Piłka nożna jest dla mnie całym życiem [WYWIAD]

Piłka nożna jest dla mnie całym życiem [WYWIAD]

Z Rafałem Borysiukiem, trenerem piłkarzy Orląt-Spomlek Radzyń Podlaski, rozmawia Roman Laszuk

W pana przypadku chyba trudno powiedzieć, że miłość do piłki nożnej wyssał pan z mlekiem matki?

– Raczej nie, chociaż zapewne mało kto wie, że mój wujek, czyli brat mamy, przez lata grał w piłkę w Huraganie Międzyrzec Podlaski oraz Krznie Rzeczyca i aktywnie działał w strukturach Bialskopodlaskiego Okręgowego Związku Piłki Nożnej.

O kim pan mówi?

– O Janie Sobczuku, który mając blisko sześćdziesiąt lat jeszcze reprezentował barwy Krzny w ligowych rozgrywkach.

No to mnie pan tą informacją zaskoczył. To już teraz rozumiem, skąd u pana pojawiło się zainteresowanie piłką nożną. Spory w tym udział miał wujek Janek, nieprawdaż?

– Gdy byłem mały, często przywoził mi piłkarskie prezenty, a to rękawice, a to buty, bo szybko zauważył, że interesuje mnie gra w piłkę. Rzeczywiście, można powiedzieć, że to on zaraził mnie futbolem.

Gdzie stawiał pan pierwsze piłkarskie kroki?

– W działającym przy Szkole Podstawowej nr 6 uczniowskim klubie sportowym. Moim pierwszym trenerem był Maciej Kosik, a gdy został prezydentem miasta zastąpił go Jarosław Makarewicz.

O pana piłkarskim talencie po raz pierwszy dowiedziałem się od Jana Jakubca, gdy trafił pan do działającego od 1995 r. przy Szkole Podstawowej nr 5 klubu UKS TOP-5, dziś Akademii Piłkarskiej TOP-54…

– Tak, bo w pewnym momencie najlepszych w uczniowskich klubach zawodników skupiono w TOP-5. Wcześniej jako bardzo młody chłopiec grałem przeciwko Marcinowi Jakubcowi, Rafałowi Ciokowi czy Michałowi Kwietniowi, by później tworzyć z nimi jeden zespół.

Młody Rafał czuł już wówczas, że ma nieprzeciętną smykałkę do piłki?

– W jakimś sensie tak. Świadczyła o tym chęć innych zawodników do gry w jednej drużynie, czy też wskazywanie mnie do pełnienia funkcji kapitana. Podobnie wybierany też on jest zresztą dzisiaj. Prowadząc klasy sportowe, dostrzegam, że opaska jest przekazywana temu, kto gra najlepiej. A ekipa z rocznika 1983 była naprawdę niezła. Oprócz już wymienionych grali również ze mną Jarosław Szendel, czy też dobrze zapowiadający się jako napastnik Przemysław Kurkowski. Najszybciej w drużynie seniorów AZS-Podlasie zadebiutowaliśmy ja z Marcinem.

W pana przypadku było to 6 maja 2000 r. w meczu z GLKS Rokitno, cztery dni po siedemnastych urodzinach. Po przerwie wszedł pan na boisko właśnie za Marcina Jakubca.

– Zadebiutowałbym w czwartej lidze seniorów wcześniej, ale zaraz po powrocie z Budapesztu ze zgrupowania prowadzonej przez Antoniego Szymanowskiego reprezentacji Polski U-15, w której znalazłem się obok m.in. Pawła i Piotra Brożków, na pierwszym moim treningu z seniorami w starciu z Mariuszem Głąbickim złamałem w nadgarstku rękę.

Na murawę wchodził pan razem z Damianem Pankiem, z którym na lata związały was radzyńskie Orlęta…

– Tego nie pamiętałem. A później, rzeczywiście, długo razem graliśmy w jednej drużynie, następnie siedzieliśmy obok siebie na trenerskiej ławce i dopiero od niedawna, gdy Damian objął międzyrzecki Huragan, nasze drogi się rozeszły. Ale ciągle w Radzyniu mieszkamy blisko siebie a nasze dzieci chodzą do jednej klasy.

Na boisku pech jednak pana nie opuścił. Do dziś dokładnie pamiętam 25 września 2004 r. i 48. minutę meczu Podlasia z Janowianką Janów Lubelski, kiedy w starciu z Januszem Górecznym złamał pan nogę. Jak pan wspomina to zdarzenie, które, moim zdaniem, miało olbrzymi wpływ na dalszą piłkarską karierę?

– Tak, ma pan rację. Naszym trenerem był wówczas Leszek Cicirko i przed sezonem powiedział mi, że bardzo na mnie liczy, że mam papiery na grę w wyższej lidze i gdy tylko taka okazja się pojawi, to mi pomoże. I początek sezonu miałem dobry, strzeliłem kilka bramek, forma rosła a tu taka koszmarna kontuzja, po której nawet nie usłyszałem słowa przepraszam. Dopiero po roku, kiedy pojechaliśmy do Janowa, gdzie usiadłem na ławce rezerwowych, bo w głowie jeszcze wszystko siedziało, Góreczny podszedł do mnie i zapytał – jak zdrowie? – po czym dodał, że nie było to celowe z jego strony.

Ze starej budki spikera, naprzeciwko której miało miejsce zdarzenie, wyglądało to fatalnie…

– A ja wówczas nic nie czułem, przerażał mnie jedynie wygląd nogi. Ból zaatakował dopiero po około dwóch godzinach, a że przed wejściem na boisko wypiłem sporo wody i napojów izotonicznych, musiałem długo czekać w szpitalu na operację, by być na czczo.

Przerwa trwała dość długo, lecz powrócił pan na boisko. Nie miał pan w międzyczasie chwil zwątpienia?

– Nie. Cierpliwie czekałem a osobą, której wiele zawdzięczam i która postawiła mnie na nogi, jest Krzysztof Kilisiński. Codziennie rehabilitowałem się u niego, zawsze służył mi pomocą i do dziś darzę go olbrzymim szacunkiem. To wspaniały człowiek.

Jednak trudno było powrócić do pełni formy sprzed kontuzji?

– Na pewno, tym bardziej, że w grudniu 2005 r. musiałem przejść kolejny zabieg, tym razem wyciągania znajdujących się w nodze śrub, połączonego z artroskopią stawu skokowego. Kosztowało mnie to połowę pieniędzy, jakie otrzymałem z żoną na weselu. Najgorsze było jednak to, że straciłem ponad półtora roku w dobrym dla rozwoju piłkarskiej kariery wieku.

W tamtym fatalnym dla pana okresie, kiedy życzyłem panu powrotu do pełnej sprawności, usłyszałem, że powinienem teraz obserwować młodszego brata Ariela, bo to on ma jeszcze większy od pana talent i na pewno osiągnie więcej niż pan...

– I sprawdziło się. Ariel od dziecka był piłkarską perełką, czego efektem dwanaście występów w pierwszej reprezentacji Polski.

Co zadecydowało, że w pewnym momencie zdecydował się pan przenieść z Białej Podlaskiej do Radzynia Podlaskiego?

– Niedługo po wyciągnięciu śrub zatelefonował do mnie trener Marek Majka i zaproponował zmianę klubowych barw. Myślałem, że robi sobie ze mnie żarty, ale zamiary czterokrotnego mistrza Polski z Górnikiem Zabrze potwierdził występujący wówczas w Orlętach Marek Piotrowicz. I zdecydowałem się odejść z ciągle czwartoligowego Podlasia, w którym nie działo się zbyt dobrze, w odróżnieniu od zarządzanych przez Szczepana Skomrę Orlętach.

Do Podlasia jednak pan wrócił, ale tylko na jeden sezon 2009/10…

– Do swojego ciekawego projektu po powrocie do trzeciej ligi przekonali mnie wówczas prezes Janusz Daniluk i trener Dariusz Banaszuk, ale z czasem coraz trudniej było mi godzić pracę zawodową w Radzyniu z dojazdami na treningi do Białej Podlaskiej. Po roku wróciłem więc do Radzynia i trwam w nim i Orlętach do dziś.

Cały wywiad dostępny w papierowym i cyfrowym wydaniu tygodnika Podlasiak nr 10 od 5 marca

Dodaj komentarz

Komentarze

    Brak komentarzy