Taksówkarz zaszlachtowany we własnym domu

Taksówkarz zaszlachtowany we własnym domu

Takiego makabrycznego morderstwa dawno w Białej Podlaskiej nie było. Dom i garaż całe we krwi. Spokojny, nikomu nie wadzący taksówkarz zadźgany jak zwierzę. Kto mógł coś takiego zrobić? Mafia? Krwawe porachunki? Zemsta za jakieś straszne przewinienie? Fakty tym razem mocno nas zaskoczyły.

To było latem 1999 roku. Gorące popołudnie. Miałem cichą nadzieję na chwilowy spokój od służby i na to, że coś porobię w domu, może coś naprawię, pobędę z dziećmi. Niestety, za chwilę jeden telefon obrócił te marzenia w pył. Oficer dyżurny Komendy Miejskiej Policji w Białej Podlaskiej zadzwonił, że być może doszło do zabójstwa samotnie mieszkającego bialskiego taksówkarza, pana Henryka. Sąsiedzi zgłosili, że od kilkunastu godzin pootwierane są drzwi domu, że w nocy świeciło się światło i że na podwórzu stoi otwarty samochód, a właściciela nie widać.

Krwawe zwłoki w kanale

Wysłany na miejsce patrol prewencji potwierdził, że jest źle. Przez otwarte drzwi domu policjanci weszli na korytarz, a tam zobaczyli na podłodze plamy krwi. Nie wchodzili dalej, by nie zatrzeć śladów. Na miejscu była już wówczas dawna partnerka taksówkarza. Choć od dłuższego czasu byli w separacji, czasami odwiedzała eksmęża, zwłaszcza że pracowała w pobliskim salonie fryzjerskim.

Pojechałem tam prosto z domu, po drodze obdzwaniając kilku swoich ludzi. Grupa dochodzeniowo-śledcza z prokuratorem też zjawiła się szybko i przystąpiła do rutynowych oględzin domu, jak i całej posesji. W krótkim czasie odkryliśmy, jak makabryczna była to zbrodnia. Istny sajgon, bardziej przypominający amerykański dramat o wojnie w Wietnamie, niż chałupę spokojnego taksówkarza w Białej Podlaskiej.

Pokój, kuchnia, korytarz, klatka schodowa – wszędzie była krew, a nawet kałuże krwi. W zlewozmywaku w kuchni talerze, widelce i noże niemalże pływały we krwi. Ślady rozdeptanych plam czerwieni prowadziły klatką schodowa w dół, do garażu. Tam znajdował się kanał samochodowy, zakryty deskami, na których też była krew. Podnieśliśmy deski i sytuacja była już jasna. Na dnie leżały zwłoki około sześćdziesięcioletniego, znanego mi z widzenia pana Henryka. Ciało było owinięte kocem, też dość mocno zbroczonym krwią.

Pokój, kuchnia, korytarz, klatka schodowa – wszędzie była krew, a nawet kałuże krwi

Technik porobił zdjęcia, a następnie dwóch policjantów weszło do kanału i wyniosło zwłoki na powierzchnię. Denat ubrany był w koszulę i spodnie, ale koszula była w strzępach. Poszarpana, porozrywana, no i cała we krwi. Przez kilka godzin policjanci musieli być w tym domu i szczegółowo, centymetr po centymetrze, spisywać protokół oględzin, zabezpieczać dowody, łącznie z opisem denata. To są rzeczy traumatyczne, które pozostawiają ślad w psychice każdego człowieka, nie wyłączając policjanta czy prokuratora. Przypomniał mi się widok zabitego policjanta z Huszlewa Henryka Semeniuka. Na klatce piersiowej taksówkarza wyraźnie widać było kilkanaście nieregularnych ran kłutych po jakimś narzędziu. Wyglądało to strasznie. Tak jakby ktoś z zapędami sadystycznymi wyżywał się na umierającym człowieku. Jakby w amoku dobijał cierpiącego i czekał aż wyzionie ducha.

 Lubił puszczalskie panienki

Wstępnie oceniliśmy, że ofiara została zaatakowana w sypialni, że zadano kilkanaście ran nożem kuchennym, który później został wrzucony do zlewozmywaka, że oprawca obmywał tam ręce i wycierał porzuconym obok ręcznikiem. Ale brak było motywu i w ogóle jakiegokolwiek punktu zaczepienia, jeśli chodzi o potencjalnych sprawców.

Ze swoimi ludźmi natychmiast przystąpiłem do tzw. rozpoznania operacyjnego, czyli szukania właściwego tropu. Już następnego dnia ustaliliśmy, że zabójstwo może mieć związek ze zbyt częstymi kontaktami pana Henryka z kobietami lekkich obyczajów. Poszliśmy więc w tym kierunku, który z czasem okazało się jak najbardziej słuszny. Jak zwykle w takich przypadkach, praca całej naszej grupy skupiła się tylko na tym jednym, priorytetowym w tej chwili zadaniu, a my tyraliśmy bez przerwy niemal okrągłą dobę. Krótka drzemka na komendzie, posiłki w biegu. Taka praca…

Ale prochu nie wymyśliliśmy: tak funkcjonują wszystkie policje kryminalne świata i to jest podstawą sukcesu. Sprawcy bowiem na gorąco, zaraz po dokonaniu zbrodni, popełniają wiele błędów, a my jesteśmy od tego, by to bezlitośnie wykorzystać – zabezpieczyć dowody, których później nie będzie. Bandyci zaraz po „robocie” często nie wytrzymują napięcia. Wiem to z doświadczenia, bo z wieloma mordercami rozmawiałem i miałem możliwość poznania ich psychiki.

Filigranowa Jola

Momentem przełomowym w dochodzeniu była informacja, iż poprzedniego dnia wieczorem pan Henryk kupował w sklepie alkohol i że planował spotkać się z jedną ze swoich znajomych kobiet o imieniu Jola, mieszkającą w Białej Podlaskiej. Ustaliliśmy nazwisko i adres tej kobiety, ale niestety nie było jej w domu. Już to był dla nas sygnał, że idziemy w dobrym kierunku. Dla mnie nie było gadania, że sprawę dokończymy jutro. Niektórzy policjanci marudzili, że zmęczeni, że niewyspani, że jestem tyranem. Ale z bandytami inaczej się nie da. Nie można im odpuścić, trzeba ciągle deptać po piętach, wyczekując ich najmniejszego błędu. Inaczej mogą się pojawić kolejne trupy.

Przeszukanie mieszkania Joli, zwłaszcza jej ubrań, pod kątem śladów krwi lub jakichś innych, nic nie wniosło. W końcu znaleźliśmy kobietę, u jej znajomych na wsi, kilkadziesiąt kilometrów od Białej Podlaskiej. W ładnym pałacyku, odnowionym przez jednego z bialskich przedsiębiorców. Naszą wizytą nie była zaskoczona, ale nieco przerażona. Było to widać po jej zachowaniu. Właściwie czułem intuicyjnie, że jesteśmy na dobrej drodze. Choć ciągle nurtowało mnie pytanie: co ta filigranowa kobietka może mieć wspólnego z tak makabrycznym morderstwem…

Z wyczuciem obserwowałem jej zachowanie, jej wypowiedzi. Czułem, że zbliżamy się do momentu przełomowego, więc trzeba być cierpliwym. W tym czasie druga grupa podległych mi policjantów działała w zupełnie innym miejscu, weryfikowała równolegle inną informację, inne kontakty pana Henryka, które – jak się później okazało – łączyły się z podejrzewaną przeze mnie ponad 30-letnią Jolą z ulicy Kościuszki w Białej Podlaskiej.

 Godziny przesłuchań

Sytuacja była dynamiczna. Nie minęło kilka godzin, jak w innej wsi, całkowicie w innym kierunku, również kilkadziesiąt kilometrów od Białej Podlaskiej, zatrzymaliśmy mężczyznę, a w Białej Podlaskiej jego kumpla, których też podejrzewaliśmy o związek z tą zbrodnią. Niestety, nie znaleźliśmy na ich ubraniach żadnych śladów mogących łączyć ich z tą zbrodnią, więc mieliśmy poważny problem z dowodami. Pierwsze rozmowy z zatrzymaną trójką – kobietą i dwoma mężczyznami – nie były optymistyczne.

Faceci w ogóle nie chcieli za wiele mówić, a już na pewno nie o ich związku z trupem taksówkarza. Fakt, że byli już karani, był ich atutem, bo nie załamywali się przesłuchaniem przez gliny. Dlatego bardziej skupiliśmy się na panience, licząc, że w końcu się złamie. Maglowali ją moi podwładni, a ja starałem się być nieco z boku, jako ten dobry policjant. Zauważyłem, że jest dobrze przygotowana do tej rozmowy, a minęły już prawie trzy dni od zabójstwa. Niemniej czułem, że psychicznie nadal jest słaba, że czas „pracy” z nią działa na jej niekorzyść.

Moi koledzy, nieco podłamani bezowocnym przesłuchaniem, przyprowadzili w końcu Jolę do mojego pokoju. Zmieniłem taktykę i bez pardonu zadałem kilka bardziej szczegółowych i bezpośrednio związanych z zabójstwem pytań. Odpowiedzi były wymijające i niepewne, czasami zawieszała się, spuszczając głowę. To był dla mnie sygnał, doświadczenie krzyczało mi w głowie: „Człowieku, ciągnij, jest blisko!”. I tak robiłem. Gadałem, zarzucałem ją pytaniami. W pewnym momencie poprosiła o papierosa, a ja zwróciłem uwagę na jej trzęsące się ręce i przerażenie w oczach. Wtedy już byłem pewien na sto procent, że mam przed sobą kogoś, kto przynajmniej był przy tej zbrodni. Ryzykując, że się zatnie i nie powie już nic więcej, bez większej ceregieli warknąłem stanowczym głosem: „Kobieto, dość bajek, jedziemy! Mów jak było!”.

Byłam zakrwawiona po łokcie

Popłynęły łzy, poprosiła o drugiego papierosa i zaczęła opowiadać. Stwierdziła, że w żadnym razie zabójstwo nie było zaplanowane. Że to stało się spontanicznie, poza jej kontrolą, gdy oboje pili w domu alkohol.

Ale po kolei. Znali się od kilku lat i to nie było ich pierwsze spotkanie. Feralnego wieczoru pan Henryk podjechał taksówką pod jej blok i w rozmowie przez okno zaproponował spotkanie u niego w domu przy ul. Kleeberga, przy butelce alkoholu. Zgodziła się, bo to było jej życie. Poszła się ubrać, a on pojechał do monopolowego po wódkę. Potem zabrał ją z ulicy Kościuszki i pojechali prosto do domu Henryka. Spokojnie popijali i gawędzili. Ale do czasu. Bo nie taki był cel tego spotkania dla Henryka. Gdy już na dobre, pod wpływem procentów, zebrało mu się na seks, przystąpił do ofensywy. Ponoć zbyt ostro… Tak przynajmniej twierdziła Jola. Ale oczywiście „była pijana i mało pamięta”.

„Coś się ze mną stało, nie wiem, jak to wyjaśnić. Byłam w jakimś pijackim amoku. On był bardzo nachalny, a ja we własnej obronie chwyciłam za leżący na stole nóż kuchenny i na oślep zadawałam nim razy. Nie widziałam nic przed sobą. Uderzałam do momentu, aż Heniek upadł na łóżko. Wtedy, gdy zobaczyłam dużo krwi, coś dotarło do mnie. Ten straszny widok. Byłam zakrwawiona po łokcie, więc ręce umyłam w zlewozmywaku. Nie wiedziałam, co dalej robić, usiadłam na chwilę na stołku w kuchni” – opowiadała.

Słychać było charczenie

I wtedy przypomniał jej się stały kochanek, około 70-letni, mieszkający w Ortelu koło Piszczaca. „Zadzwoniłam prosząc o pomoc, żeby przyjechał pod posesję, gdzie byłam. Nie mówiłam, co się wydarzyło, tylko żeby mnie zabrał do siebie. On znał adres, bo wcześniej tam bywał. Wziął ze sobą po drodze młodszego kolegę i w krótkim czasie byli na miejscu. Ja cały czas przebywałam w domu ofiary, razem z nim. Heniek raczej jeszcze żył, tak mi się wydawało, ale nie podchodziłam do niego blisko. Słychać było charczenie, dławiący oddech…” – tak wylewnie mówiła mi Jola w trakcie przesłuchiwania.

Pan Henryk mógł żyć jeszcze nawet wtedy, gdy przyjechali znajomi zabójczyni. Tak założyli w swojej opinii lekarze. Mimo to Jola nie udzieliła pomocy, nie ratowała, tylko czekała na pomoc w… dokończeniu swojej zbrodni. Opowiedziała kumplom, co się wydarzyło, a ci owinęli konającego mężczyznę w koc, znieśli go do piwnicy i ukryli w kanale samochodowym. Potem wywieźli zabójczynię do koleżanki mieszkającej na wsi. Wychodząc z podwórka taksówkarza, zabrali jeszcze z jego samochodu radioodtwarzacz.

Obaj znajomi Joli nie przyznali się do udziału w tej zbrodni. Ale zeznania kobiety wystarczyły, by tymczasowo aresztować całą trójkę. W prokuraturze potwierdziła przyznanie się do winy, ale już na rozprawach sadowych wszystko odwołała. Z tego powodu, niestety, musiałem kilka razy jeździć do Lublina i zeznawać jako świadek. Takie życie, taka praca, taki los gliny kryminalnego. Proces trwał długo, kilka lat. Skończył się, gdy już byłem na emeryturze. Jola została skazana, tak samo jak jej wspólnicy.

Dodaj komentarz

Komentarze

    Brak komentarzy