Walczą w sądzie o dzieci, bo postawili dom bez planu

Walczą w sądzie o dzieci, bo postawili dom bez planu

GMINA TUCZNA Rok temu rodzina Pawlaków z Wisek cudem ocalała z pożaru domu. Teraz małżeństwo musi udowadniać przed sądem, że w domowym zaciszu nie dzieje się krzywda ich malutkim dzieciom. Takie obawy mają bowiem pracownicy socjalni z GOPS-u, bo budynek, w którym mieszkają Pawlakowie, powstał bez pozwoleń. I choć nie mieli zarzutów do opieki nad dziećmi, "profilaktycznie" postanowili złożyć wniosek do sądu o wgląd w sytuację rodziny.

Pożar w domu Julii i Pawła Pawlaków wybuchł w listopadzie 2016 roku. W wyniku nieszczelnej instalacji kominowej ogień zajął poddasze. Uszkodzony przez płomienie budynek udało się szybko wyremontować. Pawlakom pomogli w tym sąsiedzi, ale też ludzie z całej Polski, którzy dzięki nagłośnieniu sprawy przez media dowiedzieli się o dramacie małżeństwa z czwórką malutkich dzieci.

Pożar, remont budynku i związane z procedurą odszkodowawczą formalności ujawniły, że dom, w którym mieszkała sześcioosobowa rodzina, został zbudowany bez pozwolenia. Wtedy dla Pawlaków zaczęły się kolejne problemy. Nie dość, że dowiedzieli się, że za samowolę budowlaną będą musieli zapłacić horrendalną karę lub wyburzyć dom, to jeszcze grozi im... utrata dzieci.

Dzieci zadbane, zdrowe i uśmiechnięte

Urzędnicy i pracownicy pomocy społecznej stwierdzili, że dom zbudowany bez pozwolenia, w którym doszło już raz do pożaru, może zagrażać bezpieczeństwu dzieci. Dlatego z wnioskiem o bliższe rozpoznanie sytuacji tej rodziny zwrócili się do Sądu Rejonowego w Białej Podlaskiej.

– My po prostu nie mieliśmy wyboru. Gdy mieszkaliśmy jeszcze w tym starym drewniaku, urzędnicy i kurator ciągle mówili, że tam nie ma warunków dla dzieci, że nam je odbiorą. Trzeba było szybko polepszyć warunki mieszkaniowe. Żeby było taniej, bo pieniędzy u nas wciąż brakowało, pominęliśmy uzyskanie pozwolenia na budowę. Ten dom mąż budował sam, ale on się na tym dobrze zna, prowadził kiedyś firmę budowlaną. Nie rozumiem, dlaczego urzędnicy się na nas uwzięli i zamiast nam pomóc, złożyli ten wniosek do sądu. My przecież bardzo kochamy nasze dzieci, dbamy o nie. Są nakarmione, ubrane, zadbane i uśmiechnięte. Nigdy nie pozwolilibyśmy, żeby działa im się krzywda – mówi Julia Pawlak.

Machina urzędnicza jednak ruszyła. Teraz decyzja, czy Pawlakom ograniczone zostaną prawa rodzicielskie do opieki nad Emilką, Glorią i Samuelem, jest w rękach sądu. W piątek 18 maja w wydziale spraw rodzinnych bialskiego Sądu Rejonowego odbyła się druga rozprawa w tej sprawie.

Nic niepokojącego nie zwróciło uwagi urzędników

W charakterze świadka zeznawała Małgorzata Zińczuk, kierownik Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej w Tucznej, która tłumaczyła, że złożony przez nią w listopadzie 2017 roku wniosek o wgląd w sytuację rodziny był "działaniem profilaktycznym". Choć sama podkreślała, w trakcie wywiadów środowiskowych nigdy nie zauważono, żeby dzieci były zaniedbane czy niewłaściwie traktowane przez rodziców.

– Na wywiadzie środowiskowym nic nie zwróciło mojej uwagi, poza tym, że komin był obity ozdobnymi deseczkami. Zapytałam nawet, czy one się nie zapalą. Państwo Pawlakowie nie korzystają już ze wsparcia asystenta rodziny, bo po roku odmówili. Mieli zastrzeżenia, że na przykład pani przyjeżdżała do nich za rano i budziła dzieci. Były insynuacje, że pracownik socjalny nie ma właściwego wykształcenia. Asystent też nie zgłaszał, że zagrożone jest dobro dzieci, ani żadnych uwag co do opieki nad nimi, choć spotykał się ze strony rodziców z arogancją. Postanowiliśmy wnieść o wgląd w sytuację dzieci, gdyż dom jest postawiony bez pozwolenia, a sprawa jest nagłośniona medialnie. Zresztą pani Julia sama kilka razy pisała do wójta, że dom może zagrażać bezpieczeństwu – mówiła na rozprawie Małgorzata Zińczuk, kierownik GOPS w Tucznej.

Kontakty GOPS z rodziną rozluźniły się...

Według zeznań świadka, urzędnicy o tym, że dom był postawiony bez pozwolenia, dowiedzieli się dopiero po pożarze, w momencie gdy pojawiły się problemy z uzyskaniem z tego powodu odszkodowania. Kłóci się to z tym, co wielokrotnie podnosi  pani Julia, że urzędnicy bardzo dobrze wiedzieli o ich problemie dużo wcześniej i rzekomo mieli nawet oferować pomoc w wyprostowaniu spraw.

– Były problemy, ponieważ dom był własnością dzieci. Później okazało się, że pani Julia złożyła wniosek nie na przekwalifikowanie starego domu, tylko budowę nowego, dlatego nie mogła uzyskać zgody w starostwie. Gmina chciała pomóc w legalizacji i była otwarta na współpracę, ale pewne czynności powinny zostać wykonane przez rodzinę. Jak zaczęliśmy państwu tłumaczyć potrzebę uregulowania spraw, spotkaliśmy się z arogancją. Podczas jednego ze spotkań z wójtem i inspektorem nadzoru budowlanego zrozumiałam, że inspektor chce pomóc w tej sprawie, choć istnieje też ryzyko nakazania rozbiórki domu. Rozmowa była merytoryczna, spokojna, a chwilę po zakończeniu spotkania i wyjściu pani Julii już ktoś z mediów dzwonił do pana wójta... Myślę, że byłoby inaczej, gdyby państwo z nami współpracowali. Przecież istnieją względy społeczne i pan wojewoda mógłby umorzyć koszty związane z legalizacją budynku – podkreślała Zińczuk.

Dodała, że ostatnio kontakty GOPS-u z rodziną Pawlaków się rozluźniły: – Nie składają podań o pomoc. Pracownik socjalny chciałby zajechać do nich, ale spotyka się z agresją, krzykiem ze strony pana Pawlaka. Pracownik nie dopytuje się np. o skomplikowane sformułowania, bo się boi. Ponadto dzieci są obecne podczas tych krzyków. A pan Pawlak informuje, że nagrywa pracowników. A potem państwo oczekują od nas pomocy... Rodzina też musi być aktywna i współpracować.

Urzędnicy wprowadzali w błąd

Państwo Pawlakowie twierdzą natomiast, że padli ofiarą urzędniczej nadgorliwości. W dalszym ciągu trudno im zrozumieć kontrowersyjny wniosek złożony do sądu przez GOPS.

Cały artykuł w papierowym i elektronicznym wydaniu Podlasiaka nr 12

Monika Pawluk

Dodaj komentarz

Komentarze

    Brak komentarzy