Kącik książkowy: Piękna opowieść o tym, co powinno być w życiu najważniejsze

Kącik książkowy: Piękna opowieść o tym, co powinno być w życiu najważniejsze
fot. FB Wydawnictwo Replika

Wydawnictwo Replika zachęca czytelników „Podlasianina” do przypomnienia sobie klasycznej, jednej z najbardziej znanych powieści historyczno-obyczajowych Marii Rodziewiczówny pt. „Dewajtis”. Warto po nią sięgnąć chociażby po to, żeby porównać z wyświetlanym właśnie w TVP1 serialem pod tym samym tytułem.

Żmudź, XIX wiek. Z powodu śmierci ojca Marek Czertwan musi zająć się pozostawionym przez Kazimierza Orwida – przyjaciela ojca – majątkiem Poświcie. Młody ziemianin ma na życie inny plan, jednak wrodzone posłuszeństwo nie pozwala mu się sprzeciwić i z pokorą przyjmuje ten ciężar na swoje barki. Wszystko się zmienia, kiedy otrzymuje wiadomość o odnalezieniu w Ameryce Ireny Orwid – jedynej córki zmarłego tam tragicznie Kazimierza. Marek pragnie przekazać jej majątek i zająć się wreszcie własnym życiem. Jednak los szykuje dla niego inny scenariusz. Dzięki Irenie Marek zrozumie, że pragnąc dobra dla innych, dbając w pocie czoła o ziemię, nie powinno się zapominać o własnej duszy. Wreszcie usłyszy, co szepcze sędziwy dąb Dewajtis: „Źli przeminą, ty zostaniesz olbrzymem…”

Opinie o książce:

jackspear217 (portal Lubimyczytać.pl): Pewnie gdyby nie adaptacja tej klasycznej już powieści pozytywistycznej, nigdy nie sięgnąłbym po tę książkę. Niespecjalnie lubiłem twórców z tej epoki, a wręcz niechęcią darzyłam podobną do niej „Nad Niemnem” Elizy Orzeszkowej. Jednak po przeczytaniu „Dewajtis” bardziej przychylnie patrzę na oba dzieła, jak i na ich treść i wymowę. Obie książki przesycone są duchem epoki, w której zostały napisane, a „Dewajtis” wyraża przywiązanie do ziemi, honor i stosunek człowieka do pracy, nawet jeśli przez większość czasu Marek, jego główny bohater, jest po prostu wykorzystywany przez resztę. Mimo że to historia z końca XIX wieku, z jeszcze polskiej Żmudzi, główny bohater ma cechy wybitnie romantyczne i nie chodzi o wpleciony tu wątek romansu. Młody Czertwan jest stały w uczuciach, wytrwały, ale przy tym bardzo zamknięty w sobie, choć zawsze kierujący się dobrem innych i obowiązkiem. Ten lekceważony i poniżany olbrzym, który za towarzystwo najbardziej ceni sobie podobny do niego tytułowy dąb, w końcu otrzymuje w nagrodę kochaną kobietę oraz wielkie dobra materialne, będące jego wyłączną zasługą. Bo tu wszystko się raczej udaje. Kto wie, może to też książka pisana ku pokrzepieniu serc rodaków, wtedy żyjących pod zaborami? Ale nie odbiera to książce uroku. To, co jej mu dodaje, to opisy przyrody, pewna sielskość i ukazanie świata, którego już nie ma, a do którego się tęskni. „Dewajtis” jest przyjemny w odbiorze i aż się chce zobaczyć powstały na jego podstawie serial. Polecam, bo to już klasyka, a wiadomo, że ta broni się sama!

O autorce:

Maria Rodziewiczówna urodziła się w 1863 roku w ziemiańskiej rodzinie. Wraz z rodzeństwem mieszkała pod opieką krewnych, kiedy ich rodzice zostali zesłani na Syberię za pomoc powstańcom. W 1871 roku zamieszkali w Warszawie, gdzie od 1876 roku Maria uczęszczała na pensję sióstr niepokalanek.

Po śmierci ojca zaczęła przejmować opiekę nad majątkiem, w którym przebywała w towarzystwie dwóch kuzynek, ścięła krótko włosy i w męskim żakiecie rozporządzała majętnością. W czasie I wojny światowej brała udział w organizacji szpitala wojskowego, podejmowała opiekę nad uciekinierami. W październiku 1939 roku dostała się do obozu przejściowego w Łodzi, skąd uratowała ją rodzina przyjaciół.

W 1940 roku wyjechała do Warszawy, gdzie spędziła ostatnie lata życia w bardzo ciężkich warunkach materialnych. Stykała się z konspiracją, zwłaszcza z Armią Krajową. W czasie powstania warszawskiego sędziwa już pisarka przechodziła bądź była przenoszona do kilku różnych domów, otaczana opieką przez przyjaciół, PCK i powstańców. Zmarła na zapalenie płuc 6 listopada 1944 roku. Została pochowana we wsi Żelazna. Zwłoki Marii Rodziewiczówny przeniesiono do Alei Zasłużonych na warszawskich Powązkach 11 listopada 1948 roku. (źródło Filmweb)

 

Czytaj fragment:

Słońce zachodziło za gaj dębowy, wtulony w widły Dubissy i Ejni, w starym cichym kraju świętych dębów, węży i bursztynu.
Za chmurę siwą się kryło, ostatnią wiązką złotych blasków żegnając stary żmudzki zaścianek szlachecki, do brzegu potoku przyparty i otulony seciną lip niebotycznych, wiśni i jarzębiny.
Był to sobotni wieczór, rozkoszny dla pracowitego ludu i dobytku.
Z pól ściągały na nocleg starodawne sochy, robocze woły, wozy drabiniaste i niewielkie, żwawe koniki; schodzili się smukli młodzieńcy z kosami na ramieniu, smagłe, złotowłose dziewczęta ze śpiewką na ustach, dziatwa zapędzająca pod strzechy stada bydła i owiec.
Aż wreszcie uciszył się zaścianek, skupiło życie po izbach i podwórzach, gdzieniegdzie odezwały się tony skrzypiec i fujarki, śmiechy młodzieży, gwar, nawoływania, a bociany wstawały na gniazdach i jak kaznodzieje prawiły coś tej rzeszy ludzkiej…
Najciszej było w zagrodzie starego Piotra Wojnata, znacznej wśród innych dobrobytem i zamożnością. Czworo osób obsiadło stół, na którym dymiła wieczerza w wielkich polewanych misach, woń cebuli i świeżego chleba roztaczając na całą izbę. Gospodarz siedział w rogu, między dwoma oknami, w siwej kapocie, suchy, zgięty w kabłąk starzec. Wodził powoli łyżkę do ust i powoli, gderliwym tonem wiódł rozmowę z sąsiadem na prawo.
Był to średniego wzrostu młodzian ciemnowłosy, mizerny, ubrany jak Wojnat, w strój zaścianka, na pół chłopski, na pół szlachecki.
Opowiadał coś w przerwach jedzenia smętnym, cichym głosem; wyglądał zalękły, zgnębiony, oczy tylko podnosił co chwila i spoglądał nie wiadomo: w okno, czy na siedzących naprzeciw.
Tamci nie odzywali się wcale. Dziewczyna złotowłosa, rumiana, zwracała profil do światła i, przechylając się za otwarte okno, obrywała swawolnie purpurowe owoce z wiśni, rosnącej pod samą ścianą. Na kolanach trzymała kapelusz męski i za tasiemkę nawlekała wianeczek z wiśni, uśmiechając się do swej psoty.
Siedzący obok niej młody człowiek przypatrywał się jej rękom opalonym, ale zgrabnym, czasem głowę jej i ładne rysy objął wzrokiem i milczał. Olbrzymiego był wzrostu i ubrany z pańska w cienkie, ciemne sukno; w mroku siedział, zgarbiony, a długie, spadające na czoło włosy zakrywały mu połowę twarzy.
Niekiedy dziewczyna, znudzona tą milczącą obserwacją, rzucała mu owoc dojrzały. Wtedy spod jasnej grzywy strzelało coś niby iskra w jej błękitne oczy i znowu gasło. Wiśnię brał w opalone dłonie i nie jadł, jakby żartował.
Jedzenie znikało ze stołu. Nareszcie stara sługa sprzątnęła resztki, mężczyźni dobyli fajki, i gospodarz raz pierwszy zwrócił się do milczącego biesiadnika.
— A nie masz tam czasem zagranicznego tytoniu, gościńca dla wuja?
— Za granicą gorszy palą! — odparł zagadnięty, pomimo to dobywając z kieszeni wzorzysty, skórzany woreczek.
Stary kościste palce zanurzył weń i, napychając fajkę, mruczał:
— Familijne skąpstwo Czertwanów. Woli ząb wyrwać, niż grosz wydać! At!
Dziewczyna odęła usta żałośnie.
— Dziadek myśli, że on o mnie pamiętał? Uchowaj, Boże!
Winowajca milczał, za to smutny młodzieniec ujął się za nim.
— Nie własny towar sprzedawał. Byki z poświckich gorzelni, to i nie miał za co kupować prezentów, ledwie starczyło na przekarmienie tego, co pan Czertwan wyznaczył.
— Dobry i stary, i młody. Dobrali się w korcu maku! Stary zwariował na wielki rozum, a on taki całkiem głupi. Orzą nim jak wołem.
— Rychło przestaną, jak się ożeni i do naszych Saudwilów do was przyjdzie — mówił dalej obrońca, uśmiechając się smutnie jak na stypie.
Dziewczyna pokraśniała jak wiśnie u kapelusza, a stary łysinę pogładził i trochę udobruchany spojrzał na mruka.
— Aha! Cóż? Ratuję ja go, ratuję, ile mocy. Siostrzany syn, sierota, chciałem za dziecko wziąć kiedyś, ojciec nie dał. Ha! Co robić, nie dał, to on i sam do mnie przyszedł.
Dziewczyna zrobiła grymas, mówiąc jasno: „Prawda! Zobaczyłbyś go beze mnie!”, ale stary nie zważał.
— Oho, oho! Rada jest na wszystko, byle się nie śpieszyć! „Pośpiech to złodziej”, mówili ojcowie. Na jesień niech Czertwan szuka sobie innego ekonoma do Skomontów albo sam się weźmie, bo Marek na swoje pójdzie. Już mu czas. Ile masz lat?
— Dwadzieścia osiem minęło na wiosnę!
— Strach! Co to się dzieje teraz. Ja w tym wieku czworo dzieci już miałem, tylko, że mi umierały jak na komendę, aż żadnego nie zostało! No, ma się rozumieć, miałem olej w głowie, nie bałem się macochy, ani słuchałem każdego! Toteż i wyszedłem na człowieka.
— I Marek wyjdzie, dziadusiu! — upomniała się dziewczyna — on taki duży!
— Głupiaś! — mruknął stary, groźnie brwi marszcząc.
Zaśmiała się swawolnie.
— A dziaduś co dzień sąsiadom prawi: Niech no mi na jesień Marek osiędzie na gospodarce, to zobaczycie, co potrafi młoda głowa i ręce. Pan Gral świadkiem.
Spojrzała przekornie na młodego chłopca, a on pod tym spojrzeniem wzrok spuścił i westchnął nieznacznie.
— Głupiaś — powtórzył Wojnat, wstając z miejsca.
Ruszyli się wszyscy. Ona pierwsza wybiegła z izby i po chwili z ogródka doleciał jej cienki głosik słowami piosenki:
Za lasami,
Za polami
Stoi domek przy ruczaju.
Tam dziewczyna,
Jak malina,
Mieszka, by aniołek w raju.

Marek podniósł się z ławy opieszale.
— Pójdę już! — rzekł.
— Czy ci do macochy tęskno? — zamruczał Wojnat
— Zmitrężyliśmy trzy dni. Ojciec pewnie niespokojny.
— Ani trochę. Słyszę, już na wakacje przyjechał Witold, a i dziewczyna pewnie wróciła z Rygi.
— Już byli, jak odjeżdżałem!
— Otóż to. Dosyć ich tam bez ciebie! A jutro niedziela. Odpocznij ze swoimi.
— Dziękuję, wuju!
W chwili, gdy siadali na powrót u okna, skrzypnęły wrota od ulicy i na podwórzu rozległ się obcy głos:
— Tegul bus pagarbientas Jesus Chrystus.
— At amżiu amżiunujes! — odparła dziewczyna z ogródka i spytała natychmiast:
— Czy pan Marka szuka, panie Ragis, tutaj?
— A gdzieżby on był! — rzekł nowo przybyły.
Marek porwał się z ławy i wyszedł na podwórze. Gość szukał go oczyma około dziewczyny, która, oparłszy się o płot ogródka, rozmawiała, plotąc wianek z pęka malw i stokroci. Był to człowiek maleńki, szczupły, kaleka, z kulą u nogi, ubrany w surducinę siną, krojem żołnierskim, i takąż wypłowiałą czapkę. Twarz miał okrągłą, rumianą, szwów i blizn pełną, sterczały z niej jak skrzydła siwe wąsiki i świeciły figlarne, zmrużone, szare oczka.

źródło: Replika.eu

 

 

Dodaj komentarz

Komentarze

    Brak komentarzy