Król mafii ormiańskich był człowiekiem Kremla. Opowieści Cattaniego, cz. 1
Fakty i wiedza operacyjna wskazują, że tak było. Cattani odkrywa przed nami pewne istotne wątki z życia i aktywności przestępczej „Saida” – niekwestionowanego króla mafii ormiańskich. Człowieka o wyjątkowo bogatych kontaktach. Mówiło się, że za przestępstwa w Polsce i Rosji groziło mu dożywocie. Tak się mówiło, a on… ciągle działał w Polsce. Wojna między ormiańskimi gangami trwała około trzech lat. W ulicznych strzelaninach i egzekucjach zginęło co najmniej dziesięciu ludzi, w każdym razie o tylu wiadomo oficjalnie. Zwyciężył „Said”. Choć jego bratu mniej się poszczęściło. Zginął od strzału w skroń na Stadionie Dziesięciolecia w 2000 roku.
W połowie lat dziewięćdziesiątych prawie na terenie całego naszego kraju zawiązało się wiele brutalnych, rosyjskojęzycznych organizacji przestępczych, szczególnie pochodzenia ormiańskiego. Początkowo ormiańskie gangi najaktywniej działały w Warszawie, Gdańsku i Szczecinie. To wtedy pojawił się w naszym kraju wyjątkowo brutalny i bezwzględny w swoim działaniu człowiek pochodzący z Armenii, urodzony w 1960 roku w Karaibskim Karabachu – Yesayon Aleksdander ps. Said. W tamtym czasie nie był jeszcze znany dla mnie i innych bialskich gliniarzy. Na wschodzie, na pograniczu polsko-białoruskim, pojawił się bowiem nieco później.
Zmasakrował „Tulipanowi” twarz
Obserwując „Saida” w rejonie przygranicznym, w miejscach styku wielu gangów polskich i rosyjskojęzycznych, od razu widać było, że to nietuzinkowy gangster. Trzeba było mocno główkować, jak się za niego zabrać od strony operacyjnej. W jakim temacie może być wiarygodny, a jakiego nie wolno z nim poruszać. Był typem uznającym twarde zasady, a jednocześnie nie był „zabetonowany”. Na okazaną mu „szmatę”, czyli legitymację policyjną, odpowiadał: „Wiem. Dima zostań” (Dima to jego ochroniarz) i odchodził z policjantem na bok.
W wieku 20 lat „Said” wyjechał ze swojego kraju na Ukrainę. W latach 1991-1992 zamieszkiwał w Sankt Petersburgu. W 1994 roku wyemigrował do Mińska, gdzie miał zlecić zamordowanie sędziego. Prowadził dochodowe interesy na Krymie. Miał tam trzy bazary. Z reguły nigdy nie pokazywał się ofiarom, a nawet części podwładnych. Polecenia wydawał telefonicznie.
W 1997 roku podporządkował sobie wszystkie ormiańskie mafie, stał się niekwestionowanym ich królem. Znanym nie tylko w Polsce, ale i w Europie. Kierował gangiem liczącym ponad setkę ludzi. Zabił dwóch konkurentów: Aleksandra Filianowa i Siergieja Mieleszko. W styczniu 1997 roku zwabił Mieleszkę do lasu pod Otwockiem. Miały to być rozmowy o podziale wpływów, ale „Said” nie miał zamiaru się dzielić. Jego ludzie zabili Mieleszkę. Filianow zdołał uciec, ale dopadli go później za granicą, na Zachodzie, i też został zabity. Zabił też jednego z ważnych ludzi Mogilowskiego – Gienę. Za nielojalność, bo wziął pieniądze i nie przekazywał zysków.
Mogilowski był równie groźnym bandytą, często działał na trasie E30, dokonywał napadów rabunkowych. Pracował dla niego m.in. „Tulipan” z Terespola, ten sam, któremu zastrzelono matkę. Wcześniej, podczas jednego ze spotkań w zajeździe Pod dębami w Kobylanach, Mogilowski zmasakrował „Tulipanowi” twarz, łamiąc szczękę. I zdarł z niego całe złoto, którym był obwieszony. W tym czasie „Said” już poszukiwał Mogilowskiego. Między innymi zlecił zadanie przekazywania informacji o nim gangsterom działającym przy granicy w Terespolu. Prawdopodobnie Mogilowski dostał cynk, że „Tulipan” może działać na jego szkodę, i dlatego zmasakrował mu facjatę. „Said” miał pomagać „Tulipanowi” w odnalezieniu bandytów, którzy zastrzelili mu matkę. Jednego znaleźli w Rosji, gdzie został zabity.
Oporni byli wywożeni za miasto i polewani benzyną
W końcówce 1997 roku na jednym ze spotkań w Brześciu zaplanowano zamach na „Saida”. Nieudany, bo podobno zasłonił go własnym ciałem wierny ochroniarz Dimka. Zginął na miejscu. A „Said” w tym zdarzeniu był tylko raniony nożem w nogę.
Z czasem Ormianin przejął cały Stadion Dziesięciolecia w Warszawie. Ściągał haracze od wszystkich. Jego ludzie podchodzili do właściciela stoiska i kazali płacić, a jak nie chciał, to dzwonili do „Saida”. Ten mówił w krótkich żołnierskich słowach, że albo za dziesięć minut zapłaci, albo będzie martwy. Oporni byli wywożeni za miasto i polewani benzyną. Nic dziwnego, że po schwytaniu „Saida” przez policję w 2001 roku, handlarze nie potrafili go rozpoznać.
Był odpowiedzialny za zabójstwo białoruskiego mafiosa i biznesmena w Sankt Petersburgu. W kręgach ważnych przestępców mówiło się, że był człowiekiem Kremla. To mogła być prawda, co potwierdzają pewne fakty, o czym w dalszej części.
Na wschodnim terenie przygranicznym pojawił się latem 1996 roku. Tak wynikało z wiedzy operacyjnej mojej i moich ludzi. W tym czasie zaczął być widywany przy granicy, w Terespolu. Zawsze z osobistą ochroną kilku szemranych typów, w tym nieodstępującego go Dimy. Człowieka ogromnej postury, ponad dwumetrowego wzrostu i silnie zbudowanego. Jego ludzie mieli zajmować się przemytem przez granicę kradzionych aut, handlem narkotykami, haraczami. W Białej Podlaskiej, w jednym z hoteli, którego właścicielem był późniejszy polityk i parlamentarzysta, wynajmował na stale, do swojej dyspozycji, dwa pokoje. Były zarezerwowane 24 godziny na dobę dla jego ludzi.
Miał posłuch u bandziorów
Ze zdobytej wiedzy operacyjnej oraz obserwacji w rejonie granicy wynikało, że „Said” faktycznie był niekwestionowanym królem mafii. Widać było gołym okiem, że miał posłuch u bandziorów wszelkiej rasy, gdziekolwiek by się nie pojawił. Gdy był przy granicy, miejscowi rekieterzy, również rosyjskojęzyczni, w jednej chwili znikali. Spokojnie odczekiwali w miejscowych barach, aż „Said” sobie pojedzie.
Jednocześnie był on człowiekiem zachowującym duży spokój i kulturę w sytuacjach jakiegokolwiek kontaktu z policjantami. Było wiadomo, że jest niebezpiecznym bandziorem, ale brak było konkretnych dowodów jego przestępczych działań na naszym terenie. To były czasy, gdy granica w Terespolu była jak sito, a w naszych lasach znajdywano odcięte części ludzkiego ciała.
Szybka praca operacyjna bialskich kryminalnych dała wiedzę o jednym z kontaktów „Saida”, człowieku mieszkającym w jednej z wsi blisko Białej Podlaskiej. Po uzgodnieniu ze swoim ówczesnym szefem, zdecydowaliśmy o przeprowadzeniu akcji rozbicia mafii „Saida”. I to bez względu na końcowy wynik. Wiedza operacyjna wskazywała bowiem, że przy granicy może dojść do krwawych porachunków gangsterskich. Uznaliśmy więc, że bezpieczeństwo obywateli jest najważniejsze i że trzeba przerwać bezkarność bandytów.
Nie podjęto próby współpracy z właścicielem hotelu, ze względu na duże ryzyko dekonspiracji prowadzonych działań operacyjnych. Człowiek wydawał się co najmniej mało wiarygodny, mimo że już publicznie wykazywał swoje aspiracje polityczne, dążenie do bycia blisko władzy. Później potwierdził to swoim zachowaniem.
Z kałachami na „Saida”
Poprzez obserwację „Saida” i jego ludzi, zdecydowaliśmy się na przeprowadzenie akcji w konkretnym terminie i miejscu, znanym tylko trzem osobom: mnie, mojemu najbardziej wiarygodnemu policyjnemu partnerowi oraz szefowi komendy. Inni policjanci dowiedzieli się tylko, że akcja jest jutro rano, że zabieramy długą broń i że może być niebezpiecznie.
W godzinach rannych policjanci z długą bronią palną obstawili hotel, a ja ze swoimi ludźmi wbiegliśmy do hotelu. Było błyskawicznie i sprawnie, tak jak chcieliśmy. Po „otwarciu” drzwi, w dwóch pokojach hotelowych zastaliśmy czterech bandziorów leżących w łóżkach. Nie mieli szans, obeszło się bez rozlewu krwi. Na miejscu był też szef tego przybytku. Był mocno oburzony, coś nawet mruczał pod nosem, ale szybko i skutecznie został zastopowany. Grzecznie usiadł na podstawionym mu krzesełku.
Niemal w tym samym czasie, jakby to był zbieg okoliczności, pod hotel podjechał samochodem „Said” ze swoją ochroną. Był mocno zaskoczony całą sytuacją. Błyskawiczna reakcja grupy operacyjnej policjantów z kryminalnego nie dała „Saidowi” szans na ruch wyprzedzający. Zaskoczony skierowanymi w jego kierunku lufami kałachów, grzecznie uniósł ręce do góry, a następnie ułożył się na masce swojego drogiego mercedesa. To samo uczynili jego ludzie. Widać było ich olbrzymie zdziwienie. Król największego jarmarku w Europie, nieruszany w Warszawie, a tutaj, na wschodnich peryferiach naszego kraju, publicznie zgnojony…
Jednocześnie trwały przeszukania budynków należących do jego kontaktu, w podbialskiej wsi. Znaleziono tam materiały wybuchowe, amunicję i przerobiony karabin. Niestety, dowody materialne nie pozwoliły przypisać „Saidowi” związku ze znalezionym arsenałem broni palnej. Odpowiadał karnie tylko właściciel posesji, który został tymczasowo aresztowany. Gościu nie puścił pary z gęby. Pewnie znał „procedury” Saida. Niepotrzebny mu był drugi wyrok, o wiele bardziej bezwzględny niż wyrok sądu – można powiedzieć ostateczny…
„Said” i jego pięciu kompanów zostali deportowani do Białorusi, z rocznym zakazem przyjazdu do naszego kraju. Nikt się po niego nie zgłosił, w sensie żadna komenda policji czy prokurator, mimo że rzekomo był poszukiwany, między innymi za zabójstwa.
Łamali dłonie jego żołnierzom
Zrobiono, co trzeba, by chronić naszych obywateli przed takimi typami. Jednak pomimo rocznego administracyjnego zakazu wjazdu do naszego kraju, „Said” pojawił się w Polsce już po kilku miesiącach. Zamieszkał w Białymstoku, razem ze swoją żoną. Wrócił też na granicę w Terespolu, bo miał tam coś ewidentnie do zrobienia. Dobrze wiedział, że zaraz po deportowaniu go z naszego kraju, inni bandyci łamali dłonie niektórym jego żołnierzom. Robiono to z jego rozkazu. Szukali, kto sprzedał go glinom. Ci, co byli zatrzymywani w aresztach do innych spraw, pokazywali połamane palce. Mówili nieoficjalnie: To od „Saida”. Zeznawać nie chcieli.
„Said” znał już mnie i moich ludzi z kryminalnego, więc był bardzo ostrożny w swoich działaniach. Próbował wykazać zainteresowanie współpracą, a my, jako gliniarze, wykorzystywaliśmy takie sytuacje. Twierdził, że jego obecność przy granicy powodowana jest tylko legalnym biznesem, handlem samochodami. Taką lipę nam sprzedał, ale przecież nie mogliśmy się spodziewać, że powie nam, kto dla niego kradnie.
W tym czasie ani ja, ani moi ludzie nie mieliśmy żadnej innej wiedzy o nim z jednostek policji w kraju, w tym z Warszawy. Podjąłem próbę współpracy operacyjnej, bo już po krótkiej rozmowie z nim oceniłem, że jego wiedza może być dla mnie przydatna. „Said” nie odmawiał, ale był bardzo ostrożny. Zawsze był z ochroniarzem. Wtedy jeszcze z tym gorylem Dimką, który został później zabity.
Była nawet taka sytuacja, że ja ze swoim współpracownikiem odbyłem spotkanie z „Saidem” w… nocy, w lesie. Wtedy jeszcze nie mieliśmy wiedzy, kim naprawdę jest „Said”. Nie byliśmy świadomi, w jakim byliśmy zagrożeniu. Nie wiedzieliśmy, że ten bandyta miał już na sumieniu kilka morderstw. Mimo to czułem, że spotkanie z typem, który wstępnie ujawnił mi częściowo swoje kontakty w Warszawie, może być bardzo ryzykowne. Dlatego poprosiłem o wsparcie kolegę. „Said” od razu zapowiedział mi, że będzie z Dimką. Ja wybrałem miejsce, a on się dostosował. Była ostrożność z każdej strony.
Ja z kolegą przyjechaliśmy pierwsi. Oni dojechali zaraz po nas. Czułem, że mogli nas obserwować. To było naprawdę w lesie, na małej polance. Ubezpieczając się z kolegą, sprawdziliśmy, czy są czyści, czyli bez broni. Później się rozdzieliliśmy: ja z „Saidem” odeszliśmy na bok, a mój partner został z Dimką. Rozmowa była ciekawa, ale tylko tyle mogę powiedzieć. „Said” chciał działać na tym terenie, więc grał rolę informatora. Sugerował nawet sowitą zapłatę tylko za to, że nie będzie nękany. Zawiódł się, czym pewnie był zaskoczony.
Później spróbowałem wykorzystać ten „kontakt” dla ochrony innych ludzi. Zawsze trzymałem się zasady, że rolą policjanta operacyjno-kryminalnego jest wykonywanie konkretnych zadań. A „Said” z jednego zadania na pewno wywiązał się skutecznie.
Telefon do „Saida” z… prośbą o pomoc
Pewien przedsiębiorca z Białej Podlaskiej prowadził interesy biznesowe na Białorusi. Przez jakiś czas płacił bandziorom tak zwany haracz, który co jakiś czas był podnoszony. Gdy biznesmen był już mocno spłukany z kasy, powstawały zaległości. Wtedy zaczął się jego prawdziwy horror. Bandyci któregoś dnia porwali go na Białorusi, wywieźli do lasu i pobili. Później telefonowali również do jego żony, podjeżdżali nawet pod jego dom. Stosowali różne groźby, łącznie z tą, że pozbawią życia jego rodzinę.
Milicja białoruska odmówiła pomocy, umarzając sprawę. Zdesperowany człowiek szukał ratunku w Polsce, w różnych służbach. Twierdził, że nikt nie chciał się tym zająć dlatego, że bandyci działali na Białorusi. W skrócie opowiedział mi tę historię jego kolega. Znał mnie, bo wcześniej odzyskałem skradziony mu samochód. Prosił mnie, bym się tym zajął. Dla mnie było to kolejne wyzwanie, okazja, by ratować komuś życie. Nie wahałem się nawet przez chwilę.
Tego samego dnia przyszli już obaj – mój znajomy z tym biznesmenem. Człowiek był naprawdę na skraju wytrzymałości psychicznej. Takie odniosłem wrażenie. Ze łzami w oczach mówił, że jestem jego ostatnią deską ratunku, że liczy już tylko na mnie i moich ludzi. Opowiedział wszystko, co się działo. Mówił, że nieważne, co się z nim stanie, chce tylko ratować rodzinę. Wręcz błagał mnie o pomoc.
Widziałem wielu pokrzywdzonych ludzi w tej często brutalnej robocie – czasami te obrazki stają się niestety rutyną – ale tak zmęczonego psychicznie, załamanego i wystraszonego człowieka nie mogłem pozostawić obojętnie. Tym bardziej że jeszcze był czas, że jeszcze mogłem coś zrobić. Obiecałem, że pomogę, na ile będę mógł, choć w tamtym momencie nie bardzo miałem pomysł, jak miałbym to zrobić. W tej robocie nie da się obiecać nic na sto procent. Trzeba brać się do roboty i już.
Rozważałem różne opcje, choć bardziej od strony kontaktów operacyjnych. I wtedy przypomniałem sobie „Saida”, z którym pogadaliśmy sobie w lesie. Miałem do niego numer telefonu. Wiedziałem, że rozmowa z bandziorem jest bardzo ryzykowna. Że „Said” może tę sytuację wykorzystać, chociażby do jakiegoś szantażu. Była też obawa, że coś takiego mogą wykorzystać inne służby, że mogą uznać mnie za współpracującego z królem gangu ormiańskiego. Zakładałem, że może on być w kontakcie z innymi służbami.
Mimo to zaryzykowałem i zadzwoniłem do bandyty. Nie byłem pewny, ale ku mojemu zaskoczeniu odebrał telefon. Powiedziałem, że mam sprawę do rozwiązania, na której bardzo mi zależy, bo chodzi o życie człowieka, który jest moim dobrym znajomym. Powiedziałem „Saidowi”, że jak pomoże, to będę o tym pamiętał. Krótko i konkretnie. Musiałem w jakiś sposób go zachęcić. „Said” też odpowiedział krótko: „Zrobię, co będę mógł”. Jak zawodowcy. Efekt był taki, że przedsiębiorca od tego momentu miał święty spokój. Bardzo szybko. Jak ręką odjął. Od „Saida” nie usłyszałem później na ten temat żadnego komentarza.
Oczywiście istniała dość duża szansa na to, że to sam „Said” stał za tą sprawą, że to on wykańczał bialskiego biznesmena. A być może był to ktoś inny, kogo „Said” „przekonał”, by w tym przypadku sobie odpuścił, bo sam liczył na przymknięcie oka na jego działania przez gliniarzy. Tego już się nie dowiemy. Wiadomo, że to jest gra z każdej strony. Faktem jest jednak, że przedsiębiorca już nigdy nie miał żadnych gróźb i nie musiał płacić haraczu. Zaczął normalnie żyć. Warto dla takich sytuacji pracować, nawet kosztem dużego ryzyka.
„Said” mógł być człowiekiem Kremla
„Said” nie pojawiał się już na naszym przygranicznym terenie. Pewnie uznał, że tutaj nie ma pola do popisu, że jest tylko zagrożenie dla niego. Wydaje się jednak, że później takie historie wykorzystywano przeciwko mnie, jako kierownikowi grupy operacyjnej. Bo ktoś, kto dużo wie, jest niewygodny w swoim środowisku, dla innych służb. Nie trzyma wiedzy dla siebie, nie czeka na kolejne ofiary, tylko działa. A jak działa, to zdobywa szerszą wiedzę, również korupcyjną. Poza tym istnieje jeszcze coś takiego jak zazdrość.
Swobodne poruszanie się „Saida” na Białorusi, ale też i w Polsce, na Stadionie Dziesięciolecia, mimo rzekomego jego poszukiwania , świadczy, że faktycznie mógł być człowiekiem Kremla. Potwierdzeniem tej tezy jest fakt szybkiego powrotu do Polski po jego deportowaniu. Przejmując kontrolę nad całym handlem na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie, miał na to zgodę naszych bandytów pruszkowskich, mokotowskich i innych. Oni przecież wtedy w pewnym sensie stanowili prawo. Potwierdza to nawet „Masa” w swoich książkach.
W 2001 roku „Saida” pogrążył Nikołaj M., który zeznawał ze swojej celi na Białorusi. „Said” został zatrzymany w wynajmowanym domu w Białymstoku. Akt oskarżenia wobec niego zawierał zarzut członkostwa w zorganizowanej grupie przestępczej o charakterze zbrojnym, wymuszanie opłat od obywateli prowadzących działalność gospodarczą na terenie Jarmarku Europy (Stadion Dziesięciolecia) oraz wymuszanie okupu. Wyrokiem z 2004 roku został skazany na dziewięć lat więzienia. Zmarł w 2005 roku w Areszcie Śledczym na Mokotowie, na raka wątroby.
Cattani
W następną niedzielę opublikujemy drugą część opowieści kryminalnych Cattaniego.
Przeczytaj też wstęp do cyklu historii kryminalnych bialskiego Cattaniego:
Opowieści Cattaniego: Początki mafii w Polsce pod przykrywką KC PZPR (wstęp)
Komentarze
Brak komentarzy