Wojna, niewola i pierwsze dni wolności we wspomnieniach żołnierza 34. pułku piechoty
Z prawej autor wspomnień Bolesław Paszkowski - Biała Podlaska (1937-39)
Bez szans na zwycięstwo
Marcowa mobilizacja w 1939 roku zastała mnie w Białej Podlaskiej, w 34. pułku piechoty. Odbywałem tam już drugi rok zasadniczej służby wojskowej. Nagły przypływ rezerwy zmienił cały, wzorowy dotychczas garnizon w duże, niezdyscyplinowane obozowisko. Dowództwo nie mogło sobie poradzić z uzbrojeniem i podzieleniem na oddziały i pododdziały tak wielkiej liczby ludzi przybyłych prawie o jednej godzinie. Dopiero po kilkunastu dniach zaczęły wymaszerowywać z garnizonu na pobliskie kwatery umundurowane, uzbrojone i podzielone na etatowe kompanie oddziały świeżo zmobilizowanej rezerwy. Do każdej kompanii utworzonej z rezerwy przydzielano dwóch strzelców z czynnej służby. Ja zostałem przydzielony do trzeciego batalionu, ósmej kompanii drugiego plutonu i drugiej drużyny, jako strzelec wyborowy.
W okresie czynnej służby byłem odizolowany od codziennych trosk i potrzeb ludzi żyjących poza koszarami. Dopiero przy zatknięciu się z rezerwą zorientowałem się, jak duże pretensje żywią ludzie do ustroju sanacyjnego. W czerwcu czy lipcu, już dokładnie nie pamiętam, nasza cała dywizja wyjechała na Pomorze. Przed wyjazdem dowódcy zapewniali nas, że hitlerowcy długo wojny nie mogą prowadzić, bo brak im żywności, że Hitler ma czołgi z dykty, które łatwo zniszczyć itp. Jechaliśmy więc z wielką nadzieją na łatwe i szybkie zwycięstwo.
Wyładowaliśmy się w Kotomierzu (dzisiaj gmina Dobrcz, powiat bydgoski). Dłuższy czas kwaterowaliśmy we wsi Strzelce Górne. W tej okolicy mieszkało sporo obywateli polskich, ale narodowości niemieckiej. Było mi bardzo przykro, gdy pierwszy raz spotkałem się z ludźmi w naszym kraju wrogo odnoszącymi się do wojska polskiego i w ogóle do wszystkiego, co polskie. Zajęcia nasze na Pomorzu ograniczały się do codziennych ćwiczeń oraz kopania okopów. Batalion nasz zmieniał często miejsca postoju. Byliśmy przez pewien czas w miejscowościach takich jak Augustowo, Koronowo, Więcbork, a w przededniu wybuchu wojny w jakiejś wiosce na skraju lasów tucholskich. Tam dowódcy naszych oddziałów zaprowadzili nas do kościoła, żebyśmy wyzbyli się grzechów. Sądzili widać, że człowiek bezgrzeszny łatwiej odniesie zwycięstwo nad wrogiem, a gdyby został zabity, to pójdzie prosto do nieba.
Poranek 1 września pozornie niczym się u nas nie różnił od dni poprzednich, ale zamiast nabojów ćwiczebnych otrzymaliśmy ostrą amunicję. Mnie zaopatrzyli w nowoczesną broń przeciwpancerną, prawdopodobnie dostarczoną przez Anglię, zakręconą szczelnie kocem, by nie zdradzić tajemnicy wojskowej. Z postoju ruszyliśmy z miejsca marszem ubezpieczonym w kierunku toru kolejowego, na którym nasz batalion zajął stanowisko obronne. Wkrótce wywiązała się straszna strzelanina. Nasza 8. kompania dostała rozkaz rozsypania się w tyralierę i zajęcia stanowisk ogniowych. Ja ustawiłem swój przeciwpancerny karabin na nóżkach, odbezpieczyłem i obserwowałem przedpole. Nad lasem ukazał się nieprzyjacielski samolot obserwacyjny. Bez żadnych przeszkód zbadał on nasze siły i odleciał w kierunku swoich. Za chwilę hitlerowska artyleria zasypała nas gradem pocisków. Wycofano w pośpiechu na zaplecze resztki 7. kompanii i konny zwiad. Za chwilę na przedpolu ukazały się też niemieckie czołgi. Jeden z nich jechał wprost na mnie. Miałem okazję wypróbować swój nowoczesny karabin przeciwpancerny. Wycelowałem dokładnie w sam środek czołgu i czekałem, żeby zbliżył się na pożądaną odległość.
W tym czasie jednak dostaliśmy rozkaz, żeby się wycofać. Moi sąsiedzi z lewej i z prawej strony, z 8. i 9. kompanii, opuścili już swoje stanowiska. Wziąłem więc swój karabin na plecy i pobiegłem śladami swoich towarzyszy. Okazało się, że nasz batalion i duża gromada rozbitków z różnych formacji zostały okrążone i odcięte od reszty kraju. Pod wieczór z rozbitków różnych formacji utworzyła się niemała siła. Nasi dowódcy postanowili wydostać się z okrążenia. Zaledwie jednak ruszyliśmy, ze wszystkich stron zagrały hitlerowskie karabiny maszynowe. Postanowiliśmy jednak przebić się, nawet przy pomocy walki wręcz, której hitlerowcy nie lubili.
Z głośnym okrzykiem „hurra” ruszyliśmy na pozycje karabinów, jednak nasz atak załamał się. Oficerowie próbowali jeszcze raz zebrać rozsypane po lesie oddziały i jaszcze raz uderzyć, tym razem w innym kierunku, ale i tym razem bez rezultatu. Takie próby czyniliśmy kilkakrotnie też na drugi dzień, ale hitlerowcy przygniatali nas swoim ogniem do ziemi. W ciągu dnia zmienialiśmy kilka razy miejsce postoju w lesie, ale hitlerowcy za każdym razem nas wymacywali i zaczęli ostrzeliwać z bardzo celnych dużych granatników, albo z jakiejś innej nieznanej mi broni.
Po którymś z kolei ostrzale oddział nasz poszedł w rozsypkę. Sporo kolegów zostało zabitych i rannych, i w pewnym momencie spostrzegłem, że w pobliżu mnie nie ma nikogo ze swoich. Po pewnym czasie natknąłem się w lesie na drugiego kolegę z naszego oddziału. Postanowiliśmy wydostać się z okrążenia we dwójkę albo pojedynczo. Chodziło o to, aby przerwać się przez pierścień karabinów maszynowych. Liczyliśmy na to, że za tym pierścieniem mogą być jeszcze jakieś większe polskie oddziały albo po prostu teren nieopanowany jeszcze przez hitlerowców.
Skierowaliśmy się na jeden ze szczękających bez przerwy karabinów maszynowych. Mieliśmy podejść do niego niepostrzeżenie jak najbliżej, a potem okrążyć go i przerwą między jego sąsiadem wydostać się na ich zaplecze. Po drodze uwolniłem się od swojego przeciwczołgowego karabinu, kryjąc go głęboko w mech, a zaopatrzyłem się w zwykły, porzucony przez kogoś. Ten mój przeciwpancerny był bardzo ciężki (9 kg) i długi, około dwumetrowy, więc bardzo utrudniał marsz, a tym bardziej bieg między wrogimi stanowiskami.
Po przejściu jakieś rzeczki, dotarliśmy na brzeg lasu. Zaczęło świtać. Żeby obejść karabin maszynowy, skręciliśmy brzegiem lasu w prawo i natknęliśmy się na kolumnę czołgów, ukrytych na skraju lasu. Na szczęście nikt z ich obsługi nie zauważył nas, bo w lesie było jeszcze dość ciemno. Cofnęliśmy się nieco w głąb i w innym miejscu, czołgając się, wydostaliśmy się z tego przeklętego lasu. Skierowaliśmy się w stronę niedalekiej wioski. Chcieliśmy zaopatrzyć się w żywność, bo głód zaczął nam dokuczać, ale oprócz owoców nic nie zdobyliśmy, ponieważ wioska była przez działania wojenne zniszczona, a jej mieszkańcy gdzieś z niej uciekli.
Stamtąd udaliśmy się do następnego lasu i tam postanowiliśmy odpocząć. Ale i tu nie było spokoju: leśnym traktem jechała kolumna niemieckich czołgów. Ukryci w krzakach oglądaliśmy ją z bezsilną złością, z odległości 20 metrów. Czołgiści wysunęli się bezkarnie z luków, rozmawiali ze sobą, śmiali się głośno, jakby jechali na wczasy. Było mi bardzo przykro, że nie jesteśmy dość silni, ażeby zabronić szwabom tego swobodnego hasania po naszej ziemi. Po przejechaniu kolumny czołgów, ruszyliśmy w głąb lasu. Po drodze znaleźliśmy porzucone przez polskich oficerów mapy. Wiedzieli oni, że hitlerowcy zabijali oficerów za to tylko, że byli oficerami, więc się tych map pozbywali. My też nie chcieliśmy po śmierci awansować na oficerów, więc choć przydałyby się nam one w tej tułaczce po lesie, woleliśmy ich nie zabierać.
Z tego lasu jeszcze przed nocą nie zdołaliśmy się wydostać. Dopiero następnego dnia, po przedostaniu się na drugi brzeg lasu, ruszyliśmy przez pola do następnego z kolei lasu. Gdy uszliśmy tak z pół kilometra, posłyszeliśmy gwizd pocisków i szczekanie karabinu maszynowego. Dalszą drogę usiłował przeciąć nam nadjeżdżający z lewej strony czołg, a z lasu, który przed chwilą opuściliśmy, sypały się strzały z karabinu maszynowego. Ponieważ jednak teren był dość nierówny, czołg nie mógł jechać zbyt szybko, strzały jego nie były celne i dzięki temu, klucząc między wzgórkami i dołkami, zdołaliśmy dopaść lasu.
W takich warunkach spędziliśmy parę dni, klucząc, jak nam się wydawało, w kółko, bo gdzie tylko dotarliśmy, wszędzie spotykaliśmy bliźniacze podobieństwa pobojowisk. Mimo to nie udało nam się uniknąć losu wojennych jeńców. Gdy w pewnej chwili usłyszeliśmy zawziętą strzelaninę, wstąpiła w nas nadzieja, że to pewnie jakieś polskie oddziały podjęły kontrofensywę. Postanowiliśmy więc za wszelką cenę dołączyć do nich. Przekradając się przez krzaki dotarliśmy do wzgórza oddzielającego las, w którym niedawno było słychać ową strzelaninę. Ze wzgórza zauważyliśmy na szosie pod lasem długą kolumnę wojskową. Ja chciałem się natychmiast wycofać, bo poznałem, że to kolumna hitlerowska, ale kolega twierdził, że polska. Spór nasz rozstrzygnęli za nas hitlerowcy, bo kiedy nas zauważyli, wysłali ku nam motocyklem trzech ludzi. Wtedy zaczęliśmy się wycofywać, ale było już za późno. Można było jeszcze się bronić, ale wtedy groziła nam niechybna śmierć. Ja, pamiętając o wskazaniach naszych oficerów, żeby żywcem nie oddawać się do niewoli, gotów byłem podjąć tę samobójczą walkę, ale kolega przekonał mnie, że śmierć byłaby w tych warunkach pustym gestem, który niczego nie zmieni.
Motocykliści dopadli nas, zanim dobiegliśmy do pobliskich zarośli. Nagle usłyszeliśmy głośne „halt!”, a po chwili stanęło przed nami dwóch młodych hitlerowców z wycelowanymi w nas karabinami. Kazali nam rzucić na ziemię naszą broń, a potem jeden hitlerowiec podskoczył do kolegi, a drugi do mnie, zabrali bagnety, zrewidowali i kazali iść naprzód. Zaprowadzili nas do wioski. Tam zastaliśmy kobiety, które przyglądały nam się z ciekawością, ale i z jakimś wyrzutem w oczach. Ja nie śmiałem podnieść na nie oczu, rozumiałem, że społeczeństwo utrzymuje żołnierzy po to, ażeby bronili kraju, a my cali i zdrowi poddaliśmy się do niewoli. W tym momencie wolałbym zapaść się pod ziemię.
Hitlerowcy zaprowadzili nas na duże podwórko, gdzie była już dość duża kupa wojskowego rynsztunku, i tam rozkazali nam złożyć także nasz. Gdym zdejmował pas, przypomniałem sobie słowa naszych oficerów, żeby nie oddać się żywcem. Do tego rzuciła mi się w oczy dość długa ściana obory: wyobraziłem sobie, że za chwilę mogą mnie pod nią postawić i zabić jak jakiegoś bandytę. Lepiej już było zginąć w walce lub popełnić samobójstwo. Ale hitlerowcy nie mieli zamiaru nas zabić. Zaprowadzili do szkoły, w której było już dużo polskich jeńców. Tam wymyłem się i wyprałem sobie onucki. Miejscowa ludność, ryzykując życiem, starała się podrzucić nam trochę jedzenia. Ponieważ wieczorem przybyła nowa grupa jeńców i w szkole zrobiło się za ciasno, hitlerowcy przerzucili nas do owczarni w pobliskim folwarku. Tam ktoś, chyba z administracji, uprosił wartownika, żeby pozwolił poczęstować nas kiszonymi ogórkami. Postawiono przed nami całą beczkę. Jedliśmy łapczywie, choć kawałek chleba znaczyłby więcej niż kilka ogórków.
Na robotach w Reichu
Pod wieczór przypędzili do nas jeszcze ze dwa tysiące jeńców. Teraz i ściany dworskiej owczarni stały się za ciasne. Hitlerowcy postanowili nas zgromadzić na polu, pod gołym niebem. Wyprowadzili na gościniec, gęsto otoczyli motocyklami i biegiem popędzili w nowe miejsce na pole, gdzie stały dwie sterty słomy. Gdy skręciliśmy z gościńca na pole, zauważyliśmy żołnierzy kopiących jakieś dołki. Byliśmy tym widokiem bardzo przygnębieni. Niektórzy mówili, że z nami będzie źle, że te dołki są wykopane dla nas i że hitlerowcy nas rozstrzelają. To się nie spełniło, choć kilkudziesięciu z nas tej nocy jednak zabili.
Gdy doprowadzili nas do tych stert słomy, kazali je rozebrać i przygotować sobie posłanie. Ja wlazłem do sterty i przytuliłem się do pierwszego z brzegu nieznanego kolegi, żeby było mi cieplej, bo nawet płaszcza nie miałem. Obozowisko obstawili motocyklami i samochodami, oświetlając je reflektorami. Gdy się już wszyscy jako tako ułożyli, nad obozowiskiem rozległ się gwar zmieszanych męskich głosów – jeńcy odmawiali wspólnie wieczorną modlitwę. Brzmiało to podobnie jak żabi chór w maju na modłach lub jak lament skrzywdzonych dzieci. Ja nie mogłem się modlić, byłem tak wyczerpany przeżyciami kilku ostatnich dni, że wszystko mi zobojętniało. W czasie tej zbiorowej modlitwy zasnąłem.
Obudził mnie straszny jazgot kilku karabinów maszynowych, ludzkie krzyki i jęki. Obozowisko przedstawiało się jak piekło. Każdy starał się jak najgłębiej zakopać w słomę, ludzie przepychali się nawzajem, tratowali, a tymczasem kule zbierały swoje żniwo. Oczekując na swoją kulę, poczułem, że ktoś usiłuje poprzek mnie przedostać się głębiej w słomę. Nagle jeniec ten zaczął głośno jęczeć, później coraz ciszej i ciszej, aż zupełnie ucichł. Nie ruszałem się i nawet nie przejąłem się głębiej, co się z nim stało, bo spodziewałem się, że za chwilę taki sam los spotka i mnie, i pozostałych towarzyszy niedoli. Ale w pewnej chwili cekaemy zamilkły i nastała grobowa cisza, tak jakby wszyscy byli wybici.
Potem rozległ się gruby niemiecki głos, a tuż po nim głos polskiego sierżanta, tłumacza, ogłaszający, że kto jest żywy i cały, niech wychodzi ze słomy. Na razie nikt się nie ruszał. Wspomniany sierżant powtórzył swoje wezwanie jeszcze dwa razy i zapewnił, że wartownicy już nie będą strzelać. Tylko nie trzeba uciekać. Tłumaczył, że strzelano właśnie dlatego, że Polacy chcieli rzekomo uciekać. Wtedy pozostali przy życiu wyszli ze stert, a z nimi i ja. Kazano nam wszystkim usiąść na ziemi i nie podnosić się aż do rana. Sierżant tłumaczył nam, że Niemcy wyślą nas na roboty do Rzeszy, będą nam płacić i będziemy mogli pisać listy do rodziny. Rano sierżant wybrał spośród nas jeńców-Żydów. Wykopali oni duży dół i następnie poznosili do niego wszystkich zabitych. Było ich 72. Przeszło stu rannych załadowali na ciężarówki i powiedzieli, że ich zawiozą do szpitala. Gdy już wszystkich zabitych poznosili, przykryli ich słomą i zasypali ziemią. Wtedy sierżant zbił z dwu sztachet krzyż i postawił go na tym wspólnym grobie. Hitlerowcy podzielili jeńców na oddziały i pognali do Niemiec.
Gdy tak maszerowaliśmy przez wioski, kobiety wypatrywały wśród nas swoich mężów, synów, niektóre podawały nam chleb lub rzucały z daleka owoce. Głód dokuczał nam coraz bardziej, toteż kiedy przechodziliśmy między sadami, niektórzy wskakiwali do nich, ażeby narwać jabłek. Hitlerowcy strzelali, ale to zgłodniałych nie powstrzymywało przed ryzykiem. Niektórym zresztą było wszystko jedno, czy zginąć, czy męczyć się dłużej w niewoli. Gdyśmy przechodzili jeszcze przez polskie ziemie, to hitlerowcy podrzucali nam brukiew i buraki, ale po przejściu na tereny niemieckie – to już nie dawali nam niczego ruszyć.
Nie pamiętam już w której miejscowości załadowali nas w kryte wagony, pakując, ile wejdzie. Mnie udało się zająć miejsce przy szczelinie pozostałej przy zabitym deskami okienku, przez którą przechodziło trochę świeżego powietrza. Po zamknięciu drzwi, stało się w wagonie ciasno i duszno. W takich warunkach dowieźli nas do miejsca przeznaczenia, dużo ludzi wymiotowało. Po wyładowaniu z wagonów, poprowadzili nas piechotą do jakiegoś folwarku. Nie pozwolili nam nawet napić się wody, choć po trzech dniach gnębiło nas silne pragnienie. O jedzeniu to już nie było mowy, każdy prosił tylko pić i pić, ale hitlerowcy byli głusi na te wołania. Na noc zapchali nami całą folwarczną oborę, gnietliśmy się tu podobnie jak w wagonach. Ludzie dosłownie leżeli jeden na drugim, brak powietrza doprowadzał niektórych do mdłości i utraty przytomności.
Rano przyjechał samochód z chlebem. Rozdali po bochenku na trzech jeńców i poprowadzili nas do wcześniej zbudowanego obozu. Były tam pobudowane baraki i łaźnia. Cały obóz był ogrodzony podwójnie drutem, a na czterech rogach wystawiono wieżyczki, na których czuwali strażnicy z maszynowymi karabinami. Po przydzieleniu baraków zrobili zbiórkę i zaprowadzili nas do rejestracji. Była to duża sala. Za stołami siedzieli hitlerowcy, prowadzący ewidencję. Przed nimi długie ogonki Polaków-niewolników, a przy ścianie na ławach rząd polskich oficerów. Tam spotkałem kapitana Jerzego Czernikiewicza. Ten od razu zapytał mnie po cichu, com zrobił z tym tajnym karabinem przeciwpancernym, czy czasem nie oddałem Niemcom. Gdy powiedziałem, że go hitlerowcom nie oddałem, tylko ukryłem w lesie, bardzo się z tego ucieszył.
Po spisaniu ewidencji powróciliśmy do baraków. Od tej chwili zaczęto nas względnie regularnie odżywiać: rano kawa, na obiad – zupa, wieczorem – kawa. Kilka dni czekaliśmy na swoją kolejkę do łaźni i parowni. Pewnego dnia zajechał do nas traktor z przyczepą. Załadowali nas 50 i zawieźli do folwarku, zwanego Lottym, pow. Majsztetyn. Do folwarku zdążyliśmy przyjechać na parę godzin przed wieczorem. Pobraliśmy sienniki i koce i udaliśmy się do przeznaczonej dla nas kwatery w budynku łączącym się z gorzelnią. Dzięki temu codziennie mieliśmy gorącą wodę. Pierwsze pożywienie tutaj składało się z parowanych kartofli. Drugiego dnia na śniadanie otrzymaliśmy kaszę jęczmienną, z czego wszyscy byli bardzo zadowoleni, bo można było wreszcie najeść się do syta.
W tym folwarku było nas pięćdziesięciu. 46 to byli Pomorzacy, którzy szybko nawiązali znajomość z miejscowymi Niemcami. My czterej pozostali byliśmy z czynnej służby i pochodziliśmy ze środkowo-wschodniej części Polski, stanowiliśmy odrębne kółko. Kiedy Pomorzacy otrzymali już z domu żywność, my przez długi czas nie mieliśmy nawet listu, mimo że już kilka razy podawaliśmy swoje adresy. W tej czwórce byłem ja oraz: Kuzana (znał on trochę język niemiecki i dlatego wybraliśmy go na przedstawiciela naszej grupy); Szewczysyn oraz Piluchowski. Ten ostatni był wysoki i tęgi, ale rozchorował się, miał operację klatki piersiowej i amputację ręki. Wszyscy bardzo boleliśmy nad jego zdrowiem i traktowaliśmy go jak wojennego inwalidę.
Z początku zazdrościliśmy trochę Pomorzakom, że jakoś lepiej się urządzili, ale któregoś dnia szczęście uśmiechnęło się i do nas. Pamiętam, że jedliśmy akurat skromny obiad, gdy na naszą budę wszedł wachman (strażnik niemiecki) z zapytaniem, kto posiada taki a taki numer. Wszyscy Pomorzacy rzucili się do swoich numerów, ale żaden się nie zgadzał z tym, który podał „wachman”. Okazało się, że to chodziło o mnie: przyszła na moje nazwisko paczka żywnościowa. Zdziwiłem się, bo dotąd z domu nie miałem listu nawet, a co mówić o paczce. Wachman kazał mi iść na dyżurkę, tam zobaczyłem dużą paczkę w czarnym opakowaniu, z obcymi pieczęciami. Doczytać się niczego nie mogłem, bo wszystko było pisane w obcym języku. Niemcy wypytywali mnie, kto ja jestem, że taką drogą paczkę do mnie przysłali. Od tamtej pory to nawet miałem u nich pewne względy. Zapewne wzięli mnie za syna jakiegoś dziedzica lub wysokiego urzędnika, bo faszyści uważali tylko bogatych i możnych, a ta paczka przyszła z Czerwonego Krzyża z Paryża. Podzieliłem jej zawartość między naszą czwórkę.
Na trzeci dzień przyszedł do mnie list z Polskiego Czerwonego Krzyża, który mieścił się wtedy w Paryżu. Informowali w nim, że zaczęli wysyłanie żywnościowych paczek na mój adres i proszą o podzielenie ich zawartości między najbardziej potrzebujących jeńców. Prosili o podanie więcej adresów. Oddałem list do przeczytania wszystkim kolegom i doradziłem, żeby podali swoje adresy. Tak też zrobili, ale żadna paczka na nowe adresy nie zdążyła nadejść, bo hitlerowcy zaatakowali w tym czasie Francję. Na mój adres przyszły jeszcze trzy paczki, które oddałem do ogólnego spożytkowania.
Pracowaliśmy od świtu do nocy, i tak doczekaliśmy się zimy i Bożego Narodzenia. Nawet ustroiliśmy drzewko, śpiewaliśmy kolędy, ale radości wielkiej nie było, bo przypominał się wszystkim wieczór wigilijny w gronie rodzinnym, przypominała się wolność i ojczyzna. Zima 1940 roku była bardzo mroźna. Mróz dawał nam się we znaki, bo brak było obuwia i odzieży. Koledzy poodmrażali sobie nogi, ręce i twarze. Ja miałem odmrożony policzek. Całą zimę spędziliśmy w polu, przy odkopywaniu z kopców i wywózce do cukrowni buraków cukrowych. Niemcy niewiele mieli z nas pożytku, bo nikt się do pracy zbytnio nie przykładał. Ładowanie fur szło bardzo wolno, a konie stały na polu i marzły niewiele mniej niż my. Na wiosnę padło ich 16 sztuk, i to właśnie na skutek tego, że zimą myśmy je tak na polu przetrzymywali. Podobnie działo się w czasie omłotów. Przy młócce nie było wachmanów, a cywile bali się nas popędzać. Jeśli sterta zboża powinna być wymłócona normalnie na godzinę przed wieczorem, to przy naszej powolnej pracy nie zdążyliśmy jednego dnia jej wymłócić. Cywil, który nadzorował młóckę, chciał resztę żyta załadować na wóz i przewieźć do następnej sterty. Zwrócił się do nas z zapytaniem, kto umie układać zboże na furze. Dużo z nas było rolnikami, ale żaden się nie zgłosił. Robotnicy, którzy się na tym nie znali, załadowali trzy fury czubato, ale nawet połowa żyta się nie zmieściła.
Przed samymi żniwami wachman ogłosił, że teraz przejdziemy do cywila. Oznaczało to, że stracimy prawa jeńców wojennych i staniemy się niewolnikami cywilnymi. Zamiast polskiego munduru, będziemy nosić na piersi duże „P”. Gdy nastąpił oczekiwany dzień zwolnienia, wachmani ogłosili, żeby każdy zabrał ze sobą, co posiada, i wyszedł na plac na zbiórkę. Gdy już wszyscyśmy się w jeden szereg ze swymi tobołkami ustawili, to zaczęli przychodzić i przyjeżdżać bauerzy z pobliskich okolic. Rozpoczęło się wybieranie niewolników. Bauerzy przechodzili przed nami i uważnie badali każdego wzrokiem. Najpierw zabierali tych, którzy byli najmocniej zbudowani, a gdy tych zabrakło, wybierali z pozostałych. Mnie zabrał młody bauer z sąsiedniej wioski. Gdy mnie poprowadził do swego domu, to domownicy, przeważnie kobiety, bali się mnie. Nie dziwiłem się im nawet, bo wiedziałem, że niemiecka propaganda przez lata wmawiała, że Polacy to dzikusy, brudasy i złodzieje. U bauerów byt nam się cokolwiek poprawił.
Powrót do domu. Wyzwolenie
Ja postanowiłem tak się zachowywać wobec Niemców, ażeby ich przekonać, że ich prasa i radio nie mają racji twierdząc, że Polacy nie posiadają cywilizacji. Po pewnym czasie matka bauera, u którego pozostałem, stawiała mnie za wzór dla pracującego w tym samym gospodarstwie Niemca. Mówiła ona: „widzisz, Polak trzy razy dziennie się myje, a tobie raz ciężko”. Bardzo bytem z tego zadowolony. Starałem się też nic nie ukraść, żeby nie mówili, że Polak to złodziej. Za to przekonałem się, że Niemcy wcale nie są w tej dziedzinie tacy porządni, za jakich się ich uważało. Na przykład mój bauer należał do hitlerowskiej organizacji, ale miał bardzo „długie łapy” i niejednokrotnie namawiał mnie do zabrania cudzej własności, a i sam nie był od tego daleki.
Zdarzyło się, że pewien bauer z drugiej wsi miał przygotowany materiał na stodołę, w tym bardzo dobre i suche, różnego rozmiaru, kantówki. Mój bauer poprosił tamtego, żeby mu sprzedał cztery kantówki po cztery łokcie, na co tamten się zgodził. Mój bauer wyczekał dnia, kiedy właściciel drewna gdzieś wyjechał, kazał zaprząc konie i jechać po te kantówki. Gdyśmy zajechali na miejsce, kazał pakować na wóz, ile wejdzie. Gdy wróciliśmy do domu, to skrzętnie pochowaliśmy to drewno, i tylko te cztery kantówki, na które otrzymał pozwolenie, leżały na wierzchu.
W 1942 roku pokłóciłem się ze swoim bauerem, bo on stale powtarzał, że Polska już więcej nie powstanie. Mnie to bardzo gniewało, bałem się z nim dyskutować na tematy polityczne, ale wypomniałem mu tę kradzież drewna. On się wtedy wściekł i zaczął mnie bić, potem wypchnął mnie za drzwi i zamknął za mną zasuwę. Była jesienna noc, nie wiedziałem, co mam ze sobą robić. Miałem zamiar pójść na miejscowy posterunek żandarmerii i o wszystkim zameldować, ale przypomniałem sobie, że mój bauer często posyła dla żandarmów różne prezenty, więc na pewno oni krzywdy mu nie zrobią.
Postanowiłem przepędzić noc gdziekolwiek, a nazajutrz pojechać do urzędu pracy i prosić o zmianę bauera. Zagrzebałem się w stercie słomy i tam doczekałem rana. Gdy poszedłem do domu po czapkę, bauer oznajmił mi, żebym się nigdzie nie oddalał, bo zaraz przyjdzie policjant i nauczy mnie, jak mam się zachowywać. Zastanawiałem się, czy jeśli zajdzie potrzeba bronienia się, mówić o tej kradzieży drewna, czy nie. W końcu doszedłem do wniosku, że i tak nic na tym nie wygram, bo kruk krukowi oka nie wykole, a bauer mściłby się wtedy na mnie jeszcze gorzej. A w tym czasie starałem się już o to, żeby mnie dobrowolnie zwolnił do domu, to ja postaram się kogoś zwerbować do roboty na moje miejsce. Rzecz miałem już uzgodnioną listownie z rodzicami: znaleźli na moje miejsce jakiegoś ochotnika na wyjazd do Rzeszy. Mój bauer przed kłótnią zgodził się na tę zamianę, ale teraz mógł wszystko odwołać. Miał mnie w łapie. Postanowiłem więc o kradzieży nic nie wspominać i do urzędu pracy już nie jechać.
Czekając na żandarma specjalnie się nie umyłem, żeby było widać ślady pobicia. Siniaki i zakrzepła krew z szamotaniny z poprzedniego dnia dowodziły, że byłem pokaleczony. Policjant przyszedł z przygotowaną do bicia gumą, ale jak mnie zobaczył, to już nie bił, tylko zapytał, dlaczego nie nocowałem w domu. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że bauer siłą wypędził mnie i drzwi za mną zamknął. Policjant zapisał mi 15 marek kary i odszedł, nakazując, żebym się słuchał gospodarza. Mój bauer widać był zadowolony z tego, że nic nie mówiłem o jego kradzieży. Zapewniał mnie, że to on sam prosił policjanta, żeby mnie nie bił, bo ja „dobry chłop”.
Za parę dni przyjechał mój zastępca, Roman Z. Byłem z nim razem jeszcze przez tydzień, aby nauczyć go tych obowiązków, które ja dotychczas wykonywałem. Wszystkie zajęcia Roman przejął bardzo szybko, z wyjątkiem dojenia krów, a było ich pięć. Jednego dnia wybrała się z nami do dojenia także starsza gospodyni. Chyba chciała sprawdzić, czy Roman da sobie radę. Gdyśmy we troje usiedli na stołeczkach między krowami, to zrobiło się bardzo ciasno. Na nieszczęście krowa, którą doił Roman, nie chciała spokojnie stać, pchnęła Romana na drugą krowę, a ta z kolei wpadła na krowę, którą doiła gospodyni. Ta nakryła się nogami i narobiła strasznego wrzasku. Myślałem, że mój wyjazd przepadł, ale gospodyni dała się nam jakoś udobruchać i po tygodniu wyjechałem do domu.
Okazało się, że w rodzinnych stronach byłem bardziej zagrożony niż w Niemczech. Tam traktowali mnie przynajmniej tak jak gospodarz traktuje swoje zwierzę pociągowe. Byłem potrzebną siłą roboczą. W Polsce natomiast okupanci traktowali Polaków gorzej niż własne bydło. Nie potrzeba im było specjalnych powodów, żeby zabić człowieka. Nie było dnia, żeby kogoś nie aresztowali czy zabili. U nas, w Tchórzewie (dzisiaj gmina Borki, powiat radzyński), wystrzelali dwie rodziny, Guzów i Nowaków, za to tylko, że mieszkali w lesie. Obstawili ich domy karabinami maszynowymi, wypędzili całe rodziny na podwórze i nawet małym dzieciom nie darowali. W sąsiedniej wiosce, Górce, też wybili rodzinę Wiśniewskich i też nie wiedziano za co.
W Kocku stał w pałacu duży oddział hitlerowców. Ich zadaniem było czyszczenie okolicy z ludzi podejrzanych o konspirację, czyli jak to oni mówili – z bandytów. Pewnego dnia przypadła na mnie kolejka furmanienia na podwodzie. Żandarmi kazali jechać do Woli za Kockiem. Tam aresztowali dwie kobiety z rodziny Węgielków. Prawdopodobnie na drugi dzień rano je rozstrzelali, rzekomo za to, że przetrzymywały radzieckich partyzantów. Według prawa hitlerowców, każdy Polak, który miał jakiś kontakt z Żydem czy też z radzieckim lub polskim partyzantem, skazany był z góry na śmierć.
W naszej wsi Tchórzewie Jan Kowalczyk posiadał sklepik żywnościowy. Pewnego dnia przyszli do niego ludzie, tak jak do sklepu, tyle tylko, że byli nieznani. Ktoś doniósł o tym żandarmom z Kocka, że byli to rzekomo radzieccy partyzanci. Kowalczyk dostał wezwanie na posterunek. Nie przeczuwając nic złego, gdyż czuł się niewinny, zgłosił się tam. Został aresztowany, a niedługo potem zastrzelony w Radzyniu.
W mojej miejscowości działała partyzantka pod nazwą AK. Grupowała dużo członków, ale niewiele działała na szkodę okupanta. Ograniczali się oni do ochrony dziedziców przed rabunkami i utrudniali hitlerowcom zabieranie kontyngentów. W tym celu poodejmowali od wszystkich młocarni we wsi po jednym trybie i schowali. Miało to niby utrudnić wywóz zboża z kraju, a w praktyce odbiło się to tylko na chłopskich mięśniach. Pod karabinami żandarmów musieli wymłócić przewidziane zboże cepami.
Później w mojej miejscowości, obok partyzantki AK, pojawili się partyzanci radzieccy. Byli to początkowo radzieccy jeńcy wojenni, którzy uciekli z obozów jenieckich, zdobyli broń i podjęli walkę z hitlerowcami. Jeden z ich oddziałów, liczący ośmiu ludzi, kwaterował w naszym domu przez dwie doby. Byli dobrze uzbrojeni: posiadali nawet broń maszynową. Moja matka, obawiając się, żeby ich ktoś nie zauważył, prosiła ich, żeby swoje osobiste potrzeby załatwiali w przyległym do mieszkania chlewku. Na trzeci dzień odeszli gdzieś w lasy i nikt ich u nas nie zauważył.
Trzeba powiedzieć, że niektórzy ludzie nie pochwalali wyczynów partyzantów, bo bali się represji karnych ze strony hitlerowców. Bo ci stosowali tzw. zbiorową odpowiedzialność: niewinnych ludzi rozstrzeliwali jako zakładników, a często puszczali z dymem całe wsie. Gdy wiosną 1944 roku jacyś partyzanci, nie wiem, czy radzieccy, czy z PPR, zastrzelili hitlerowca powracającego skądś na motocyklu do Radzynia, to w okolicy zapanowała wielka panika. Ludzie znający metody hitlerowskiego odwetu, opuszczali swoje domostwa, zanim hitlerowcy zdołają obstawić je wojskiem. We wsiach pozostali tylko starcy, którym już i tak na życiu nie zależało. Ale tym razem hitlerowcy żadnej zemsty nie dokonali, bo już im się paliła ziemia pod nogami na froncie wschodnim.
W tym czasie oczy i uszy Polaków zwrócone były na Wschód. Stamtąd każdy spodziewał się wybawienia od ludobójczego hitleryzmu. Ja kilka ostatnich dni i nocy też nie byłem bezczynny: podwoziłem partyzantów końmi i jak mogłem pomagałem. Spotykałem wtedy różne partyzantki, ale już wtedy wszystkie one jednoczyły się i zgodnie starały się zadać okupantowi jak najwięcej strat.
W roku 1944, przed samymi żniwami, żołnierze Armii Czerwonej i Odrodzonego Wojska Polskiego uwolnili nas od hitlerowskiego panowania. Ziemia drżała wtedy od wybuchów bomb zrzucanych z radzieckich samolotów na uciekających hitlerowców. Ludzie byli po prostu oszołomieni wyzwoleniem i manifestowali serdecznie swą wdzięczność dla wybawców z hitlerowskiego terroru. Nawet starzy ludzie w te dni jakby odmłodnieli, a ci, co byli zagrożeni osobiście i dotąd się ukrywali, czuli się teraz tak, jakby się na nowo narodzili.
Z chwilą wyzwolenia dziedzice i hrabiowie gdzieś się ulotnili. Zaczęły się tworzyć komitety do przeprowadzenia reformy rolnej. Gdy upoważnieni do tego ludzie zaczęli mierzyć i dzielić pańską ziemię między bezrolnych i małorolnych chłopów, to część z tych, co mieli dostać przydział, początkowo bała się powrotu dziedziców i kary za naruszenie własności pańskiej. Ziemia stanowiła dla nich od lat szczyt marzeń, ale teraz bojaźń przed pańską zemstą powstrzymywała ich przed jej przyjęciem. Po pewnym czasie jednak, dzięki energicznej działalności władzy ludowej, biedni i zahukani kiedyś przez panów ludzie poczuli się pewniejsi siebie.
Ja też wtedy postanowiłem samodzielnie gospodarzyć i założyć własną rodzinę. Miałem już wtedy wybraną dziewczynę i postanowiłem się z nią ożenić. Co prawda moi rodzice byli temu przeciwni, bo uważali, że ona jest ode mnie biedniejsza i że lepiej byłoby, gdybym poszukał bogatej. Ale ja nie ustąpiłem: w czasie służby wojskowej i niewoli hitlerowskiej doszedłem do przekonania, że nie bogactwo stanowi o wartości człowieka. Nie zważając na protesty rodziców ożeniłem się ze swoją wybranką. Do dnia dzisiejszego prowadzę gospodarstwo. Ostatnio mam z tym gospodarzeniem sporo trudności, bo podupadłem na zdrowiu. Lekarz twierdzi, że teraz wychodzą skutki nadmiernego wysiłku i ciężkich przeżyć z młodych lat.
Bolesław Paszkowski
Autor zmarł 13 lutego 1965 roku, w wieku 50 lat.
Tekst „Wojna, niewola i pierwsze dni wolności” Bolesława Paszkowskiego opublikowany został pierwotnie w „Chłopskiej Drodze”, nr 1, 2, 3, 4 z 1969 roku.
Komentarze
Brak komentarzy