Gdzie wyparował wojskowy arsenał? (cz. 2)

Gdzie wyparował wojskowy arsenał? (cz. 2)

Trzej gangsterzy wyprowadzili w pole żołnierzy jednostki wojskowej na Bemowie w Warszawie, włamując się nocą do magazynu broni i kradnąc arsenał, którym można by wyposażyć całą kompanię. Do dziś sprawa nie została wyjaśniona a sprawcy ujęci, chociaż bialski policjant podał im dowody niemal na tacy. Czy jest to przykład jednego z bardziej spapranych śledztw w historii wymiaru sprawiedliwości? Czy może napad rabunkowy został sfingowany, a sprawcy byli zbyt wysoko postawieni?

(dokończenie historii sprzed tygodnia)

Pistolet-długopis

Gdy dostałem cynk, że klient wskaże mi typków od produkcji pistoletów, gdzie mieszkają i gdzie to robią, uznałem, że to będzie wielki sukces. Nie mogłem odpuścić. Tym bardziej że to miało mieć związek z napadem na Bemowo, w sensie powiązań bandyckich. Podobne zainteresowania przestępcze gdzieś się łącza. Wiedziałem, jakie to niesie zagrożenie dla zwykłych ludzi, gdy byle patałach ma giwerę. Przykładem było wtedy postrzelenie przez bandytę, z takiego samego pistoletu P-64, policjanta z Białej Podlaskiej Darka A., który ma wielkie szczęście, że żyje, bo został trafiony w pachwinę. Piszę o tym w swojej książce „Odwet gliny”, w jaki sposób zidentyfikowałem bandytę i odnalazłem pistolet, z którego strzelał.

W Siedlcach przez kilka godzin prowadziliśmy obserwację. Informator wskazał mi dwa adresy oraz opisał człowieka, którego rzeczywiście tam spotkałem. Przechodził obok mnie, choć oczywiście nie wiedział, kim jestem. Mimo to chciałem mieć więcej dowodów, większą pewność. Za kilka dni umówiłem się na kolejne spotkanie z informatorem, ale tym razem byłem sam, tak jak sobie życzył. Obiecał wcześniej, że przyniesie mi konkretny dowód. I nie zawiódł. Wyjął z kieszeni… metalowy długopis i spytał, czy znam taką broń.

Byłem kompletnie zaskoczony. W życiu nie podejrzewałem, że na spotkanie ze mną przyniesie pistolet! Prawdziwą broń palną. I to taką skrytobójczą, bo wyglądała przecież jak zwykły metalowy długopis, nie różniący się niczym od innych. Informator rozebrał go przy mnie na części i wyjaśnił, jak działa. Niby nic skomplikowanego, ale jakże niebezpieczny wydał mi się wtedy ten przedmiot. Od razu przypomniały mi się filmy o Jamesie Bondzie. Po plecach przeszły mnie zimne ciarki, bo wyobraziłem sobie, jak łatwo mógłbym zostać sprzątnięty przez grupę, którą miałem zamiar rozpracować… Nawet przez tego informatora, który – co tu ukrywać – aniołkiem nie był.

Przez głowę przeleciały mi myśli, że może gość jest mocno osadzony w jakiejś niebezpiecznej mafii, o czym nie wiem. A może działa na usługach służb specjalnych, do których nigdy nie miałem zaufania… Jednego byłem pewien od początku, gdy go poznałem: facet ma dobre kontakty czy układy z grupami przestępczymi. Bo z tego środowiska wyciągnąłem go do współpracy. Wiedziałem już też, że napad na jednostkę wojskową musiał być dobrze zorganizowany, z jakimś udziałem oficerów naszego Wojska Polskiego. To brzmi strasznie, ale fakty mówiły same za siebie.

I każdy ślusarz toczył swój element…

Musiałem więc trzymać fason i mimo ryzyka robić dobrą minę do złej gry. „Uszaty”, czyli mój informator, stwierdził, że takie „długopisy” robi grupa z Siedlec, którą śledziłem, i oddał mi swój egzemplarz jako tzw. dowód nabyty w drodze operacyjnej. Nie pokwitowałem odbioru tego dowodu od informatora, choć taka była procedura, bo „uszaty” nigdy by tego nie zrobił oficjalnie. To dla niego było zbyt duże ryzyko. Nie wiadomo, komu mógłby wpaść w ręce papierek z jego nazwiskiem i adnotacją o przekazaniu pistoletu, ale wiadomo na pewno, co zrobiłaby z nim wtedy mafia…

Informator wytłumaczył mi bardzo dokładnie cały proceder. Powiedział, w których konkretnie zakładach ślusarskich wyrabiane są jakie części pistoletów-długopisów. Bo to działało tak, że poszczególne elementy wykonywano w czasie normalnej pracy zakładów, tyle że na lewo. I to każdą część w innym zakładzie, żeby w razie wpadki nie było wiadomo, do czego dana część ma służyć. Nawet fachowcy, którzy to robili, czyli toczyli na frezarkach zamówione elementy, nie mieli o tym pojęcia. Po prostu uważali, że robią jakąś niegroźną lewiznę i tyle.

Ale nie wchodziłem w to głębiej, zostawiłem na później. Wiedzę, jaką zdobyłem, łącznie z pozyskanym pistoletem-długopisem, opisałem w swoim raporcie i przekazałem drogą służbową do dalszej realizacji do wydziałów kryminalnych w Warszawie i Siedlcach. Chodziło o podległość służbową – to po prostu nie był mój teren. Nie opisałem tylko okoliczności i metody, w jaki sposób zdobyłem pistolet. Wołałem, żeby jak najmniej ludzi o tym wiedziało. Oczywiście zapewniłem, że szczegóły przedstawię tym funkcjonariuszom operacyjnym, którym przypadnie ta sprawa.

W samym środku szamba

Ku mojemu zdumieniu, nikt się do mnie nie odezwał w tej sprawie… Nikt nawet się nie zgłosił po pistolet-długopis! Byłem mocno rozczarowany. Pomyślałem, że być może policjanci po otrzymaniu mojej informacji przestraszyli się i nie wiedzieli, co w takiej sytuacji robić. W końcu zdobyłem ten pistolet trochę nielegalnie. Jednak bardziej skłaniałem się ku myśli, że wdepnąłem w sam środek szamba i że może być szykowana na mnie jakaś akcja odwetowa przez bandytów.

W końcu nie mówimy o odkryciu zwykłej ”dziupli”, gdzie przebijano numery kradzionych samochodów, tylko prawdziwej fabryki broni, z którą związani byli groźni przestępcy. Sugerowałem przecież w swoim raporcie, że to wszystko ma związek z napadem na jednostkę wojskową na Bemowie. I nikogo to nie obchodziło! Według mnie przełożenie mojej wiedzy operacyjnej i zdobytego dowodu przestępstwa na materiał procesowy było proste jak drut. Być może to ja popełniłem błąd. Bo zamiast na postawionych wyżej profesjonalnych policjantów, trafiłem na policjantów-urzędników. Albo powinienem z tym pójść bezpośrednio do właściwego prokuratora… Dziś można już tylko gdybać.

Trzymałem ten „długopis” przez dłuższy czas w swojej szafie pancernej, aż do wizyty w bialskiej komendzie wysoko postawionych policjantów z Komendy Głównej Policji. Wahałem się, ale wydało mi się, że trafiłem na konkretnego glinę i trochę okrężną drogą wspomniałem o pozyskaniu specyficznej broni. Był zaskoczony, że coś takiego jest na rynku gangsterskim. Oddałem mu pistolet-długopis też bez pokwitowania, bo chciałem się go już po prostu pozbyć, dla własnego bezpieczeństwa.

Niestety, nadal nie było żadnego zainteresowania rozpracowaniem tego gangu. Nikt mnie więcej o nic nie pytał. Dlaczego? Bo za dużo wiedziałem? Czy te dowody mogły sprawić, że sprawa napadu na jednostkę wojskową na Bemowie nie zostałaby umorzona? A może przypadkiem, pośrednio, wypłynęłyby szemrane powiązania niektórych „ważnych” ludzi? Nawet mój informator uprzedzał mnie, iż wątpi, abym z tym Bemowem coś ruszył. I nieważne, że 52 pistolety P-64 i kilkaset sztuk amunicji pozostało w rękach bandytów, i że z tej broni mogą ginąć niewinni ludzie. Ważne, aby nie został naruszony nikt z sitwy…

Takie to były wtedy czasy. Jak wspominają prawdziwi gangsterzy, warunki dyktowali tacy jak oni. Postawiłbym w tej sprawie jeszcze wiele pytań ówczesnej ekipie rządzącej. Niestety nie mogę, musiałbym po nazwiskach, a tym samym narażać mocno własne życie. Może też naraziłbym się na procesy, gdybym nie był w stanie, po latach, niczego im udowodnić. A w sądach jak to w sądach, twoja dociekliwa i uczciwa praca też może się nie podobać. Kiedyś usłyszałem od pewnej sędzi w sprawie pewnego zabójstwa: „po co do tego wracać, jak to dawno było…”.

Ryszard Modelewski Tomasz Barton

Dodaj komentarz

Komentarze

    Brak komentarzy