W niecałą dobę kajakami na Bornholm, czyli zwycięska próba braci Denkiewiczów

W niecałą dobę kajakami na Bornholm, czyli zwycięska próba braci Denkiewiczów

Są braćmi. Zdzisław ma dziś 72 lata, Włodzimierz 65. Dwa lata temu postanowili przepłynąć kajakami z polskiego brzegu na duńską wyspę Borholm. Zamiar zrealizowali w lipcu ubiegłego roku. Niedawno młodszy z braci opowiedział „Podlasiakowi” o ich zakończonej sukcesem próbie życia.

– Pomysł popłynięcia kajakami z polskiego wybrzeża na Bornholm zrodził się w naszych głowach przy okazji jednej z eskapad kajakami po rzekach w kraju – wspomina Włodzimierz Denkiewicz. – Między innymi w 2013 roku przez sześć dni płynęliśmy Bugiem z Krzyczewa do Modlina, gdzie Narew wpada do Wisły. Rok później spłynęliśmy Narwią z Zalewu Siemianówka do Nowego Dworu Mazowieckiego – miasta, z którego obaj pochodzimy, a mój brat nadal w nim mieszka. W 2015 roku w podobny sposób pokonaliśmy długą trasę spod słowackiej granicy na Mazowsze. Spływ rozpoczęliśmy wtedy w Sromowcach Niżnych, by po przepłynięciu ok. 130 km Dunajcem, znaleźć się koło Opatowca na Wiśle i zakończyć przygodę w Modlinie.

Taką trasę zaplanowali sobie bracia Włodzimierz i Zdzisław Denkiewiczowie

Niedługo po tym bracia podjęli decyzję, aby w 2016 roku spróbować dotrzeć na Bornholm. Jak się szybko miało okazać, wyzwanie to musiało być wielokrotnie weryfikowane i ulegało ciągłym modyfikacjom. Na szczęście, wiele wysiłków i kosztów nie poszło na marne, gdyż każdy szczegół wyprawy został zaplanowany z dużą ostrożnością, z racji na dotychczasowe doświadczenie. – No cóż, ja, wówczas prawie 63-latek, oraz o siedem lat starszy Zdzisiek, staraliśmy się rozważnie podejść do całego przedsięwzięcia – wyznaje młodszy z braci.

Instrukcje Baranowskiego

Próbę poprzedziły długie przygotowania. Włodek wiele czasu poświęcił na śledzenie doświadczeń kajakarzy morskich, czy też szukanie niedrogiego, ale dobrego i niezawodnego w takiej podróży sprzętu, jak nurkowych oraz niezatapialnych lornetek, pompek do wypompowywania wody z kokpitu, szczelnych worków na odzież, odpowiedniego prowiantu itp. Nocą, korzystając głównie z internetowych źródeł, godzinami uczył się morskiej nawigacji. Najbardziej przydatne okazały się później instrukcje kapitana Krzysztofa Baranowskiego, w tym jego stwierdzenie: „Jeżeli sprawdziłeś już dwukrotnie swoją pozycję na mapie nawigacyjnej, sprawdź po raz trzeci czy dokonałeś tego poprawnie. Od tego zależy twoje bezpieczeństwo i dotarcie do celu, który sobie postawiłeś”.

Dzięki podróżnikowi za podstawowy wymóg bezpieczeństwa i realizacji celu uznali również dobrej jakości pływający i odpowiadający przepisom prawa morskiego radiotelefon. – Ostatecznie, ze względu na koszty, zakupiliśmy tylko jeden, produkcji amerykańskiej „Horizon”, który w pełni spełniał nasze oczekiwania, ale przerastał nasze umiejętności posiadanymi możliwościami nawigacyjnymi – wspomina Włodek.

Polak potrafi

Niestety, aby go użyć, musieli postąpić w myśl starej zasady „Polak potrafi”. Dlaczego? Otóż zgodnie z polskim prawem morskim radiotelefon może być przypisany tylko do jednostki pływającej, a kajak nie spełnia tych wymagań. Na dodatek trzeba zaliczyć kosztowny kurs umiejętności posługiwania się nim i dopiero wówczas jedno z ministerstw może za odpowiednią opłatą go zarejestrować, czyli nadać numer MMSI, który po wprowadzeniu do systemu radiotelefonu pozwala na jego aktywowanie. Na szczęście, w innych krajach Europy przepisy nie są aż tak restrykcyjne i w ciągu zaledwie dwóch godzin starszy syn Włodka – Dominik – zarejestrował radiotelefon na nazwisko ojca w… Anglii.

Trasę na wyspę bracia postanowili pokonać w dwóch jednoosobowych kajakach „Carolina-14”, przeznaczonych jednak  do pływania po wodach przybrzeżnych. Należało je zatem odpowiednio zmodernizować i dużo czasu na to poświęcił Zdzisiek. „Atak” na Bornholm zaplanowali na drugą połowę lipca 2016 r., więc na początku czerwca rozpoczęli treningi z bazą wypadową w Gdańsku, u młodszego syna Włodka – Łukasza. Zaplanowali nie tylko dotarcie kajakami z Kołobrzegu na Bornholm, ale także powrót w ten sam sposób do polskiego miasta. Wiedzieli bowiem, że przepłynięcia tam i z powrotem jeszcze nikt nie dokonał.

Z dzienniczka Włodka

Za bazę wypadową przed decydującą próbą wybrali „Stanicę Wodną” w Dźwirzynie nad jeziorem Resko Przymorskie, połączonym ok. kilometrowym kanałem z Bałtykiem

„Pierwszy dzień. Stegny przy Porcie Północnym, wiatr 3-4° B, północny. Jak wypłyniesz przez falę przybojową, ok. 1/5 mili, woda jest spokojniejsza, możesz śmiało pływać. Udaje mi się wypłynąć a później ląduję na pięknej, czystej plaży. Bratu i synowi poszło gorzej, co nie znaczy, że źle. Drugi raz wypływam na zatokę, ale przy lądowaniu ok. 100 metrów od brzegu tracę kontrolę nad kajakiem, fala przybojowa od tyłu i brak doświadczenia nie pozwalają utrzymać się na fali. Ale trenujemy dalej.

Drugi dzień. Pływamy po kanałach Gdańska, starym mieście, Motławie, Martwej Wiśle, kręcimy się wśród promów, pasażerskich statków, podziwiamy i rozkoszujemy się odnowionym, pięknym Gdańskiem.

Trzeci dzień. Motławą, Martwą Wisłą, przy "kolebce" Solidarności, pomiędzy olbrzymimi statkami przy Westerplatte dopływamy do Zatoki Gdańskiej. Wypływamy ok. 1/2 mili, wiatr północny o sile 4° B, na falochronach fala ok. 3 metrów, niesamowity prąd wody pchanej wiatrem w kanał od strony zatoki. Tą samą drogą wracamy do Gdańska.

Czwarty dzień. Szukamy miejsca, z którego możemy „wypłynąć na szersze wody” Zatoki Gdańskiej. Gdańsk, Sopot, Gdynia, inne miejscowości, nigdzie nie ma dogodnego miejsca do podjechania moim zdezelowanym BMW, żeby zdjąć kajaki i je wodować. Najbliższe miejsce to Rewa, w połowie drogi między Gdynią a Puckiem. Wypływamy w kierunku Helu przy wietrze wschodnim ok. 2° B. Wracamy ok. 19 przy wietrze północnym ok. 3° B.

Piąty dzień. Kolejny dzień zdobywania doświadczeń stanie się dniem pokory i szacunku dla jeszcze nie morza, ale wód Zatoki Gdańskiej. Bez zamontowanych kompasów (przecież widać ląd), założonych fartuchów, przy gołych piersiach wystawionych do upragnionego słońca, wypływamy z Rewy. Kierunek Hel, za nami Chałupy, Kuźnica, Jastarnia na półwyspie helskim. Droga powrotna z Juraty staje się jednak horrorem, uczy nas „braterstwa”, większego szacunku dla wody, słońca, siły wiatru (ok. 5° B) i wiary w szczęście. Bo nie tylko „kobieta zmienną jest” – pogoda, szczególnie na morzu, wyrządza jeszcze większe szkody. Mimo to ówczesne przeżycia nie odsunęły planów podboju Bornholmu, ale mocno je zweryfikowały.”

Jurata zamiast Helu

Bogatsi o olbrzymi bagaż doświadczeń wracają do domów – Zdzisiek do Nowego Dworu Mazowieckiego, Włodek do Białej Podlaskiej. Po drodze wymieniają wrażenia, uwagi i spostrzeżenia, uzgadniają już nie dalsze plany, ale strategię ataku na szwedzką wyspę. Planują też modernizację sprzętu, ponieważ za miesiąc chcą jeszcze raz poczuć przedsmak Bornholmu. Tym razem bazy wypadowej szukają na półwyspie helskim. Najlepszy byłby Hel, bo w przypadku większego wiatru, uniemożliwiającego pływanie po morzu, mieliby możliwość schowania się za półwysep.

Kontaktują się telefonicznie z Instytutem Meteorologii w Gdyni, który z godzinową dokładnością zapowiada warunki pogodowe. To ta instytucja, korzystając z amerykańskich i niemieckich prognoz, prognozuje szczegółową pogodę dla naszych stref przybrzeżnych i Bałtyku. Niestety, Hel jako baza wypadowa okazuje się dla braci niedostępny, przez co „dekują” się w Juracie.

Pogoda niweczy plany

– Po kilku dniach pięknej i korzystnej do pływania po Bałtyku i Zatoce Gdańskiej pogody, po raz kolejny weryfikujemy jednak swoje dotychczasowe spojrzenie na zmagania z „dużą wodą” i dopłynięcie do Bornholmu. Nie mamy najmniejszych złudzeń, że tylko odpowiedni kierunek i siła wiatru oraz stabilna przez trzy dni pogoda pomogą nam w osiągnięciu celu – opowiada Włodek.

Próbę gotowi są podjąć na przełomie lipca i sierpnia, choć meteorolodzy sugerują, że najkorzystniejszy jest okres do połowy lipca. Wiedzą, że od reguły są wyjątki i że może teraz tak właśnie będzie. Niestety, okazało się, że nie tym razem i to oni muszą się do pogody dostosować.

Mało tego, dowiadują się, że latem 2016 roku nie będzie już takich warunków, które, biorąc pod uwagę ich wiek, sprawność fizyczną, nastawienie psychiczne a przede wszystkim świadomość, pozwolą na podjęcie próby. Z bólem serca decydują się zatem nie podejmować ryzyka i przekładają plany na następny rok.

7 lipca 2017 r., czyli czas podjąć wyzwanie

Podczas prób przed morskim atakiem na Borholm Włodzimierz Denkiewicz mógł podziwiać z Wełtawy piękno starego Gdańska

Wiosną 2017 roku co prawda o rok starsi, ale siłą woli silniejsi do sprostania planowi „ataku na  Bornholm”, spotykają się dwukrotnie, by w końcu maja i połowie czerwca razem przez kilka dni potrenować na Zalewie Zegrzyńskim. Stan gotowości ustalają na początek lipca, choć pogoda okazuje się kapryśna, głównie z powodu niskich temperatur. Na dodatek synoptycy z Instytutu Meteorologii poinformowali ich o wyjątkowo „dynamicznej” pogodzie. 3 i 4 lipca wiatr na południowym Bałtyku ma mieć siłę 8-9 stopni w skali Beauforta, czyli sztorm; 5 lipca ma osłabnąć do 5-6 stopni, a dzień później do 2-3 w porywach do 5, z kierunkiem zachodnim skręcającym na południowy.

Decydują się jednak ruszyć. Po południu w środę 5 lipca są w Dźwirzynie, ok. 15 km na zachód od Kołobrzegu. Ich bazą wypadową jest „Stanica Wodna” nad jeziorem Resko Przymorskie, połączonym ok. kilometrowym kanałem z Bałtykiem. W czwartek ruszają na rekonesans. Wypływają przy zachodnim wietrze o sile 3 stopnie ok. 5 mil od brzegu. W bosmanacie portu rybackiego w Dźwirzynie uprzejma pani bosman drukuje im prognozę pogody na najbliższe trzy dni. Ma być w miarę korzystna.

Gotowi do ataku zasiadają 7 lipca o godz. 6.10 w kajakach. Po pokonaniu jeziora, a następnie kanału wypływają na morze. Początkowo jest im ciężko, ponieważ wiejący z zachodu wiatr wgania wodę z Bałtyku do kanału, ale po pokonaniu niespokojnej fali przybojowej wypływają na równiejszą wodę. O godz. 10 sprawdzają „pozycję”. Są ok. 1/2 mili na wschód od wyznaczonego kursu.

30 km w niespełna cztery godziny

– Dystans, jaki pokonaliśmy w ciągu niespełna czterech godzin uznaliśmy za wręcz imponujący – byliśmy nieco ponad 30 km od wybrzeża – opowiada Włodek. – Spożywamy pierwszy posiłek, bierzemy poprawkę na kurs i wiosłujemy dalej, bo pogoda nam sprzyja. Na horyzoncie dostrzegamy płynące różnymi kursami dwa jachty oraz statki. Niestety, z racji małego doświadczenia i braku lornetki z pomiarem odległości trudno jest nam ocenić nawet w przybliżeniu ile mil dzieli te obiekty od nas.

Godziny mijają, a oni wiosłują, wiosłują, wiosłują. Są blisko siebie, ale nie wymieniają zdań, ponieważ rozmowa „mocnym głosem” utrudniałaby równomierny oddech, co nie pozwalałoby utrzymać równego tempa wiosłowania. Ograniczają się jedynie do bardzo rzadko wypowiadanych sporadycznych słów i to tylko w sprawach koniecznych.

Częściej ręką lub wiosłem wskazują na coś, co jest w tym momencie interesujące. Jak chociażby dwa białe żagle, za którymi co jakiś czas podążał ich wzrok. Za jednym może ze dwie godziny, za drugim może ze trzy, zanim stracili je za horyzontem. Podobnie było z czterema lub pięcioma statkami, które mieli w zasięgu wzroku. Głównie wiosłowali zamyśleni, poddając się zadumie, marzeniom i wspomnieniom z dziecinnych i młodzieńczych lat, zanim obu braci podzieliła odległość dorosłego życia. (dokończenie za tydzień)

Roman Laszuk

Dodaj komentarz

Komentarze

    Brak komentarzy