił i że niedługo wrócę. Tak też się stało, ale wcześniej przygotowałem się z zakresu wiedzy o obowiązkach pana urzędnika. To była moja ostatnia rozmowa z tym panem, a z grzeczności nie będę jej cytował. Moja interwencja na szczeblu wojewody była na tyle skuteczna, że pan kierownik szybko zakończył swoją karierę.

W Warszawie nie miałem problemów, jeżeli chodzi o współpracę z panią inspektor – była merytoryczna, rzeczowa, tak jak powinno być. Doceniłem to jako obywatel i petent, składając serdeczne podziękowania na ręce wojewody mazowieckiego.

Zgromadziłem tony dokumentów, by potwierdzić repatriację babci Jadwigi z moją mamą i jej rodzeństwem, bratem Czesławem i siostrą Teresą, która jako jedyna wtedy żyła. Udowodniłem, że dziadkowie zostali okradzeni z konkretnych nieruchomości, obecnie znajdujących się terenie Białorusi. Powołałem rzeczoznawcę i wyceniłem wartość zagrabionego mienia. Zebrałem dowody potwierdzające, iż dziadek Ludwik, który w bandycki sposób został aresztowany przez NKWD, a później zamordowany, był obywatelem RP.

Takie wymogi stawia ustawa. Zajęło mi to nieco ponad rok, tylko ponad rok. Wyjątkowo szybko, jak później powiedzieli mi urzędnicy, z którymi spotykałem się w tej sprawie. A więc można! I nawet nieżyciowe procedury i czasem niereformowalnych urzędników też można zmobilizować do współpracy.

To, czego nie zrobiły moja babcia i mama, ja dokończyłem w ich imieniu, i jestem z tego dumny. Żałuję tylko, że tak późno. Że wcześniej nie mogłem poświęcić na to więcej czasu, że nie mogłem w porę przekazać tego wszystkiego babci i żyjącej do 2010 roku mojej mamie.

Ryszard Modelewski

zdjęcia z archiwum prywatnego Ryszarda Modelewskiego

 

 

Dodaj komentarz

Komentarze

    Brak komentarzy