Nasze felietony: Własny punkt widzenia (8). Czy ten kraj jest chory psychicznie?

Nasze felietony: Własny punkt widzenia (8). Czy ten kraj jest chory psychicznie?

Kto lubi być robiony w konia?

Pewnego razu Churchill rzekł do Stalina: „Prawda jest tak cenna, że musi być otoczona kłamstwem”. Bardzo wymowne i pokrętne stwierdzenie – nieprawdaż? Nie wiem, czy przedstawiciele zjednoczonej prawicy znają tę maksymę, ale fakt jest faktem, że traktują prawdę jak najcenniejszy skarb, dlatego dozują ją nad wyraz oszczędnie.

Jest jeszcze drugie powiedzenie: „Kłamstwo powtarzane sto razy staje się prawdą”. Tę z kolei polityczną mądrość rządzący stosują z sobie tylko zrozumiałą konsekwencją i logiką, w ten sposób wzbudzając poklask i zaufanie wśród „wyznawców”. Jak widać, czynią to z nadzwyczajną biegłością i wprawą, albowiem w retoryce pisowskiej fakty są następstwem słów, nie odwrotnie. Wszak „na początku było słowo”, i to upoważnia ich do tworzenia wyimaginowanej rzeczywistości, jako alternatywy dla prawdy.

Jaka zatem jest na to rada i czy w ogóle jakowaś jest, aby bieg zdarzeń wrócił na właściwe tory? I fakt był faktem, a komentarz jego prawdziwym odzwierciedleniem? Ano w tym cały jest ambaras, żeby odbiorca zachował właściwy dystans do mówcy i zastosował sito oddzielające ziarno od plew.

„Credo quia absurdum” (wierzę, bo to absurd) to domena religii. Dlatego na wiarę można przyjmować słowa księdza, i to tylko wówczas, kiedy dotyczą meritum. W każdym innym przypadku będą to jedynie subiektywne opinie, a nie prawdy objawione. Konkludując – gdyby zwolennicy zjednoczonej prawicy poznali nagą prawdę o swojej partii, może wówczas przejrzeliby na oczy. Ale do tego potrzeba odwagi!

Jak w zderzeniu z rzeczywistością mają się słowa prezesa? Na Marszu Miliona Serc było sześćdziesiąt, no może w porywach sto tysięcy ludzi, a retor komentował z sardoniczną satysfakcją: „He he, całkowita klapa”. Innym razem zarzekał się: „Nie ma afery wizowej, nie ma nawet aferki”, a tajemnicą poliszynela jest, jak było naprawdę. Lubo, weźmy instrybutory. „Psują się, bo to są tylko urządzenia, prawda, że wadliwe, ale drugiego dna nie ma!” – zapewniał ten czy inny członek rządu, kłamiąc bez zmrużenia oka.

Po takich słowach, i weryfikacji ich ze stanem faktycznym, na miejscu oszukanych w jednej chwili zmieniłbym opcję i zapatrywania, chyba że ktoś lubi być robiony w konia… Naga prawda pozostanie prawdą nawet wówczas, kiedy zostanie ubrana w tysiące kłamstw, a wierutne kłamstwo pozostanie kłamstwem nawet wtedy, kiedy padnie z ust osoby prawdomównej!

 

Świnie nie w kinie, a przy korycie

Zastanawiam się, czy po wyborach ten nasz nieszczęsny kraj da się jeszcze jakoś poskładać do kupy? Wyborcze szaleństwo wprawiło Polskę w stan destrukcyjnej inercji, która z każdym dniem nabiera na sile. Ta kampania zjednoczonej prawicy, do której swoje pięć groszy dokłada konfederacja, to coś na kształt śnieżnej kuli, która z każdym obrotem, z każdym dniem potężnieje, zmiatając wszystko, co stanie jej na drodze. Liczy się tylko partyjne zwycięstwo, po nas choćby potop!

Wszelkie traktaty, umowy, porozumienia, wszelkie instytucje państwowe, wszystko to, co stanowi o demokratycznym państwie prawa, w obliczu wyborów nabrało innego znaczenia. Instrumentalnego! Nawet religia stała się narzędziem w rękach polityków. Piekło, jakie może nam zgotować alians tronu z ołtarzem, jest trudne do wyobrażenia, jednakowoż wielce realne, materialne.

Zaburzony trójpodział władzy, zdominowany przez władzę wykonawczą (sejm na bieżące potrzeby rządu płodzi ustawy, które mają na celu zwiększenie wpływu państwa na wszelkie dziedziny życia obywatela) jest kadłubkiem niemającym wpływu na społeczno-polityczno-ekonomiczny kształt państwa. Wszystkie jego instytucje, począwszy od sądów, poprzez resorty siłowe i spółki skarbu państwa, a skończywszy na edukacji i kulturze, podporządkowane są jednemu celowi: zapewnieniu partii rządzącej monopolu na władzę.

Funkcjonujące do niedawna wentyle bezpieczeństwa zostały zatkane przez „filtry powietrza”, przez co kraj dusi się lubo dostaje głębokiej zadyszki. Jedyna „niezależna” państwowa instytucja, jaką jest NIK, która kontroluje i wytyka rażące błędy rządzącym, jest bezustannie deprecjonowana i marginalizowana, przez co jej raporty, mimo że krytyczne, nie mają żadnego wpływu na funkcjonowanie audytowanych jednostek.

Katastrofalna polityczno-gospodarcza sytuacja kraju nie jest żadnym asumptem do refleksji i do zmiany kursu, mimo że płyniemy na rafy. Pozorowana, antyuchodźcza polityka władzy, spotęgowana szkodliwą retoryką konfederacji względem migrantów z Ukrainy, spowodowała załamanie się krajowego rynku pracy, co zaowocowało wykwitem pasożytów na zdrowej tkance narodu.

Afera wizowa zatacza coraz szersze kręgi wśród krajowych i zagranicznych instytucji, a relacje nasze ze światem zewnętrznym stoją pod znakiem zapytania. Powolna izolacja Polski staje się faktem (niemieckie MSW chce stałych kontroli na granicy, i tylko czekać na następne). Ukraińcy masowo wyjeżdżają na Zachód, gdzie ich potencjał jest dużo bardziej doceniany i wykorzystywany.

„Wojna zbożowa” z Ukrainą doprowadziła do załamania bilateralnych, dobrosąsiedzkich stosunków, a przecież można było znaleźć sposób na rozwiązanie problemu. Ale do tego potrzeba dyplomacji, a nie dyplomatołków, którzy sztukę siły argumentów zastąpili argumentami siły! Ta obłudna i nieodpowiedzialna polityka władzy doprowadzi kraj do gospodarczej ruiny i politycznej zapaści, aż staniemy się pariasem Europy. Ale kogo to obchodzi…? Jakoś to będzie. Otóż nie! Świnie nie siedzą w kinach, a przy korycie!

 

Czy ten kraj jest chory psychicznie?

„Czasami mi się wydaje, że ten kraj jest chory psychicznie” – W. Szymborska.

Nic dodać, nic ująć. Cóż takiego nie podobało się naszej noblistce, że tak krytycznie oceniła Polskę i Polaków? Co prawda mamy jako naród swoje przywary, ale żeby zaraz tak ostro! Mimo że od śmierci poetki minęło już jedenaście lat, jej słowa ani na jotę nie straciły na aktualności. Jeżeli wcześniej było nienormalnie, a życie w kraju nad Wisłą trącało absurdem, to jakim mianem opisałaby teraźniejszość?

Prawdą jest, że żyła w trudnych czasach – przeżyła wojnę, okupację, komunę, Solidarność, ciężki okres transformacji. Żeby przetrwać, trzeba było nieraz nagiąć karku i moralność. Ale przed śmiercią „ujrzała światełko w tunelu”, nadzieję dla wynurzającej się z odmętów szaleństwa ojczyzny. Czy gdyby dane jej było dożyć setki, czy spodziewałaby się takiego obrotu spraw, jaki obserwujemy od ośmiu lat? Cóż ona powiedziałaby o obecnej sytuacji w kraju? Jak odnalazłaby się w nowej, starej rzeczywistości?

Od czasu pamiętnych wyborów z 2015 roku – kiedy to niemal cały kraj popadł w euforię, wszyscy uwierzyli w normalizację życia społeczno-gospodarczego państwa, a czasy kryzysu miały minąć jak zły sen – wiele się zmieniło. Zapewnienia zwycięskiej partii o dobrej zmianie, rozentuzjazmowani obywatele przyjęli z wiarą i nadzieją. I co? Ano, jeżeli tak ma wyglądać normalność, to ja poproszę o inne standardy.

Spójrzmy na nasz kraj oczami poetki, spróbujmy ocenić jego stan psychiczny, i zastanówmy się, jak teraz zapatrywałaby się pani Szymborska na wcześniejszą nienormalność. Większość swego dorosłego i twórczego życia przeżyła w komunie, w patologicznym systemie, który prawa jednostki miał za nic. Dlatego wszelkie absurdy codziennego życia odbierała (jak większość społeczeństwa) z przymrużeniem oka i składała je na karb owej chorej ideologii. Ale kiedy dożyła czasów demokracji, miała prawo przypuszczać, że normalność zawita pod strzechy i pozostanie w nich na zawsze, bowiem nikt nie zasłużył na nią bardziej jak Polska, Mesjasz narodów. Tymczasem w dobie pseudodemokracji, jaką zafundował nam nieformalny naczelnik państwa i wskrzeszone przez niego demony przeszłości, rozpętała się nowa psychoza, ksenofobiczne szaleństwo, które prowadzi kraj do skrajnego izolacjonizmu i nacjonalizmu.

Od kilku lat kraj konsekwentnie pogrąża się w odmętach absurdu. Jak zapowiadał Kaczyński, „Białe nie będzie białe, a czarne czarne”. Trzeba mu to przyznać, dotrzymał słowa.

Do Konfederacji wstępują kobiety, gdzie traktowane są jak piąte koło u wozu (to tak jakby do Ku Klux Klanu przyjmowano Murzynów…), a swoim kobiecym „autorytetem” legitymizują szowinistyczno-nacjonalistyczny program partii.

Kler, zakażony gangreną, która toczy go od lat, nie widzi moralnej potrzeby poddania się religijnej ekspiacji i nie zamierza podjąć próby uzdrowienia swoich szeregów. Wierni, którzy od święta noszą Boga w sercu, na co dzień są bandą bezdusznych hipokrytów, dla których przykazania boskie znaczą jeszcze mniej niż prawo świeckie.

Konstytucja, która w demokratycznym państwie prawa winna być jego nadrzędnym źródłem, w obecnej sytuacji traktowana jest jak zło konieczne, jak przeszkoda na drodze do realizacji partykularnych interesów jednej partii. Takoż samo wykorzystywany jest system prawny (w każdej odsłonie) – jako miecz na niepokornych i tarcza dla rządzących.

Policja, zamiast bronić pokrzywdzonych, stała się narzędziem w rękach władzy. Siły zbrojne zaś – tłem dla prominentnych polityków, a nie zbrojnym ramieniem państwa, stojącym na straży jego bezpieczeństwa.

Politycy, którzy nie idą do polityki dla pieniędzy, bogacą się na potęgę, a przedsiębiorcy, którzy wypruwają sobie żyły, aby powiązać koniec z końcem, w nagrodę obciążani są coraz to nowymi daninami. Z kolei brakoroby, śmiejąc się społeczeństwu w twarz, żyją na koszt emerytów i dzieci.

Jakże ma wyzdrowieć ten chory kraj, kiedy służba zdrowia sama jest w zapaści, a starzejące się społeczeństwo nie jest w stanie udźwignąć ciężaru nań nakładanego. Liczne afery oraz chybione inwestycje pogrążają kraj w kryzysie, a fasadowa polityka socjalna ma na celu odwrócenie uwagi obywateli od rzeczywistych problemów państwa. Prawa ekonomii przestały obowiązywać, a do władzy dopchali się (niczym z czasów słusznie minionych) nominaci partyjni – „mierni, bierni, ale wierni”, których jedynym celem jest pomnażanie własnego majątku. Niczym nieograniczona bezkarność elit stała się asumptem do szerzenia się patologii i korupcji na niespotykaną w III RP skalę, co skutkuje wybuchem coraz to nowych, gospodarczych afer, których konsekwencje trudne są do przewidzenia.

Przykłady można by mnożyć w nieskończoność, ale po co? Koń jaki jest, każdy widzi. Co zatem powiedziałaby poetka (gdyby dożyła) w dniu swoich setnych urodzin? „Czasami mi się wydaje, że ten kraj jest chory psychicznie”.

Czy jest na to antidotum? Tak. Niedzielne wybory. Tylko w ten sposób możemy powstrzymać narodową schizofrenię.

 

Władzy raz zdobytej, nie oddamy nigdy

Po raz kolejny muszę posłużyć się cytatem z W. Churchilla (chociaż osobiście nie lubię Angola): „Demokracja, najgorszy z systemów, ale nikt nie wymyślił lepszego”. Cóż takiego jest w owym ustroju, że wszystkie narody tak do niego lgną? Ano, pozorna równość wszystkich obywateli wobec instytucji państwa i prawa (demos – lud, kratos – władza). Jak to pięknie brzmi, no istny raj na Ziemi. Jeżeli tak, to czemu na pozór? – zapytacie. Odpowiedź jest prosta. Dlatego, że demokrację tworzyli ludzie, których oczekiwania względem systemu oparte były na ideałach, których zalety trudno przecenić, lecz jeszcze trudniej przestrzegać – to takie swoiste wyzwanie dla ludzkości.

Demokracja bezpośrednia i pośrednia, to dwa sposoby uczestniczenia obywateli w tym samym przedsięwzięciu, z tą różnicą, że ta druga forma okazała się o wiele bardziej praktyczna. Pozwala on bowiem człowiekowi aktywnie uczestniczyć w życiu społecznym kraju za pośrednictwem swoich przedstawicieli, których wyłania się podczas wyborów powszechnych spośród innych, godnych zaufania reprezentantów danej zbiorowości.

Praktyczna rzecz, nieprawdaż? Raz na cztery lata spełnić obywatelski obowiązek (ze smutkiem przypominam, że niektórym nie chce się ruszyć tyłka nawet tak rzadko) i mamy święty spokój, nadal możemy cieszyć się demokracją. Teoretycznie wszystko jest proste, klarowne i jasne. Ale tylko do czasu. Demokracja jest wspaniała, kiedy służy zdobywaniu władzy, gorzej, kiedy za sprawą tychże samych mechanizmów trzeba z niej zrezygnować na rzecz kogoś innego. Wówczas to nadchodzi czas buntu – dlaczego mam oddać władzę? Czy nie byłem dobry w tym, co robiłem? A może nazbyt pobłażliwy…?! – padają pytania.

I tu zaczynają się schody. Źle to ująłem, zła kolejność. Schody zaczynają się wówczas, kiedy źle wybraliśmy swoich reprezentantów. Wróć, jeszcze raz. My wybieraliśmy dobrze, zgodnie z naszymi sumieniami i oczekiwaniami względem kandydatów, którzy gwarantowali nam troskę o nasze interesy, tylko że oni zawiedli. Nakarmieni kiełbasą wyborczą fundowaną przez naszych kandydatów, w dobrej wierze stawialiśmy krzyżyki przy ich nazwiskach, wierząc, że czynimy dobrze. Że to, co czynimy, robimy dla dobra kraju i demokracji.

Nic bardziej mylnego! Mimo że nasze postępowanie jest ze wszech miar szlachetne, uzasadnione i zrozumiałe, to z gruntu błędne. Bowiem rozum nie bierze pod uwagę ułomności natury ludzkiej, która jest najsłabszym ogniwem łańcucha, na którym zawieszona jest demokracja, i może się z tego łańcucha zerwać. Kiedy w maszynerii demokracji zaczyna coś szwankować i zgrzytać, zaczynamy rozglądać się za wymianą trybików, aby na powrót zaczęły współgrać z całością.

I w tym momencie ujawnia się słabość owej konstrukcji. Ten prosty, pozbawiony odpowiednich bezpieczników mechanizm, nie jest w stanie obronić się przed zakusami wszelkiego autoramentu „racjonalizatorów”, i pada ofiarą własnych niedoskonałości oraz zasad. Konstytucja, najwyższy akt prawny demokratycznego państwa, wykorzystana chytrze przez krętaczy, może stać się jego główną bolączką, bowiem daje rządzącym prawo gmerania w ustawach. W efekcie jej pierwotne zapisy nabierają zgoła odmiennego znaczenia, właściwego dla potrzeb konkretnej grupy ludzi.

Jak to możliwe? Ano możliwe, bowiem Konstytucja, jak każdy dokument pisany przez człowieka, jest niedoskonała lubo nieprzystosowana do zmieniających się warunków społeczno-politycznych kraju, co stwarza uzasadnione potrzeby jego aktualizacji, z czego skwapliwie korzystają decydenci. To oni, „udoskonalając” wcześniejsze zapisy, stają się prawdziwymi beneficjentami zmodyfikowanej Konstytucji, na mocy której, bez zmiany ustroju, są w stanie zaprowadzić nowy ład.

Cztery, a nie daj Boże osiem lat rządów jednego ugrupowania, to sekwencja nieprzypadkowych zdarzeń, mających na celu przejęcie całkowitej kontroli nad państwem, a w konsekwencji przedłużenie sobie kadencji na kolejne lata – (oczywiście w sytuacji, kiedy jej niecne intencje były z góry przesądzone), skutecznie wypierając z życia publicznego wszelkie elementy prawdziwej demokracji.

Szerzące się patologie: korupcja, nepotyzm, malwersacje, upadek obyczajów i dewaluacja obowiązujących norm prawnych, to sprawdzony sposób na wprowadzenie społecznej anomii w uporządkowane życie mieszkańców. Nie na darmo i nieprzypadkowo samozwańczy naczelnik państwa, po wygranych przez jego partię wyborach parlamentarnych zadeklarował – sic. – „Władzy raz zdobytej, nie oddamy nigdy…!”.

Takie podejście do rządzenia krajem jest ewidentnym przejawem skrajnej ojkofobii wobec własnego narodu i jaskrawym świadectwem niezrozumienie idei demokracji, która była niedościgłym marzeniem naszych przodków. Dlatego autokratyczne zapędów jednego człowieka, który ze cel postawił sobie nie dobro państwa i narodu, a partykularne interesy swoje i partii, dzięki której zdobył władzę, muszą być natychmiast powstrzymane, aby demony przeszłości na powrót nie zawładnęły umysłami uprzywilejowanej grupy ludzi, obracając wniwecz dorobek pokolenia Solidarności.

Nie pierwszy to raz w historii zdarza się, że zdeklarowany demokrata, z takich czy innych względów, przywdziewa szaty satrapy i próbuje narzucić narodowi swoją wolę. Ten niebezpieczny proceder nigdy jeszcze nie sprawdził się w praktyce, ale na politycznej mapie świata wciąż pojawiają się śmiałkowie, którym zdaje się, że są ponad… Jaka szkoda, że tym razem padło na NAS. Na razie jesteśmy w pół drogi do autokracji i teokracji. Piętnastego października możemy pójść o krok dalej, albo z niej zawrócić. Wybór zależy od NAS.

Waldemar Golanko

 

 

 

Dodaj komentarz

Komentarze

    Brak komentarzy