Nikczemna postura, wielkie serce, olbrzymi talent. Wspomnienie o Romanie Kłosowskim

Nikczemna postura, wielkie serce, olbrzymi talent. Wspomnienie o Romanie Kłosowskim

Tydzień przed śmiercią zdrowie Romana Kłosowskiego gwałtownie się pogorszyło. W drodze do szpitala towarzyszył mu wnuk Jan. Gdy dotarli na miejsce, pielęgniarka na widok aktora stwierdziła: „No, całkiem niezły sobowtór Maliniaka”. „To oryginał, proszę pani” – odpowiedział wnuk Kłosowskiego.

Choć w swojej karierze aktorskiej Roman Kłosowski wykreował dziesiątki wspaniałych ról, na zawsze przylgnęła do niego jedna z nich – Maliniaka z serialu „Czterdziestolatek”. Film cieszył się ogromną popularnością, a postać, w którą wcielił się aktor, bardzo spodobała się widzom. Przez pewien czas traktował to jako swego rodzaju przekleństwo, gdyż tak dosłownie zaczęto utożsamiać go z graną przez niego rolą, że dla wielu osób został na zawsze Maliniakiem. Dochodziło nawet do tak zabawnych sytuacji, że część widzów nie kojarzyła jego nazwiska, dopiero na słowo Maliniak, reagowali: „A to wiem, trzeba było od razu tak mówić”.

Maliniak po wieki

– Przez jakiś czas mnie to nawet irytowało. Tak to jest, jak jakaś rola przyklei się do człowieka. Prawdę mówiąc zawsze mnie z kimś utożsamiano. W Białej Podlaskiej był to najpierw grany przeze mnie Jacuś Matołek, potem Grabiec. W Szczecinie byłem Franiem. Gdy pojawiłem się w filmach, zostałem na pewien czas wojakiem Szwejkiem, później Maliniakiem. Jest to zresztą dla mnie duże zdziwienie, jak ludzie odebrali mnie w tej roli. Maliniak to w sumie osoba o nie najlepszych cechach charakteru. Hucpiarz, blagier, karierowicz. Gdy dostałem propozycję tej roli, bardzo się zastanawiałem, czy w ogóle ją przyjąć. Ale po kilku odcinkach zauważyłem, że ludzie odbierają mnie bardzo pozytywnie w tej roli. I to, myślę, była chyba właśnie kwestia mojej osobowości – wspominał w rozmowie z nami Kłosowski.

Był uwielbiany przez widzów zarówno na scenie teatralnej, jak i na szklanym ekranie. Ten niepozorny z wyglądu mężczyzna był często obiektem westchnień zachwyconych jego kunsztem aktorskim kobiet. Po każdym występie ustawiały się do niego kolejki fanów po autograf lub żeby zrobić sobie z nim wspólne pamiątkowe zdjęcie.

– Ja byłem takim mniejszym, niż cała reszta ludzi, którzy go lubili z filmów, teatru czy osobistych spotkań, właścicielem mojego taty – wspomina Tomasz Kłosowski, syn aktora. – Miłość, jaka płynęła do niego od ludzi, nie wynikała tylko i wyłącznie z tego, że doceniali jego rolę, ale z tej jego prostoty, szczerości, bezpośredniości i uczciwości, którą wyczuwali. To się również przewijało się w jego aktorstwie. Do dziś fascynuje mnie, jak ludzie wyczuwali w nim bratnią duszę, czerpali radość z kontaktu z nim.

Biała była w nim

Listopad 2013 r. Ostatni występ w Białej Podlaskiej

Biała Podlaska zawsze zajmowała w sercu Romana Kłosowskiego szczególne miejsce. Podczas każdego z naszych spotkań dopytywał, co słychać w jego ukochanym mieście, wspominał spędzane tam dzieciństwo i młodość, które też nie należały do najłatwiejszych, przypadły bowiem na okres wojny. Nie miał w sobie nic ze znanych nam celebrytów, którzy podczas wyjazdów żądają pięciogwiazdkowych pokoi i świeżych poziomek w środku zimy. Często spał u znajomych, na mrozie kwestował przy bramie cmentarnej, zbierając pieniądze na remont zabytków. Podczas jednego ze spotkań urodzinowych zdradził nam, że tak naprawdę jest o kilka dni młodszy niż miał to zapisane w metryce: – Urodziłem się trochę później. Wtedy nie zgłaszano od razu takich rzeczy w urzędzie i tato, gdy poszedł mnie zapisać, podał przez pomyłkę trochę wcześniejszą datę.

– Roman Kłosowski Białą Podlaską przez całe życie nosił w sobie, w swoim sercu – wspomina w rozmowie z nami Jagoda Opalińska, autorka książki „ Z Kłosem przez życie”. – Dlatego trudno określać to w kategorii wspomnień, bo chociaż później związany był z Warszawą, na zawsze pozostał w nim ten przesympatyczny „łobuziak” z Garncarskiej, chłopiec szczery, uczciwy, kierujący się głosem ulicy.

– Muszę przyznać, że byłem bardzo niesfornym chłopcem – wspominał Kłosowski podczas jednego z ostatnich naszych spotkań. – Mieszkałem przy ulicy Garncarskiej pod numerem 15. Ta ulica po dziś dzień prawie wcale się nie zmieniła. Tyle że wtedy była wyłożona brukiem. Mieszkali tam głównie rzemieślnicy i drobna inteligencja. Mój tato z zawodu był rymarzem-tapicerem. Po sąsiedzku mieszkali Brzozowscy, Kroszczyński – kolega ojca, z zawodu też rymarz, panie nauczycielki Kisielewicz i Sobocińska, Tarwidowie, Kowalewska, Tellos. Na rogu z Piłsudskiego mieszkał mój przyjaciel Zbigniew Wisz, z którym do jego śmierci się przyjaźniłem, a pod ósemką ponoć był dom publiczny. Mile wspominam tamte czasy, aż do 1939 roku. Wojna zaczęła się dla mnie tragicznie. Pod moim domem padł strzał z pistoletu. Gdy otworzyłem okno, zobaczyłem zabitego mojego kolegę, z którym chodziłem do szkoły. Zastrzelili go Niemcy. Na placu Wolności odbywały się egzekucje, na które Niemcy nas wszystkich spędzali i kazali patrzeć. Widziałem dwie z nich. Tego się nie da zapomnieć. W czasie okupacji ukończyłem szkołę podstawową, potem chodziłem na tzw. tajne komplety nauczania. Pracowałem też w warsztacie ojca. Różnie z tą moją pracą było, nie byłem w niej najlepszym uczniem, a wprost przeciwnie. Tato poprosił, abym zrobił z drewna walizkę. Gdy ją zobaczył, powiedział: – Synu, o mnie mówią, że mam ręce ze złota, a ty masz, niestety, palce z g…a.

Dzięki kontuzji został aktorem

– Mój tato był najlepszym ojcem, jakiego mogłem mieć – mówi Tomasz Kłosowski. – Jedyne, czego mogłem zazdrościć kolegom, to tego, że nie był w stanie pomóc mi w jakichkolwiek sprawach technicznych, które mnie bardzo pasjonowały, gdyż na tym zupełnie się nie znał. Dlatego gdy próbowałem naprawić sobie rower czy pomóc w jakichś drobnych domowych naprawach, wszystkiego, co z tym związane, musiałem uczyć się sam. Pamiętam, że rodzice mieli taki stary tapczan, który wiecznie się rozpadał, więc ja im go zawsze drutowałem.

Łobuziak z Garncarskiej

W młodości Kłosowski pasjonował się sportem i wiązał z tym wielkie plany: – W tamtych czasach w Białej Podlaskiej sport był bardzo rozwinięty. Duże zasługi w tym miał profesor Ciejpa. Wychował wielu znanych sportowców, między innymi zasłużonego mistrza sportu w siatkarstwie Waldemara Poleszczuka. Była też w Białej drużyna piłkarska Lot. Ja marzyłem, by zostać bokserem, piłkarzem albo lotnikiem. Jednak kiedyś, grając w piłkę, złamałem nogę i zawieźli mnie do szpitala, gdzie trafiłem na jakiegoś konowała, który źle ją poskładał. Po zdjęciu z wyciągu okazało się, że jest krótsza, dlatego po dziś dzień utykam z przechyłem na prawo. Gdy skończyła się wojna, zdałem po ukończeniu tajnych kompletów do drugiej klasy szkoły gimnazjalnej im. J.I. Kraszewskiego w Białej Podlaskiej. Byłem chłopcem niesfornym, powiedziałbym trudnym. Ten okres wspominam bardzo żywo, bo w moim przekonaniu, choć może ten okres trochę przesładzam, było to zgromadzenie ludzi bardzo światłych, otwartych, fajnych. Mnie zawsze interesowała literatura i książka. Na placu Wolności powstała księgarnia, gdzie kupowałem wszystkie książki, jakie tylko się pojawiały. Nie zawsze starczało mi na nie pieniędzy, dlatego założyłem hodowlę królików. Aby je wykarmić, chodziłem na prywatne łąki, gdzie wyrywałem mlecze. Niestety, sprawa się wydała i trzeba było pozbyć się zwierząt – wspominał Kłosowski.

Stworzony, by grać

Roman Kłosowski: – W Białej Podlaskiej powstało też koło literackie, którego prezesem był Czesio Nowicki, słynny później polski prezenter telewizyjny zwany Wicherkiem, który zapowiadał pogodę. Potem, jak on odszedł, ja zostałem prezesem tego koła, redagowałem szkolną gazetkę ścienną. Wtedy też zainteresowałem się teatrem. W dużej mierze dzięki ludziom, którzy to u nas zainicjowali. Pierwszą taką osobą była Karolina Beylin. Przyjechała do Białej wraz z dyrektorem Stanisławem Damroszem, który był przed wojną dyrektorem liceum im. J.I. Kraszewskiego. Gdy skończyła się okupacja, wrócił, i z powrotem objął tę posadę. Był to wielki człowiek, otwarty na życie. Karolina Beylin, nauczycielka języka angielskiego, napisała dla nas sztukę „Wtorek 16 grudnia”, mówiącą o tamtych naszych bialskich czasach. I w tej sztuce ja znalazłem dla siebie odpowiednie miejsce. Ucznia o umysłowości niezbyt wydarzonej, powiedziałbym matołkowatej. W drodze konkursu wygrałem tę rolę i po raz pierwszy zetknąłem się z teatrem. Na długi czas ta postać tak do mnie przylgnęła, że gdy szedłem na mszę do kościoła św. Antoniego, koledzy wołali za mną Jacuś Matoł. Ale zagrałem tę rolę dobrze, co zachęciło zarówno mnie, jak i moich późniejszych reżyserów, aby dalej obsadzać mnie w szkolnym teatrze.

Cały reportaż przeczytasz w papierowym i elektronicznym wydaniu "Podlasiaka" nr 15

Ryszard Godlewski

 

Dodaj komentarz

Komentarze

    Brak komentarzy