Chodzę i patrzę: LBI w Wawie [FELIETON]

Chodzę i patrzę: LBI w Wawie [FELIETON]

Zapowiedziano ułatwienie życia kierowcom. Planuje się, że nie będą już musieli rejestrować nowo kupionego auta w miejscu zamieszkania, bo otrzymają prawo pozostawienia tablic z miejsca, w którym pojazd przebywał do chwili zakupu. Czy jakoś tak. Nie zwróciłabym zapewne uwagi na to wkrótce dostępne dobrodziejstwo, gdybym przez przypadek nie zobaczyła materiału w telewizyjnym programie informacyjnym. Bohaterką pierwszej sceny ilustracji newsa była tablica rejestracyjna z literkami LBI. No wzruszyłam się. I już zostałam przy telewizorze.

A tam zaraz pojawiła się z komentarzem – jakże inaczej! – gwiazda. Tym razem był nią dziennikarz od motoryzacji, który dowodził, że to przecież niewyobrażalny obciach jeździć po Warszawie autem z niewarszawską rejestracją. Nie po to człowiek żyje w stolicy, żeby miał się po niej kompromitować jakimś LBI.

To znaczy tego ostatniego zdania już pan dziennikarz nie powiedział, ale tak to sobie dopowiedziałam. Bo nas z LBI w Warszawie nie brakuje. Jedzie człowiek i bach!, nagle mu z prawej wyskakuje ziomek. A ilu ziomków stoi w korku od Zakrętu we wiadomym kierunku w niedzielę w okolicach 17.00! Zaczęłam nawet ostatnio liczyć, czy więcej jest tych z LBI, czy już z jakimś „W”, ale dałam sobie spokój. Nasi górą!

Tablica rejestracyjna samochodu jest więc elementem utożsamienia. Nie uświadamiamy sobie na co dzień, jak istotną kulturową rolę odgrywa. Pamiętam, jak kiedyś w Toruniu znajomy na widok pojazdu z Bydgoszczy zawrzał: „Tyfusy!”. Niezbyt to eleganckie. Zapytałam koleżankę, która już nie jest LBI, bo całkiem niedawno, została WW-G, jak wpłynęło to na jej samopoczucie. Powiedziała, że kiepsko. Od razu dostała mandat. Jak była LBI, to zawsze tłumaczyła policjantom, że prowadzi ją duch prowincji. Działało. Jak prowincję wygonił z niej duch Wilanowa, policjanci z zimną krwią i bez mrugnięcia pozbawili ją kilku złotych i punktów. Ale z punktu widzenia gwiazdy już nie jest obciachowa.

Każda stolica to taki tygiel. Kusi i wabi. Ale wiadomo, że prawdopodobieństwo spotkania tam w pracy człowieka z Łomaz niż rdzennego warszawiaka jest dużo większe. Kolega spod Białej, zamieszkały w Warszawie od lat ponad dziesięciu, dostał zaproszenie na ślub od kolegi z pracy pochodzącego z Rzeszowa. Na zaproszeniu przeczytał, że na ślub ma jechać do Białej, a na przyjęcie do Droblina. I od razu inaczej zaczął patrzeć na kolegę i jego narzeczoną. Nawet jak się przy nich wymknie słynna bialska odpowiedź na pytanie „Jak?” – „Takooo”, to już nie taki przypał. Jakby można było poznać po rejestracji, mniej by człowiek był spięty. A tu: jeden WJ, drugi WU – i jak ze sobą gadać? Jak się nie zdemaskować?

Kiedyś w warszawskim centrum handlowym pani hostessa koniecznie chciała mnie poczęstować swojską wędlinką. Nie bardzo miałam ochotę, przede wszystkim dlatego, że jestem niezbyt wędlinkowa. Kiepski miałam dzień, jeśli chodzi o asertywność, i pani przyczepiła się do mnie jak rzep do psiego ogona. Na argument, że wędlinka jest rdzennie wiejska, powiedziałam w końcu, że naprawdę nie brakuje mi wiejskich wędlinek, bo, przysięgłam, jestem ze wsi. Panią zatkało. „I tak się pani bez problemu przyznaje?”. Bez problemu. Tak jak nie widzę problemu w moim LBI. Wypowiedź pana gwiazdy mnie naprawdę zaintrygowała. Już sobie nawet zaczęłam socjologicznie ją analizować, patrzeć jak na zjawisko. I poprosiłam o pomoc wyszukiwarkę. Przy gwiazdorskim nazwisku wyskoczyło mi miejsce urodzenia, wzrastania i ukończenia szkoły. Zambrów. BZA.

Gabriela Kuc-Stefaniuk

Dodaj komentarz

Komentarze

    Brak komentarzy