Ojciec chciał, żebym został elektrykiem
- Gdy moi wychowankowie odnoszą sukcesy, radość jest nie do opisania.
BIAŁA PODLASKA O początkach swojej przygody z muzyką, planach rodziców na rozwój kariery oraz spełnionych marzeniach, z Ireneuszem Parafiniukiem, który w tym roku obchodzi 40-lecie pracy artystycznej, rozmawia Justyna Dragan.
Na jakim etapie pojawiła się fascynacja muzyką? Był pan muzykalnym dzieckiem?
– Moja przygoda z muzyką zaczęła się w dzieciństwie. Miałem dziewięć lat, gdy po raz pierwszy wziąłem do rąk akordeon mojego taty. Pierwszego utworu nauczyłem się ze słuchu. Tato zdziwił się, że zrobiłem to bez niczyjej pomocy, i zaprowadził mnie do znajomego organisty, Leona Głuchowskiego. On był moim pierwszym nauczycielem. Rok później poszedłem do szkoły muzycznej i rozpocząłem naukę w klasie akordeonu Mieczysława Balcerzaka. To, co dziś robię, to jego zasługa. Po dwóch latach grałem już, z dużo starszymi od siebie kolegami, w kwintecie akordeonowym na ogólnopolskim festiwalu w Kielcach.
Miał pan także epizod związany z teatrem…
– Tak, jako trzynastolatek byłem akompaniatorem w Teatrze Sylaba Romana Uścińskiego. Występował tam również kwartet wokalny prowadzony przez Mieczysława Balcerzaka. Wtedy właśnie po raz pierwszy zainteresował mnie śpiew wielogłosowy. Wiedziałem, że jest to coś, czym chciałbym się zajmować. Postanowiłem, że będę uczył śpiewać. W 1980 roku dostałem pracę w szkole muzycznej, zacząłem również prowadzić zespół wokalny w Klubie Kultury Piast.
Rodzice podzielali pański zapał do muzyki?
– Ojciec chciał, żebym został elektrykiem i przejął jego zakład. Myślałem, że tak właśnie będzie. Zmieniło się to, gdy zaproponowano mi pracę w szkole muzycznej. Nauczycielem byłem już w wieku 20 lat.
Dlaczego instrumenty, a nie wokal?
– Gdy zacząłem się kształcić, zrozumiałem, że śpiewam dobrze, ale nie mam wybitnego głosu. Dlatego postanowiłem, że będę uczył. Już 1989 roku mój zespół, wykonując napisaną przeze mnie piosenkę, zajął pierwsze miejsce na Międzynarodowym Festiwalu Piosenki Dziecięcej w Sopocie. Śpiewaliśmy czterogłosowo, było to coś nowego na polskiej scenie.
Jak trafił pan pod skrzydła Klubu Kultury Piast?
– Pracę w Piaście zaproponowała mi Bożenna Pawlina-Maksymiuk. Jako kierownik zapewniła swobodę i możliwość rozwoju. Uczyłem głównie śpiewu. Zajęcia odbywały się trzy razy w tygodniu po trzy godziny. Nie było wtedy podkładów muzycznych, uczniowie śpiewali przy akompaniamencie pianina. Zawsze z grupy chętnych wybierałem tych najlepszych.
Jest pan w stanie zliczyć przeróżne sukcesy w programach, na festiwalach i innych konkursach?
– Na eurofestiwalach najwyższe miejsca zajmowało dziesięciu moich wokalistów, a zespół dwukrotnie zdobył grand prix. Wszystkich festiwali było tak dużo, że trudno policzyć. Niemal na każdym festiwalu moi uczniowie zajmują czołowe miejsca. Był okres, że moi wokaliści brali udział w dwudziestu festiwalach rocznie.
Co pan czuje, gdy pańscy wychowankowie osiągają kolejne sukcesy?
– Pamiętam pierwsze festiwale i nagrody. Radość była nie do opisania. Człowiek czuje się wtedy, jakby był blisko nieba. Bardzo miło wspominam również występy moich podopiecznych w programach telewizyjnych…
Ciąg dalszy wywiadu w papierowej wersji tygodnika Podlasianin.
Komentarze
Brak komentarzy