Kącik książkowy: Ile razy można zaczynać swoje życie od początku?

Kącik książkowy: Ile razy można zaczynać swoje życie od początku?

23 kwietnia miała miejsce premiera powieści historyczno-obyczajowej z Wydawnictwa Replika pt. „Tam gdzie mój dom” Marleny Jarosz z Zamościa. To historia o trudnych miłościach, ulotnych przyjaźniach i niejednej śmierci. Poniżej wywiad z autorką.  

Irena po ponad trzydziestu latach nieobecności przyjeżdża do Polski, którą musiała opuścić z powodu żydowskiego pochodzenia. Pobyt w utraconej ojczyźnie ożywia wspomnienia – kobieta zabiera czytelnika w długą, niezwykle ciekawą podróż przez swoje życie.

Jej dzieciństwo było beztroskie i szczęśliwe. Dorastała otoczona opieką kochających rodziców, dziadków oraz zgryźliwej służącej. Dni mijały małej Irenie na nauce i zabawie. Czasami zaglądała na targ, przygarniała z ulicy bezpańskie koty i marzyła, że gdy dorośnie, będzie robiła wszystko, na co przyjdzie jej ochota.

Wojna rozwiała jej marzenia niczym popiół na wietrze. Straciła wszystko – rodzinę, dom, poczucie bezpieczeństwa. Kiedy powoli zaczęła odbudowywać swoje życie, padł na nią kolejny cios – została zmuszona do opuszczenia ojczyzny. Wyruszyła w samotną drogę, której celem był Izrael. Tam kolejny raz musiała zacząć wszystko od nowa.

 

Rozmowa z Marleną Jarosz – autorką powieści „Tam gdzie mój dom”:

„Tam gdzie mój dom” to pani debiutancka powieść. Proszę powiedzieć, od jak dawna nosiła się pani z zamiarem napisania książki?

– Prawie cztery lata temu wydałam swoją pierwszą książkę – zbiór opowiadań pt. „Starsza pani spod piątki i inne opowiadania”. Ci, którzy je przeczytali, pytali mnie: dlaczego tak krótko? Żałowali, że nie mogli poznać tych bohaterów lepiej, dowiedzieć się, jakie były ich dalsze losy. Z jednej strony cieszyłam się, że tak zżyli się z tym światem przedstawionym w opowiadaniach, ale z drugiej strony miałam poczucie niewykorzystanego potencjału. Postanowiłam więc spróbować swoich sił w dłuższej formie.

W tej książce porusza pani bardzo trudne tematy. Skąd czerpała pani inspiracje?

– Źródła inspiracji były różne: anegdota, którą dwadzieścia lat temu usłyszałam od babci, książka, artykuł w gazecie, fragment wywiadu czy podcastu, przypadkowo usłyszana rozmowa, własne doświadczenia… Poza tym tematyka powieści łączy się z moimi zainteresowaniami. Historia dziewczyny, która dorasta w zasymilowanej, bogatej rodzinie żydowskiej, pojawiła się w mojej głowie już dawno. Gdy zaczęłam ją spisywać, dalsze (wojenne i powojenne) perypetie Ireny coraz bardziej „upominały się” o swoje miejsce w książce. Mam wrażenie, że z pisaniem bywa jak z kołem – wystarczy je wprawić w ruch, a potem już toczy się samo.

Główna bohaterka to postać, która naprawdę dużo przeszła. Jak pani myśli, czy kobiety w czasach wojny miały więcej odwagi i determinacji niż obecnie?

– Na pewno obecnie kobiety mierzą się z innymi problemami i wyzwaniami. W czasie wojny wszyscy musieli przestawić się na tryb „przetrwanie”. Inne sprawy, potrzeby i nierzadko uczucia zeszły na dalszy plan. Ostatnio w mediach często przewija się słynny już cytat z książki G. Michaela Hopfa pt. „The End”, który brzmi: „Trudne czasy tworzą silnych ludzi, silni ludzie tworzą dobre czasy, dobre czasy tworzą słabych ludzi, a słabi ludzie tworzą trudne czasy”. Zgadzam się z tym stwierdzeniem, ale jednocześnie uważam, że tacy pozornie słabi ludzie, jeśli sytuacja tego wymaga, potrafią również wykazać się ogromną odwagą i determinacją.

A dlaczego za miejsce docelowe Ireny obrała pani akurat Izrael?

– Mogła oczywiście udać się do Stanów Zjednoczonych czy Szwajcarii, ale skoro sama miała kolejny raz zaczynać od nowa, to sporo młodsze od niej państwo idealnie nadawało się do takiego restartu. Poza tym losy pomarcowych emigrantów w Izraelu są tak przejmujące i ciekawe, że warto upamiętniać je choćby w takiej formie. Nie bez znaczenia wreszcie były moje zainteresowania. W czasie studiów pochłaniałam wszystkie książki na temat współczesnego Izraela i uczyłam się języka hebrajskiego, więc mam nadzieję, że przyczyniło się to do zbudowania wiarygodnego obrazu tamtejszego społeczeństwa. Starałam się przy okazji wpleść ważne, choć trudne tematy, takie jak konflikt izraelsko-palestyński czy nierówności społeczne związane z pochodzeniem imigrantów.

Odchodząc od tematu wojny i ciężkich doświadczeń, muszę zapytać, dlaczego w książce pojawiają się koty? Czy jest pani kociarą, czy to może zupełny zbieg okoliczności, że główna bohaterka darzy te zwierzęta taką miłością?

– Chyba nie nazwałabym się kociarą, choć bardzo lubię zwierzęta, zwłaszcza psy i koty. Towarzyszą mi one od zawsze. Do tej pory z sentymentem wspominam swoją ukochaną kotkę, która czekała na mnie, gdy wracałam ze szkoły, a potem spędzałyśmy razem wieczory przy pracy domowej i książkach. Teraz też mieszka ze mną kot Kokos, którego przygarnęłam kilka miesięcy temu. Wątek Ozyrysa w mojej powieści powstał spontanicznie. Bohaterowie książek, tak jak koty, często chadzają swoimi ścieżkami, więc Irena zabrała do domu Ozyrysa, nie pytając o zgodę ani rodziców, ani mnie.

Irena jest bardzo wrażliwą osobą na krzywdę innych, prawda?

– Irena to bohaterka niejednoznaczna. Wykazuje się wrażliwością wobec zahukanej dziewczyny ze wsi czy prześladowanego w szkole chłopca, ale też potrafi być niezwykle chłodna w stosunku do innych bliskich osób, gdy poczuje się zraniona. Im jest starsza i posiada większy bagaż doświadczeń, również tych traumatycznych, jej pancerz staje się coraz twardszy.

A co z innymi bohaterami? Kto pani zdaniem zasługuje na szczególną uwagę?

– Moimi ulubionymi bohaterkami są Bogusiowa i Wieśka. Bogusiowa to mistrzyni wyrafinowanych przekleństw i lawirowania między niechęcią do Żydów, a miłością do żydowskiej rodziny, u której pracuje od wielu lat, zaś Wieśka to kobieta o gołębim sercu i niewyparzonym języku. Obie te bohaterki są niezwykle żywiołowe i bezpośrednie. To siłaczki swoich czasów. Na pewnym etapie stają się dla Ireny nauczycielkami życia. Ich barwne postaci wprowadzają wiele humoru, ale też swoją postawą potrafią wywołać wzruszenie.

Pani bohaterowie są religijnymi osobami. Dlaczego zdecydowała się pani przypisać im właśnie tę cechę? Czy modlitwa pomagała im w trudnych momentach?

– W powieści tak jak w życiu występują bohaterowie religijni, ale też wątpiący czy ateiści. Wiara lub jej brak może wpływać na postawę życiową, sposób radzenia sobie w momentach kryzysowych. Na przykład Irena wychowuje się w zasymilowanej rodzinie żydowskiej. Kontakty z judaizmem czy kulturą przodków ma jedynie w czasie wizyt u dziadków i dalszej rodziny. W przypadku Ireny i wielu innych bohaterów wojna oraz inne traumatyczne doświadczenia sprzyjają negacji istnienia Boga. Tacy ludzie starają się więc korzystać z tego, co daje im los. Z drugiej strony mamy wierzącą Bogusiową, Ewę czy Dobrowolską. Dla każdej z nich religia staje się źródłem pocieszenia. Jest ona gwarantem, że ciężkie życie na ziemi zostanie wynagrodzone po śmierci. To daje im siłę.

rozmawiała Andżelika Wojtkiewicz

 

Recenzja książki:

Ile razy można zaczynać swoje życie od początku? Takie pytanie niejednokrotnie zadaje sobie Irena, główna bohaterka. Dziewczyna urodzona w bogatej, zasymilowanej rodzinie żydowskiej w wyniku wojny traci wszystko – rodzinę, dom, bezpieczne życie. Kiedy powoli odbudowuje swoje życie, spada na nią kolejny cios – zostaje zmuszona do opuszczenia ojczyzny. Wyrusza więc w samotną drogę, której celem jest Izrael. Tam kolejny raz musi zacząć wszystko od nowa.

Mimo przeciwności Irena nigdy się nie poddaje. Ma swoje słabości, przywary, popełnia błędy, ale nie da się jej nie lubić, podobnie jak pozostałych bohaterów. Bogusiowa to mistrzyni wyrafinowanych przekleństw i lawirowania między niechęcią do Żydów a miłością do żydowskiej rodziny, u której pracuje od wielu lat, Wieśka – kobieta o gołębim sercu i niewyparzonym języku, Ludwik – profesor, który swoje przeznaczenie odnajduje w zupełnie niespodziewanym miejscu…

Wraz z Ireną czytelnik zagląda na przedwojenny targ, bierze udział w przygotowaniach do święta Purim, jest świadkiem wybuchu wojny oraz jej zakończenia, aż wreszcie trafia do Tel Awiwu. Tragikomiczne przeżycia bohaterów i ich żywy, okraszony gwarą język, wciągają w tamten świat, odległy a jednocześnie tak bliski.

 

O autorce:

Marlena Jarosz – bibliotekarka uzależniona od czytania. Absolwentka kulturoznawstwa i mediteranistyki, autorka zbioru opowiadań pt. „Starsza pani spod piątki i inne opowiadania” oraz powieści „Tam gdzie mój dom”. Mieszka w Zamościu. Od kilku lat związana zawodowo z Książnicą Zamojską im. Stanisława Kostki Zamoyskiego. W wolnych chwilach ładuje baterie odkrywając pozornie zwykłe miejsca na swoim własnym końcu świata.

 

Czytaj fragment:

1. Poza czasem

Nikt mi nie wierzy, gdy to mówię, ale pamiętam moment swoich narodzin. Nie wiem jak to możliwe. Czy reinkarnacja przebiegła zbyt szybko i jakiś patałach zajmujący się przenoszeniem duszy z jednego ciała do drugiego zapomniał zresetować mi pamięć? A może Bóg lepiąc mnie z mieszanki błota oraz lawy wulkanicznej zbyt wcześnie obdarzył zdolnością zapamiętywania rzeczy mniej lub bardziej ważnych? Tego chyba się nie dowiem, przynajmniej w najbliższym czasie… Jednego jestem pewna: byłam w pełni świadomym świadkiem własnych narodzin.
Mama rodziła mnie w małym, prowincjonalnym szpitalu. Wyobrażam sobie jak jej krzyk niósł się po salach i korytarzu, budząc pacjentów i jednego woźnicę, który zawiózłszy ostatniego tego dnia klienta pod szpital, rozgrzany bimbrem roboty świętej pamięci teścia, usnął snem sprawiedliwego. Mama podobno darła się jak opętana. Zirytowana położna zagroziła, że jeśli się nie zamknie, zaknebluje jej usta. Akcja porodowa trwała dziesiątą godzinę i moja rodzicielka powoli traciła siły. Ja też. Czułam jak pępowina zaciska się na mojej szyi i z coraz większym trudem łapałam oddech. Myślę, że to przesądziło o mojej klaustrofobii. Prawdziwy wstrząs przeżyłam jednak, gdy czyjaś ręka gwałtownie wyciągnęła mnie na ten świat. Teraz myślę, że pod pewnymi względami nawet wojna nie była tak straszna: mieliśmy czas, raz krótszy, raz dłuższy, by się przygotować do wszystkich zakazów i nakazów. Wtedy nie. Wyrwali mnie z ciepłego, ciemnego i do tej pory bezpiecznego pomieszczenia. Najpierw poczułam straszne zimno, jakbym skoczyła nago do Bałtyku przy trzydziestostopniowym mrozie, po chwili jeszcze gorsza okazała się oślepiająca jasność. Mrużyłam oczy, ale nic nie widziałam. Byłam strasznie zagubiona. Zaczęłam kwilić, a wtedy poczułam mocne uderzenie i rozpłakałam się na dobre. Właściwie nie bolało mnie aż tak bardzo, ale była to kropla, która przelała czarę goryczy.
– Dziewczyna, wojny szybko nie będzie. Same baby się rodzą. Dziś już szósta – podsumował moje przyjście na świat ostry kobiecy głos. – Słyszy pani? – położna szarpnęła moją matkę za ramię. – Córka. Mąż się pewnie nie ucieszy. Każdy chce mieć chłopaka.
– Dzięki Bogu… – wyszeptała wyczerpana matka.
– Ano właśnie, jak pan Bóg chce, tak zsyła. Ja mam trzech synów, chętnie bym taką dziewuszkę wszystkiego nauczyła. I mnie samej lżej by było. Bo ile to roboty przy czterech chłopach…
– Pani Majchrowska, kolejna rodzi. Powściekały się dzisiaj czy co? – Inny, bardziej przyjemny głos przerwał narzekania położnej.
Kiedy znalazłam się w ramionach matki, natychmiast się uspokoiłam. Czułam jak lekko mnie kołysze. Po jakimś czasie zrobiło mi się tak błogo, że szybko zasnęłam. Wtedy tam na górze zapewne naprawili swoje niedopatrzenie, bo nagle wspomnienie się urywa. Wiele osób przekonywało mnie, że jest to wytwór mojej wyobraźni a nie wspomnienie, ale ja wiem swoje…
Wspomnienia to mój najtrwalszy bagaż. Przez lata upychałam je niczym chomik jedzenie, by potem odgrzebać najcenniejsze migawki we właściwym momencie. Staram się wybierać te dobre, choć nie zawsze mam na to wpływ. Większość najlepszych wspomnień dotyczy mojego wczesnego dzieciństwa. Rodzice nieraz dziwili się, że zapamiętałam wydarzenia, które miały miejsce zaledwie cztery czy pięć lat po moich narodzinach.
I tak na przykład w głębi pamięci zachowałam chwile, kiedy biegam po parku, na trawie leży mnóstwo żółtych i czerwonych liści. Mam maksymalnie trzy, cztery lata i jestem ubrana w miękkie skórzane trzewiczki, szare grube rajstopy i sztywną sukienkę. Mój ciepły, zapewne szyty u dobrego krawca płaszczyk, chroni mnie przed zimnem polskiej jesieni. Na głowie mam beret z dziwnie dyndającym pomponem. Moja mama siedzi na ławce i coraz szczelniej otulając się grubym szalem, rozmawia z wąsatym mężczyzną. Zbierając liście, zauważam wiewiórkę skaczącą niedaleko alejki. Zwierzę wyczuwa moją obecność i szybko umyka na najbliższe drzewo, a ja podbiegam do wysokiego dębu i próbuję zrobić to samo. Nagle czuję, jak twarda kora wbija mi się w naskórek i pod paznokcie. Zaczynam głośno płakać. Po chwili towarzysz mojej mamy podbiega i bierze mnie na ręce, po czym mocno przytula i całuje poranione dłonie.
– Moja córeczka… – szepcze czule.
Płacz więźnie mi w krtani i przyglądam się mężczyźnie z zainteresowaniem.
On również nie odrywa ode mnie wzroku.
– Poznajesz mnie? – pyta wzruszony.
– Daj mi ją. – Mama podchodzi i wyrywa mnie z jego objęć.
Opowiadałam mamie moje wspomnienie, ale ona stwierdziła, że nie pamięta tej sytuacji. Tata również.
– Miał takie śmieszne wąsy i biały szal… – tłumaczyłam kiedyś ojcu, licząc, że wreszcie sobie przypomni. – To byłeś ty?
– Nigdy nie miałem wąsów, coś ci się pomyliło. – Ojciec szybko uciął temat.
– Masz zbyt wybujałą wyobraźnię… – Mama westchnęła zdenerwowana i zakończyła rozmowę.
Nie pochwalała mojej dociekliwości. Nie chciała też opowiadać o tym, jak pojawiłam się na świecie.
Bardziej rozmowna była moja babcia.
– W powstaniu człowieka biorą udział ojciec, matka i Bóg – powiedziała mi kiedyś, nagle poważniejąc.
– Ale jak powstałam? – drążyłam zaciekawiona. Babcia nigdy wcześniej nie poruszała tego tematu. Może wtedy poczuła się bardziej swobodnie, bo w pokoju nie było mamy, która nierzadko ją strofowała.
– Twoja dusza, która przebywała w siódmym niebie, wstąpiła do brzucha mamy – wyszeptała mi do ucha, przytulając lekko.
Uwielbiałam kiedy brała mnie na kolana i obejmowała ciepłymi, miękkimi ramionami. Jej puszyste włosy łaskotały mnie w policzek a lekko mentolowy oddech ogrzewał szyję i ucho.
– To ja byłam w siódmym niebie? – zapytałam zdziwiona.
– Każdy tam był – powiedziała babcia z pewnością w głosie.
– Ale ja nic nie pamiętam… Daleko to siódme niebo się znajduje?
– Baardzo daleko…
– Dalej niż do Warszawy? – Dziwiłam się, bo nawet wyjazd do stolicy oznaczał długą podróż. Były to prawdziwe wielogodzinne wyprawy, które zapadały mi głęboko w pamięć.
– Dalej, moje dziecko… – Uśmiechnęła się, ukazując swoje malutkie ząbki.
– A nad morze? – dociekałam. Nie wyobrażałam sobie, że coś może znajdować się dalej niż Bałtyk
– Jeszcze dalej niż nad morze…
Powiedziała to z taką nonszalancją, że aż zaparło mi dech w piersiach. Gdyby nie ogromne zaufanie, jakim ją darzyłam, chybabym zwątpiła w prawdziwość tych słów.
Zamilkłam na chwilę, próbując sobie wyobrazić, jak trzeba długo jechać do siódmego nieba. Wreszcie uznałam, że musiała być to niezwykle męcząca, ale ciekawa podróż.
– Długo byłam w brzuchu? Musiało mi być tam strasznie niewygodnie… – Zmieniłam nieco temat, bo czułam się nieco znużona rozmyślaniem nad podróżą do siódmego nieba.
– Długo, ale to jest najlepszy okres w całym życiu człowieka. W tym czasie anioł wszelkich mądrości Tory naucza nas, pokazując niebo i piekło. Każde dziecko, które opuszcza brzuch matki płacze z tęsknoty za tym, co traci. Ty podobno tak płakałaś, że cały szpital postawiłaś na nogi. – Babcia uśmiechnęła się i pogłaskała mnie po głowie.
– Babciu, ja chyba… Nie pamiętam ani nieba, ani anioła… Tylko jakaś pani krzyczała… – stwierdziłam ze smutkiem, wtulając się w jej ramię.
– Nie przejmuj się, żaden człowiek nie pamięta. Anioł, który podczas porodu wypycha dziecko, dotyka jego ust i wtedy zapomina ono całą naukę. Przed tym jak dziecko opuszcza łono matki, słyszy słowa: „Bądź sprawiedliwy, nie zaś niegodziwy i chociażby cały świat cię upewniał, żeś sprawiedliwy, ty miej się za grzesznika. Wiedz też, że Bóg jest istotą czystą, że sługi jego są czyste i że dusza, którą ci dał jest czysta”.
– Jeśli nikt tego nie pamięta, to skąd wiesz, że tak jest? – zapytałam podejrzliwie.
– Mądrzejsi ode mnie to wiedzą. Niektórzy mówią, że niemowlę pamięta wszystko, ale ze strachu przed śmiercią nie zdradza tego. – Ostatnie zdanie powiedziała dużo ciszej.

źródło: Replika

zdjęcia FB Replika, FB Marlena Jarosz

 

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Komentarze

    Brak komentarzy