To wszystko dano mi z góry

To wszystko dano mi z góry

BIAŁA PODLASKA Przed nami koncert z okazji 35-lecia zespołu muzycznego Chwilka, zaplanowany na 5 września. Ale przygotowania trwają nie tylko do koncertu. Instruktor i założyciel grupy Ireneusz Parafiniuk pisze właśnie książkę autobiograficzną na temat swojej pracy zawodowej.

Tysiące przejrzanych zdjęć, wspomnień, nagrań, a nawet płyt. Przez 35 lat kariery zawodowej nazbierało się tego sporo. Do tego dochodzą lata dziecięce, młodzieńcze, bo już wtedy Parafiniuk interesował się szeroko pojętą muzyką. Teraz jest czas na spisanie myśli, pracę redaktorską i za około rok instruktor Chwilki planuje wydać swoją książkę.

Poprzedzeniem tego będzie długa rozmowa z nim, którą będziemy publikować w częściach w najbliższych tygodniach. W tym wydaniu oddajemy w Państwa ręce pierwszą część, obejmującą wiek przedszkolny i szkolny Ireneusza Parafiniuka.

Rozmawiamy m.in. o muzykalnej rodzinie, pierwszych karach w przedszkolu i przygodzie z akordeonem. Kolejne części obejmować będą następne lata, pierwsze większe i mniejsze sukcesy oraz inne, ciekawe wspomnienia, którymi ten znany bialski instruktor muzyczny zechciał się podzielić właśnie z czytelnikami „Podlasianina”.

Wywiad opublikowany został w aktualnym (nr 19) wydaniu Podlasianina. Dostępny w sklepach i kioskach oraz na www.e-prasa.pl. Poniżej publikujemy jego fragment.

Jakie były pana początki na muzycznej drodze? Jakim był pan dzieckiem?

– Z wieku przedszkolnego zapamiętałem trzy historie. Pierwsza, kiedy podczas leżakowania rozmawiałem ze swoją sympatią i pani przedszkolanka postawiła mnie do kąta. Miałem przez to taką traumę i tak się wstydziłem, że do tej pory mam dreszcze. Druga historia jest taka, że w przedszkolu podczas zabawy w błocie, jakie zrobił mały deszczyk, powiedzmy, lekko się ubrudziłem. Jakież było moje zdziwienie, gdy mama kazała mi iść… dwa metry przed sobą. I jeszcze pogroziła mi palcem, choć nie wiedziałem wtedy dlaczego. Trzecia historia jest związana właśnie z muzyką. Miałem pięć lat. Nasze przedszkole mieściło się w parku i często chodziliśmy na spacery. Idąc śpiewaliśmy przedszkolne piosenki. Pewnego razu przedszkolanka rozdała instrumenty perkusyjne, bębenki, grzechotki, tamburyny i inne przeszkadzajki. Ja dostałem bębenek i nie wiem dlaczego, ale idąc i słuchając tego grania wydawało mi się, że dzieci grają nierówno. Podszedłem więc do pani i powiedziałem jej, że coś chyba jest nie tak. Przedszkolanka ustawiła mnie na początku grupy i kazała dzieciom naśladować mnie w uderzaniu w bębenek. Oczywiście grałem i śpiewałem we wszystkich akademiach. Najbardziej podobało mi się to, że kiedy śpiewałem, rodzice ronili łzy, a ja wiedziałem, że to dlatego, że ładnie śpiewam.

Czy w pańskim domu również była obecna muzyka?

– Jeśli chodzi o muzykę, to pamiętam ojca grającego na akordeonie. W każdą niedzielę był koncert dla ulicy Browarnej, bo tam mieszkałem. Przez godzinę sąsiedzi mogli posłuchać hitów tamtych czasów. Miałem wtedy osiem lat. I coś mi nie pasowało w tym graniu. Dopiero rok później, gdy już sam grałem, zobaczyłem, że ojciec prawą ręką dobrze gra melodie, ale już lewą grał co chciał, a basy służyły mu za perkusję. Po jakimś czasie powiedziałem, że jak gramy, to basy też muszą być odpowiednio dostosowane. Ojciec i tak grał jak chciał.

Potem doszły u pana kolejne instrumenty…

– Któregoś dnia nałożyłem akordeon i trzema palcami zacząłem wyszukiwać dźwięków do popularnej wtedy piosenki „Jedzie straż ogniowa”. I tak od dźwięku do dźwięku nauczyłem się całej piosenki. Myślałem, że zrobię ojcu niespodziankę, ale nie uwierzył mi. Powiedział, że pewnie to wujek, który był świetnym akordeonistą, mnie nauczył. Często go słuchałem, bo mieszkał blisko, przy ul. Łaziennej.

 

Dodaj komentarz

Komentarze

    Brak komentarzy