Z zimną krwią. Opowieści Cattaniego, cz. 3

Z zimną krwią. Opowieści Cattaniego, cz. 3

Jest to relacja oparta na faktach, z prawdziwej akcji przeciwko prawdziwym bandytom, którzy z bronią palną w ręku napadli na bank. Obrabowali go z całej gotówki, a później – wytropieni przez bialskich kryminalnych – użyli tej broni w stosunku do policjantów.

Ta opowieść to wspomnienie prawdziwego życia i brutalnej roboty policjanta operacyjnego, który nie siedział za biurkiem, tylko brał udział w wielu niebezpiecznych akcjach. Wspomnienie emocji związanych z momentem, kiedy razem z partnerami znaleźliśmy się po złej stronie lufy. Wtedy trzeba błyskawicznie myśleć, co zrobić. Czy to jest ten moment, żeby strzelać, czy może nie? Sekundy na podjęcie decyzji.

Nie, nie miałem obaw, czy strzelać. Raczej chodziło o to, kiedy? Bo jak ktoś ma broń i do ciebie celuje, to ty po prostu musisz odwalić swoją robotę. Musisz zdecydować o losie przeciwnika – bandyty, ale też człowieka. I później trzeba z tą decyzją żyć. Bo kto ci pomoże? Psycholog, który nigdy nie był na takiej akcji? Coś tam widział w telewizji, przeczytał kilka artykułów, ktoś mu coś opowiedział. Tak jak wielu innych, oceniających daną sytuację po fakcie, siedząc sobie wygodnie w fotelu. Nigdy nie byli, nigdy nie widzieli.

Jak taki psycholog może wytłumaczyć to wszystko, co przeżywa policjant stojący naprzeciwko bandyty z bronią? Nigdy nie wierzyłem, że psycholog pomoże, i do dzisiaj zdania nie zmieniłem. W takich sytuacjach ważna jest inteligencja emocjonalna, a po akcji – siłownia, żeby to wszystko „wypalić”, zdławić. Czasami zwyczajnie napić się z kolegami. Ale ktoś musi to robić, żeby inni byli bezpieczni. Trzeba mieć świadomość, jak mawiał klasyk, że do tryumfu zła wystarczy, aby dobrzy ludzie nic nie robili. Warto o tym pamiętać.

Gotowi na każdy scenariusz, z giwerami w rękach

Pewnego dnia latem, około godziny 9 rano, bardzo roztrzęsiona kasjerka banku, z miejscowości położonej około 20 kilometrów od Białej Podlaskiej, zadzwoniła do oficera dyżurnego Komendy Wojewódzkiej Policji w Białej Podlaskiej i powiedziała bardzo wystraszonym głosem, że przed chwilą padła ofiarą napadu rabunkowego z bronią palną. Mówiła chaotycznie, ale rzeczowo. Podała, że bandytów było dwóch, zamaskowanych, że mieli broń i grozili zabójstwem. Zabrali pieniądze i z zagarniętym łupem pobiegli do pobliskiego lasu, gdzie stał samochód, i odjechali.

Taką wiedzę oficer dyżurny natychmiast przekazał mi, jako szefowi wydziału kryminalnego. Nawet nie skończył, bo mu przerwałem. Tyle mi wystarczyło. Nie czekałem na wytyczne biurokratów, bo je znałem, i byłoby to stratą czasu, a może i życia ludzkiego. Zawsze byłem człowiekiem ostrym i zorientowanym na zadania, nie patrzyłem na skutki uboczne. I to mimo że taka postawa nigdy nie przysparzała mi przyjaciół w tej służbie.

Wiedziałem jedno, że muszę działać adekwatnie do zachowania bandziorów, a więc też bezwzględnie. Miałem świadomość, że oni już wiedzą, iż policja została powiadomiona, i że teraz będą jeszcze bardziej brutalni, bo będą się bronić. Nie można dopuścić, by przypadkowy świadek stracił życie. Takie rzeczy trzeba szybko analizować i się nie bać.

Jednym hasłem: „Jest napad z bronią!” oderwałem swoich podwładnych od biurowej, procesowej roboty. Nie było pytań. Chwyciliśmy broń, kamizelki kuloodporne i dwoma autami bez oznakowań policyjnych gnaliśmy na miejsce napadu. Nie miałem planu, jak działać, bo zawsze jest inaczej, ale od czegoś trzeba zacząć.

Zawsze uważałem, że należy wytrącać przestępców z równowagi, i uderzać wtedy, gdy najmniej się tego spodziewają. Na razie jechaliśmy w nieznane. Cel był jeden: musimy ich dopaść. Obserwowaliśmy mijany teren, wypatrując jakichś tropów bandytów. Byliśmy gotowi na każdy scenariusz, z giwerami w rękach.

Przed budynkiem banku nie było nikogo, jakby nic się nie stało. Kilkadziesiąt metrów dalej stało kilku mężczyzn. Wyglądali na przestraszonych, nie byli rozmowni. Jakby bezradnie czekali na pomoc, na nas. W banku kasjerka była sama. Zapłakana, roztrzęsiona, bez jakiejkolwiek opieki. Powiedziałem jej bez ogródek, że na dłuższą rozmowę przyjdzie ktoś inny, a my potrzebujemy treściwej wiedzy bez ozdobników. Jak było, jak wyglądali bandyci. Kasjerka jak z automatu wyrzuciła z siebie fakty: było ich dwóch w kominiarkach, zabrali całą gotówkę, jeden z nich miał broń z długą lufą i wrzeszczał, że zastrzeli, a po napadzie pobiegli do stojącego przy lesie czerwonego malucha i odjechali w las.

Niespodziewany strzał w lesie

Tyle na razie musiało wystarczyć. Rozdzieliliśmy się na dwie grupy i dwoma samochodami ruszyliśmy w pościg przez las, na czuja, bo nie wiedzieliśmy, w którym kierunku odjechali bandyci. W niedługim czasie, może po upływie pół godziny, kilkanaście kilometrów od banku natknęliśmy się na stojącego w krzakach czerwonego malucha. Szybko ustaliliśmy, że samochód dwa dni temu został skradziony w Międzyrzecu Podlaskim. To już było coś, więc ruszyliśmy dalej.

Gdzieś po kolejnej godzinie przeczesywania lasu, usłyszeliśmy z oddali odgłos strzału. Ruszyliśmy w tym kierunku, przez pola, do odległego kilka kilometrów innego lasu. Po drodze natknęliśmy się na jadącego furmanką rolnika. Powiedział, że też słyszał jakieś strzały i wskazał kierunek, skąd dochodziły. Wiedział więcej, bo był bliżej. Zakładaliśmy, że być może doszło do jakiejś walki między bandytami, że może znajdziemy trupa. Szybko skierowaliśmy się na zagajnik leśny, oddalony od nas około półtora kilometra.

Wokół były same pola porośnięte zbożem. Wcześniej wysłałem sygnał do oficera dyżurnego, że mamy namiary na bandytów i że potrzebna jest pomoc, bo może być „gorąco”. I tutaj muszę wyraźnie podkreślić, że mimo upływu już ponad dwóch godzin od zgłoszenia tego napadu – w pierwszej kolejności Komendzie Wojewódzkiej Policji w Białej Podlaskiej – nikt od nich jeszcze się nie pojawił… Nie wyprzedzając faktów i efektów naszych szybkich działań, komentarz pozostawiam czytelnikowi.

Ja jednak nie mogłem czekać, bo wiedziałem, i byłem przekonany, że musimy działać natychmiast, podążać tropem bandytów. Uznałem, że jeżeli oni są w tym zagajniku, to jest szansa, że ich tam dopadniemy. Jakakolwiek zwłoka z naszej strony byłaby dla nich szansą na ucieczkę do dużego lasu, oddalonego o około jeden kilometr. Wtedy byłoby znacznie trudniej.

Zdecydowałem, że robimy na nich obławę z dwóch stron. W międzyczasie podjechał radiowóz ruchu drogowego, więc od jednego z policjantów „pożyczyłem” długą gładkolufową broń i dałem partnerowi, którego upoważniłem do dowodzenia jedną trzyosobową grupą, a sam, z dwoma innymi policjantami, pojechałem z innej strony. Radiowóz ruchu drogowego z dwoma policjantami ustawiłem w miejscu ewentualnego kierunku ucieczki bandziorów.

Policja! Rzuć broń!

By dotrzeć do zagajnika, musieliśmy pokonać około półtorakilometrowy odkryty teren. Słysząc wcześniej odgłosy strzałów, mieliśmy w podświadomości, że jeżeli były oddane przez  bandytów, których ścigaliśmy, to mogą być bezwzględni i wobec nas. Nie mieliśmy momentu zawahania. Nie było na to czasu, działała adrenalina. Szybko dojechałem do zagajnika, i wtedy zobaczyłem, że tam, wśród drzew, są ruiny starych budynków. Druga grupa dotarła z drugiej strony, i już byliśmy razem.

Absolutna cisza, a my rozglądamy się dookoła. Rozstawiwszy się w sześcioosobową tyralierę, ruszyliśmy w głąb zagajnika. W pewnym momencie idący obok mnie partner przyciszonym głosem powiedział: „Leży na ziemi obok stodoły i celuje do nas z broni”. Adrenalina skoczyła jeszcze bardziej. Nie widziałem naszego celu, ale odruchowo krzyknąłem: „Na ziemię!”.  Wszyscy padliśmy na glebę. Wtedy zobaczyłem bandziora. Leżał i mierzył do nas z jakiegoś gnata. Nie odzywał się. Byliśmy już trochę skryci, ale nadal na celowniku. Drab nie odważył się do nas odpalić.

Tego, jakie myśli w tym momencie przechodziły przez mój mózg, nie da się opisać. Jednego byłem pewien: nie mogę się bać, bo jestem za wszystko odpowiedzialny. Za życie partnerów, ale i za dalsze losy bandytów. Gotowało mi się w głowie: co robić dalej, co czeka nas z ich strony, czy są gotowi do nas strzelać, czy tylko straszą. Sekundy, ułamki sekund na decyzję. Nie mogłem czekać. Wrzasnąłem: „Policja, rzuć broń!”.

Trzymał palec na spuście karabinu i celował do mnie

Nie ruszył się. Krzyknąłem więc drugi raz: „Rzuć broń, bo będę strzelał!”. Dalej nic. Szeptem mówię do leżącego obok partnera, z długą bronią gładkolufową: „Wal, tylko obok”. I od razu krzyknąłem, tak by usłyszał bandzior: „Strzelaj do bandytów”.

Z naszej strony padł strzał, i wtedy przeciwnik zerwał się. Byliśmy blisko od siebie, może jakieś 50 metrów. Nie biegł, tylko trzymając w ręku gnata z długą lufą i mierząc do nas, wycofywał się tyłem. My też zerwaliśmy się na równe nogi. Poszedłem va banque. Patrzyłem na jego ruchy, na dłoń, w której trzymał gnata, i krzyczałem: „Rzuć broń! Poddaj się, bo cię zastrzelę”.

Nie reagował, był gotowy strzelać. Widziałem wściekłość na jego gębie, takie ponure patrzenie i jednocześnie spokój. Pierwszy raz w życiu byłem w takim bezpośrednim, realnym zagrożeniu. Bandyta, kilkadziesiąt metrów ode mnie, trzymał palec na spuście karabinu i celował do nas. Byłem bezpośrednio odpowiedzialny za życie moich partnerów, którzy szli obok.

W tej sytuacji mogliśmy bez wahania strzelać. Tylko co w końcowym rozrachunku mogło okazać się lepsze? On też zacząłby strzelać, i mógł zabić któregoś z nas. A przecież chodziło głównie o nasze życie. Ułamki sekund na podjęcie każdej decyzji. Nie potrafię słowami oddać w pełni dramatyzmu tamtej sytuacji. Działa się trochę jak w amoku, ale gdzieś z tyłu głowy siedzi, że przede mną jest człowiek – bandyta, ale człowiek – i jeśli go zastrzelę, to będę musiał później z tym żyć. Dopiero po zakończonej akcji dotarło do mnie, jakie to było nieodpowiedzialne zachowanie z mojej strony, jeśli chodzi o moich podwładnych. Jak dalej bym żył, gdyby przez moje błędne decyzje został zabity partner-policjant. Szczęśliwie – może dzięki intuicji, wyczuciu, które mi zawsze towarzyszyło w mojej robocie – zakończyło się bezkrwawo.

Wracając do przerwanego wątku, sytuacja cały czas była napięta. Bandyta, nie spuszczając nas z oka, cofał się w rosnące wokół żyto. W tym momencie zza ruin tego samego budynku wyskoczył drugi mężczyzna. Trzymał coś w ręku, ale nie byliśmy pewni, co to jest. Teraz obaj cofali się w tym samym kierunku. Sytuacja stała się jeszcze bardziej niebezpieczna.

Padnij, bo zabiję!

Partnerzy czekali na moje decyzje, a ja ciągle nie byłem zdecydowany, czy strzelać do nich bezpośrednio. Partner z długą bronią strzelał ostrzegawczo, ale obok nich, po kłosach żyta, a oni nie poddawali się. Wyglądało, jakby im nie zależało na życiu. W pewnym momencie odwrócili się, rozdzielili i zaczęli uciekać przez żyto każdy w innym kierunku.

Za bandytą z gnatem pobiegł partner z gładkolufówką i dwaj koledzy, a ja z innym puściliśmy się  za tym gościem, który miał jakąś niezidentyfikowaną broń. W pewnym momencie zauważyłem, że biegnący obok partner ma problem, że nie wykonuje mojego polecenia o oddawaniu strzałów ostrzegawczych. Powiedział: „K…, zacięła się!”. Nie wiem, czy z emocji, nerwów, ale trzęsły mu się ręce. Nie mógł przeładować pistoletu P-64. Zabrałem mu z rąk „klamkę” i kilkakrotnie strzeliłem obok uciekiniera.

Bandzior biegł dalej, a my za nim. Widziałem tylko jego, tylko jeden cel. Wpatrywałem się w jego ręce, by czymś do nas nie odpalił. Co chwilę krzyczałem: „Padnij, bo zabiję!”. Być może tracił siły, a być może w końcu dotarło do niego, że mogę go zabić, bo skapitulował i położył się na ziemię.

W tym czasie pozostali koledzy dopadli tego drugiego, który po kilkuset metrach ucieczki wyrzucił swojego gnata w łany żyta. Karabin był załadowany, do komory nabojowej był wprowadzony nabój śrutowy. Wystarczyło pociągnąć za spust i któryś z nas mógł pogrążyć się w wiecznym śnie na polu żyta lub w ruinach budynków, skąd ich wyciągnęliśmy. W zbożu znaleźliśmy worek z pieniędzmi z banku, a w rowie – zatopionych kilka woreczków z bilonem. Na ich posiadłościach znaleźliśmy trotyl, kilkadziesiąt sztuk amunicji i dwa granaty. Dotychczas żaden z nich nie był karany.

Ówczesny komendant wojewódzki policji – przyjezdny – okazał się gościem, który nawet nie raczył zapytać policjantów uczestniczących w tej groźnej akcji o ich zdrowie. Psychologa też nie przysłał. Wyleczyliśmy się sami, na siłowni. Przysłał tylko następnego dnia swojego naczelnika dochodzeniówki ze stażem esbeckim, by ten przejął od nas akta śledztwa i zaniósł do prokuratury. By „poukładać kartki po swojemu”, bo wszystko procesowo było już przez nas zrobione.

Rzuciłem parę niecenzuralnych słów w jego stronę, ale ostatecznie powiedziałem: „Masz i wypad!”. Później ten naczelnik razem z nami został ujęty na liście do nagrody. Kopara mi opadła, gdy zobaczyłem esbeka odbierającego kopertę z gotówką. Taki paradoks… Warto wyciągnąć z tego wnioski.

Bandyci zostali skazani na 15 lat więzienia każdy. Są wśród żywych, bo tak zdecydowaliśmy, narażając własne życie. Wierzę, że o tym wiedzą i że pozostanie to w ich pamięci.

Cattani

 

Czytaj też poprzednie odcinki cyklu „Opowieści Cattaniego”:

Przemyt mercedesa Jelcyna. Opowieści Cattaniego, cz. 2

Przemyt mercedesa Jelcyna. Opowieści Cattaniego, cz. 2

 

Król mafii ormiańskich był człowiekiem Kremla. Opowieści Cattaniego, cz. 1

Król mafii ormiańskich był człowiekiem Kremla. Opowieści Cattaniego, cz. 1

 

Opowieści Cattaniego: Początki mafii w Polsce pod przykrywką KC PZPR (wstęp)

Opowieści Cattaniego: Początki mafii w Polsce pod przykrywką KC PZPR (wstęp)

 

 

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Komentarze

    Brak komentarzy