Kącik książkowy: Milczący malarz Marek i sekrety posiadłości baronowej Josephine

Kącik książkowy: Milczący malarz Marek i sekrety posiadłości baronowej Josephine

Wydawnictwo Replika zachęca czytelników „Podlasianina” do sięgnięcia po dwie nowości: „Sekrety domu wśród róż” Sylwii Michniewicz i „Bądź moim światłem” Doroty Dea Makowskiej.

„Bądź moim światłem”

Przykro mi, że mogłem kochać cię tak krótko.

Izabela trzy miesiące po ślubie poznaje w kawiarni Marka. Choć nie zamieniają ani słowa, ona już wie, że jej życie właśnie się zmieniło. Mężczyzna znajduje ją tydzień później. Zostawia na stoliku kartkę z adresem i odchodzi. Izabela, wiedziona ciekawością, idzie na pierwsze spotkanie z milczącym malarzem.

Marek prosi, by przychodziła do niego w poniedziałki, środy i piątki. W tym czasie kobieta staje się nie tylko jego muzą, ale i światłem prowadzącym go przez trudne godziny.

Oboje mają wrażenie, jakby znali się od lat. Z historii opowiadanych nocą i niepozornych gestów wyłaniają się troska, czułość i niedowierzanie, że odnaleźli się tak późno. Tyle jeszcze chcieliby przeżyć, tak wiele mają sobie do powiedzenia, ale wiedzą, że goni ich czas.

Któregoś razu Izabela dostaje list: „Dobranoc Izabelo. Będę śnił o Tobie. Wspominał Twoje światło. Wieczności nie wystarczy, by zapomnieć Ciebie. Twój Marek”.

Czytaj fragment:

Miłość mojego życia spotkałam trzy miesiące po ślubie. Piłam kawę, słuchając Marka Grechuty. „Weź to serce, wyjdź na drogę i nie pytaj się dlaczego”.
Przeszedł obok. Uśmiechnął się. Spojrzał na mnie i roztrzaskał spokój na kawałki.
Od tej pory widziałam go wszędzie. W sklepach, kinach, kawiarniach. Mijaliśmy się już od tak dawna, a ja, naiwna, tak późno dostrzegłam, że to on. Uważne spojrzenie brązowych oczu rozpościerało całun niepokoju na każdym kolejnym dniu. Tygodnie mijały na ukradkowych spojrzeniach i urwanych uśmiechach. Gdy zdawały się wiecznością, wróciłam do tej samej kawiarni. Czekałam codziennie. Chociaż nie wierzę w symbolikę liczb – przyszedł siódmego dnia, jakby chciał temu zaprzeczyć swoim istnieniem. Nie musiał podchodzić. Wiedziałam, że to on, jak tylko wszedł do środka. Kto kiedykolwiek malował, zawsze rozpozna zapach terpentyny.
Nie musiałam też zastanawiać się, czy mnie zauważył.
Po chwili usiadł naprzeciwko. Milczał. Czekałam, aż się odezwie. Patrzył mi prosto w oczy przez kilkanaście sekund tak badawczo, jakby chciał wyczytać z nich tajemnice, o których nawet ja nie miałam pojęcia. Uśmiechał się i pił kawę, patrząc na mnie, jakby robił to codziennie.
Wstrzymałam oddech niezdolna powiedzieć cokolwiek. Po dłuższej chwili umiejętność racjonalnego myślenia wróciła. Chciałam zapytać, kim jest i dlaczego milczy.
Nie zdążyłam. Wyjął z kieszeni marynarki małą kartkę złożoną na pół. Do dziś noszę ją w portfelu jako dowód, że to wydarzyło się naprawdę. Położył ją na stoliku, przesunął delikatnie w moją stronę i wyszedł.
Przez dłuższą chwilę obracałam kartkę w palcach, analizując, co się właściwie wydarzyło. Wzięłam dwa głębokie wdechy. „Ul. Słoneczna 37 lok. 5 m. 7. Niedziela”.
Dwa dni. Uśmiechnęłam się, to już trzecia siódemka w tym dniu. Przypomniała mi się zasłyszana niegdyś legenda o ptaku zwanym Siódemką, który potrafił przybierać dowolną formę, zniewalając ziemię, niebo, słońce i morza. Na początku był ptak – „na początku było Słowo” – wychwyciłam analogię, przypominając sobie dalszą część opowieści. Po pewnym czasie pojawili się dwaj bracia niezadowoleni z tego, że kreowane przez Siódemkę miraże nie są prawdziwe. Zabili go i jeden z nich zmienił się w księżyc, drugi w słońce. Z Siódemki wylały się wszystkie dobra tego świata, namacalne lądy, rzeki. Natomiast bracia po dziś dzień czuwają, by wszystkie byty były namacalne i wolne. Czczeni przez setki lat świecą w dzień i noc, strzegąc świat przed zniewoleniem.
Siódemka jako początek wszystkiego. Początek nowego. Symbolizuje sukces lub coś wyczekiwanego, jak ostatni dzień tygodnia – szabat, czas odpoczynku. Uderzyła mnie myśl, że w judaizmie w czasie liturgii używa się siedmioramiennej menory mieszczącej się w herbie Izraela.
Strzępy urywanych rozmów, przeczytanych zdań wracały do mnie falami. Nie zdawałam sobie sprawy, że to wszystko wiem, pamiętam. Być może dlatego że nigdy się na tym nie skupiałam. Przypomniały mi się lekcje religii. Konkursy, na które jeździłam. Dyplomy nadal kurzą się w pudłach na strychu, a jednak coś pamiętam.
– Ulica Słoneczna trzydzieści siedem. Lokal pięć, mieszkania siedem. Niedziela – powtórzyłam cicho.
Siódemka w Startym Testamencie oznacza pewien zakończony etap. Jest cyfrą świętą. Doskonałą, bo składa się z trójki symbolizującej niebo i duszę oraz czwórki odnoszącej się do ciała i ziemi. Wyróżnia się siedem cnót: pokorę, hojność, czystość, miłość, umiarkowanie, cierpliwość, gorliwość, pracowitość oraz siedem grzechów głównych: pychę, chciwość, nieczystość, zazdrość, nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu, gniew, lenistwo.
Wyliczyłam je na palcach z poczuciem dumy. Od zawsze lubiłam ćwiczyć pamięć. Recytowałam wiersze, zapisywałam cytaty z filmów w zeszytach. Uczyłam się na pamięć fragmentów ukochanych książek, co nie było trudne, skoro czytałam je po kilka razy.
Mój wewnętrzny sceptyk pokiwał głową, kiedy skojarzyłam, że spotkaliśmy się po siedmiu dniach, a w adresie widnieją dwie siódemki.
I właśnie dziś kończy się pewien etap mojego życia. Przez głowę przebiegła mi myśl, że to za dużo zbieżności, by móc je zignorować. Zaraz jednak zaśmiałam się w duchu, co ja takiego robię? Przecież to do mnie nie podobne. Dlaczego w ogóle się nad tym zastanawiam?
Kawa wystygła, a ja uzmysłowiłam sobie, jak wielu rzeczy nie zdążyłam zrobić przed trzydziestką. Zawsze chciałam polecieć do Norwegii, ale bałam się wsiąść do samolotu. W starym notesie nadal mam projekt tatuażu. Nie zrobiłam go, bo usłyszałam, że nie wypada. W szufladzie leży niewykorzystany karnet na kurs tańca, bo mój ówczesny chłopak zapytał, po co mi to. Kiedyś chciałam być blondynką, ale przestraszyłam się, że to zbyt radykalna zmiana. Zbyt odważny krok. Ulubionej czerwonej szminki też używam rzadko, bo wyrazista czerwień jest wyzywająca. Plejada niewykorzystanych szans i wrażeń.
Poczułam gorycz, a skrzynka odbiorcza mojego telefonu wypełniała się bardziej lub mniej szczerymi życzeniami urodzinowi. Odczytałam pierwsze.
Życzę Ci szczęścia, czymkolwiek ono dla Ciebie jest. Spełnienia marzeń nawet tych, o których jeszcze nie wiesz. I uśmiechu nad poranną kawą. Zaczytania i mnóstwa pięknych zachodów słońca.
Tylko Kasia mogła napisać mi takie życzenia.

 


„Sekrety domu wśród róż”

Trzydziestoletnia Marta jest lekkoduchem, często zmienia pracę i miejsce zamieszkania. Nie przywiązuje się do ludzi ani do pieniędzy. Takie przekonania w głównej mierze wpoił jej ojciec, fotograf i podróżnik. Niestety Marta widziała tatę po raz ostatni piętnaście lat temu. Wtedy wyjechał w kolejną podróż i przestał się z nią kontaktować. Dziewczyna została wówczas sama z nadopiekuńczą matką.

Pewnego dnia Marta otrzymuje propozycję pracy w Brukseli, ma zostać gosposią w posiadłości belgijskiej arystokratki – wyniosłej baronowej Josephine. W okazałej rezydencji, położonej w przepięknym ogrodzie, oprócz baronowej mieszka także jej sympatyczny syn Paul z rodziną: depresyjną żoną Helene oraz trzyletnim synkiem Victorem.

Marta dostaje regulamin, którym musi się kierować podczas wykonywania swoich obowiązków, między innymi ma zakaz wchodzenia do niektórych pomieszczeń. Dziewczyna szybko przekonuje się, że w domu panują niekonwencjonalne zasady, a rodzina jest bardzo specyficzna. W dodatku wkrótce wychodzi na jaw, że poprzednia gosposia zniknęła nagle w niewyjaśnionych okolicznościach…

Czytaj fragment:

Wyprowadzka
Gdańsk, wrzesień 2018
Wysiadając z windy, od razu poczuła na klatce schodowej odpychającą woń smażonego kurczaka. Wyjęła z torebki pęk kluczy i gdy tylko uchyliła drzwi od mieszkania, intensywny odór spalenizny uderzył prosto w jej nozdrza, wywołując u niej mdłości.
Przewróciła oczami i zaklęła pod nosem. Chmura smrodu w mieszkaniu – tylko tego jej trzeba po ośmiu godzinach zaiwaniania za biurkiem.
Niedbale zdjęła szpilki, rzuciła torebkę na podłogę i pobiegła pootwierać wszystkie okna. Niestety, aromat zwęglonego drobiu nie wietrzeje tak szybko. A przynajmniej nie tak szybko, jakby tego chciała. Czekając, aż kulinarny smrodek zostanie zneutralizowany przez świeże powietrze, wydobywające się niemrawo z uchylonych lufcików, chwyciła za stojący obok odświeżacz powietrza.
Zerknęła w kierunku pokoju Marty. Jej drzwi były otwarte na oścież, a z pomieszczenia słychać było utwór zespołu Gnarls Barkley Crazy.
– Cześć! Jestem! – krzyknęła.
Współlokatorka nie odpowiadała.
– Stara, skoro już musisz jeść coś, co ma dziób i barbarzyńsko przyrządzać to w naszym wspólnym mieszkanku, to może chociaż potem byś tu wywietrzyła, co? Wiesz, że ten smród mnie obrzydza – mówiła, zasłaniając lewą dłonią nos jedwabną chustką, a prawą rozpylając w powietrzu aerozol. – Potem, przez ciebie, wszystkie żakiety mi śmierdzą kurzym trupem – dodała donośnym głosem, próbując przekrzyczeć piosenkę.
Marta wciąż zaciekle milczała.
– Ej, Krejzi! Jesteś tam? – Podeszła do otwartych drzwi. – Co ty robisz? – Zmarszczyła czoło.
– Pakuję się. Jutro wyjeżdżam – oznajmiła Marta, wyjmując energicznym ruchem z półki lniane spodnie. Nawet nie spojrzała w kierunku Klaudii.
– Aha… a dokąd, jeśli można spytać?
– Do Belgii – odparła krótko.
– Na długo? – spytała rozdrażniona. Zazwyczaj Marta dużo mówiła, ale dziś wyjątkowo Klaudia musiała ciągnąć ją za język.
– Nie wiem. Pewnie na miesiąc, ale mam nadzieję, że na dłużej. Potem zobaczę.
Klaudia stała w osłupieniu, trzymając w jednej dłoni spray, a w drugiej beżową chusteczkę. Przyglądała się z niepokojem swojej zafiksowanej na pakowaniu walizki współlokatorce. Otworzyła usta, by zadać jej jakieś pytanie, ale w sumie nie wiedziała, od czego zacząć. Co ona sobie wyobrażała? Czemu nic nie powiedziała? Czy miała zamiar w ogóle się pożegnać? Mieszkały ze sobą niecały rok i dobrze się dogadywały, nie licząc incydentów z oczadzaniem mieszkania. Żadna z nich nie szukała dodatkowych problemów ani kłótni, a wynajmując wcześniej stancje, obie przekonały się, że to niemal cud trafić na taką osobę.
Powoli rozejrzała się po pokoju Marty. Puste półki, pusta szafa, zniknęło także jej zdjęcie z dzieciństwa, które zawsze wisiało na ścianie. Jej współlokatorka miała niewiele rzeczy. Żadnych figurek, świeczek, dywaników i innych zbędnych pierdółek, które zagracają przestrzeń w pokojach większości dziewczyn. Jedyne, co widniało u niej na ścianie, to ta brązowa ramka ze zdjęciem, na którym piętnastoletnia Marta stoi z tatą na Tarnicy.
– A co z pokojem? – spytała Klaudia.
– Powiedziałam już właścicielowi, według umowy mam miesiąc wypowiedzenia, więc czynsz potrąci mi z kaucji i będziemy rozliczeni. Ale wyjeżdżam jutro.
– A Michał?
– Zerwałam z nim – odparła Marta, upychając z impetem czarną bluzę do dużej, czerwonej walizy na kółkach.
– Jaja sobie robisz? – Klaudia wytrzeszczyła oczy. – Czemu z nim zerwałaś?
– Z tego samego powodu, co zawsze. Po czterech miesiącach chciał stabilizacji – westchnęła i pokręciła głową. – Ale dobrze zniósł rozstanie, lepiej niż ten poprzedni.
– Przecież chyba dobrze się dogadywaliście?
Marta cicho chrząknęła i podrapała się po piegowatym nosie.
– Na dłuższą metę z nikim dobrze się nie dogaduję.
– A ze mną? – spytała niepewnie Klaudia.
– Ty, małpo, jesteś wyjątkiem, ale i tak cię jutro opuszczam. – Zerknęła na koleżankę i puściła do niej oczko.
Klaudia uniosła swoje czarne, stanowczo zbyt grube brwi i powoli odstawiła na ziemię odświeżacz powietrza. Oparła się o ścianę i patrzyła, jak jej współlokatorka niedbale wciska trampki do bocznej kieszeni torby. Klaudia była pewna, że się tam nie zmieszczą, ale Marta nie dawała za wygraną. Po minucie walki z niesfornymi podeszwami udało jej się w końcu dopiąć zamek.
– Można? Można! – Marta z tryumfującą miną wskazała dłońmi na upchnięte buty.
– Brawo – mruknęła Klaudia i bez entuzjazmu zaklaskała w dłonie.
Marta założyła włosy za ucho, zmrużyła oczy i spojrzała badawczo na Klaudię.
– Jesteś na mnie zła? – spytała.
– Czy jestem zła? – prychnęła. – Skąd taki wniosek?
– Stąd, że twoim fochem wali teraz po nosie bardziej, niż moim spalonym kurczakiem.
W pokoju zapanowała cisza, a atmosfera w mgnieniu oka zgęstniała, jak ciepły budyń w garnku.
Klaudia uchyliła usta, by odpowiedzieć, jednak po chwili głośno wypuściła powietrze i zagryzła dolną wargę. W telefonie odtworzył się kolejny utwór z playlisty – Lenny Kravitz Fly Away.
– OK. Czyli jednak, foch – Marta pokiwała głową sama do siebie.
– Żaden foch… – Głos Klaudii delikatnie się załamał. – Po prostu staram się ciebie zrozumieć i jakoś nie potrafię. Jesteś niepoważna.
– Wiem – skwitowała Marta, jakby to było oczywiste. – Przepraszam cię, miśku, ale przecież od zawsze ci mówiłam, że szybko zmieniam plany. Trafiła się okazja, by pracować w Belgii za niezłą kasę, więc jadę. I nie maż się. – Zerknęła na Klaudię z półuśmiechem. – Kiedyś i tak któraś z nas by się wyprowadziła. Przecież nie mieszkałybyśmy ze sobą do końca życia.
– No tak, ślubu nie mamy – wymamrotała cicho i schowała chustkę do kieszeni.
Marta przerwała pakowanie i spojrzała z uwagą na koleżankę. Dopiero teraz, gdy przyjrzała się Klaudii uważnie, zauważyła jej zaczerwienione oczy i delikatną zmarszczkę na czole. Zobaczyła też, że przygryza jeden ze swoich purpurowych, idealnie wypiłowanych paznokci, a skoro nie przejmowała się potencjalnym odpryskiem na hybrydowym lakierze, to oznaczało tylko jedno – było z nią źle.
– Będzie dobrze, głupolu. – Podeszła do Klaudii i mocno ją przytuliła. – I nie gryź już tego pazura.
– Ja nie wiem, jak ty to robisz – westchnęła. – Tak łatwo ci przychodzi nagle spakować manaty i zamieszkać gdzieś indziej. Nie jesteś za stara na taki styl życia?
Marta ściągnęła brwi i z powrotem usiadła na walizce.
– Za stara? – zdziwiła się. – To jest jakiś termin ważności na określony styl życia?
– Wiesz, o co mi chodzi… – westchnęła. – Powinnaś sobie w końcu znaleźć jakąś normalną pracę, nie wiem, w jakiejś korpo albo gdzieś. Znasz dobrze języki, jesteś po filologii, mogłabyś znaleźć dobrą robotę na umowę.
Marta cmoknęła pod nosem. Już dawno przywykła do tego typu kazań. Jej styl życia niezbyt wpasowywał się w profil klasycznego milenialsa. Co drugi dzień słyszała: „w pewnym wieku trzeba żyć na poziomie” lub „nie wypada jeść byle gdzie i ubierać się w byle co”. I to jej ulubione „powinno się”. Czasami, przy tego typu debatach, nie pozostawało jej nic innego, jak uśmiechać się, kiwać głową, a potem i tak robić po swojemu.
– Po prostu w pewnym wieku powinno się żyć na poziomie – kontynuowała Klaudia. – Nie wypada jeść byle gdzie i ubierać się w byle co.
No właśnie. Stara śpiewka.
– OK – przytaknęła dla świętego spokoju.
– A z tym wdziankiem przydałoby się coś zrobić. – Klaudia podniosła z podłogi dwoma palcami beżowy sweter, choć określenie „sweter” było dla niego komplementem. Była to raczej mocno zmechacona szmatka, którą wieńczył dyndający na szarej nitce guzik.
– Wiem, przyszyć guzik i go ogolić – mruknęła Marta, wracając do pakowania.
– Albo go wyrzucić. – Upuściła niedbale wdzianko na podłogę i wykrzywiła twarz w dzikim grymasie. – Serio, stara, powinnaś w końcu pójść do normalnej pracy, bo żyjesz jak jakiś student. Albo hipis.
Marta przeciągnęła się i głośno ziewnęła. Następnie położyła dłoń na barku i pokręciła głową na boki. Jej kark chrupnął dwa razy. Lenny ucichł.
– Posłuchaj, kochana. – Rozłożyła dłonie w teatralnym geście, jakby chciała wygłosić arcyważną przemowę. – Mój życiowy minimalizm ma same zalety. I dobrze wiesz, że jest bardziej eko niż twój weganizm, tylko wstyd ci się do tego głośno przyznać. – Wskazała palcem na Klaudię i zmrużyła jedno oko. – Jakbyś nie kupowała co miesiąc tony ciuchów i jakichś dupereli z jabłuszkiem, to byś skuteczniej ratowała planetę.
Klaudia przewróciła oczami i wypuściła głośno powietrze.
– Ale i tak powinnaś…
– Powinnaś to, powinnaś tamto… – przerwała jej Marta. – Jedyne, co każdy człowiek powinien, to oddychać, bo inaczej by umarł. I czasami pić, jeść i chodzić do kibla. A reszta, to wolna wola.
– No dobra, rozumiem – rzuciła od niechcenia i machnęła ręką w powietrzu.
– Nie musisz tego rozumieć, po prostu to uszanuj. Ja akceptuję twoje poglądy, dlaczego ty nie szanujesz moich? – Marta zanurzyła dłonie w swoich kręconych, miedzianych włosach, które zawsze były w artystycznym nieładzie.
Klaudia słuchała jej w milczeniu, gładząc opuszkami palców mankiety białego żakietu. Na zmianę patrzyła na pustą szafę, na puste półki, na puste ściany i na wielką walizkę, która pomieściła cały dobytek Marty Sobczak. Życie dorosłego człowieka zamknięte w jednym kuferku. Spakowane i przeniesione w inne miejsce. Tak po prostu.
– Mówię ci to wszystko, bo martwię się o ciebie, stara – powiedziała po chwili.
– Za bardzo się zamartwiasz, miśku. Poradzę sobie – zapewniła Marta. Wstała z podłogi, wyciągnęła ręce do góry i zaczęła się przeciągać, niczym kot po drzemce. Następnie zrobiła głośny wydech, wprawiając wargi w wibrację, strzepnęła resztki kurzu z podziurawionych jeansów i rozejrzała się dookoła, by upewnić się, czy wszystko już spakowała. Pozostała jeszcze tylko kosmetyczka i zmechacony sweter znienawidzony przez Klaudię. Poza tym, wszystko.
– OK, Klo, dość tego pieprzenia. – Podrapała się po swoich kudłatych kędziorkach. – W lodówce jest winko, kupiłam na nasz ostatni wieczór. Chodź się napić.
– Niech będzie – rzuciła markotnie.
Marta podeszła do niej, pogłaskała ją po głowie i poklepała po ramieniu.
– Pamiętaj, że jak wyjadę, będziesz mieć całą chatę dla siebie. – Zatoczyła palcem okrąg. – Nie będziesz już musiała wdychać smrodu smażonego przeze mnie kurczaka, a sama będziesz mogła bez przerwy gotować swoje cuchnące brokuły i chodzić nago po mieszkaniu. Fajnie, nie?
Klaudia delikatnie uniosła brwi i uśmiechnęła się z aprobatą.

 

 

Dodaj komentarz

Komentarze

    Brak komentarzy