Misjonarskie powołanie zawiodło go na antypody

Misjonarskie powołanie zawiodło go na antypody

Ksiądz Jarek Dziedzic z Białej Podlaskiej przyznaje, że nigdy nie był typem podróżnika zagranicznego. Można by zatem zapytać, co w takim razie robi od pięciu lat na drugim końcu świata? W wiosce Quiroga w boliwijskich Andach, na wysokości 1900 metrów nad poziomem morza? Chętnie zgodził się poopowiadać „Podlasiakowi” o trudach misjonarskiej posługi.

– W szkole średniej przejechałem Polskę stopem, i chyba to mi wystarczało. Kocham nasz kraj, a poza tym nie było mnie stać na zagraniczne wyjazdy – wspomina. W seminarium zaczął wyjeżdżać na Wschód. Spędzał tam każde wakacje. Najpierw były to wyjazdy z młodzieżą białoruską na Wakacje z Bogiem. Później trochę dalej, bo do Rosji, na Syberię, by pomagać w parafii Jekaterynburg. Tam czekała go już męska praca na budowie, przy remoncie 120-letniego kościoła i plebanii. I na koniec Ukraina.

– Sądziłem, że to tam, na Wschodzie, czekają na mnie misje. Wszystko zmieniło się pod wpływem mojego ojca duchownego w seminarium, ks. Marka Matusika. On otworzył szerzej moje spojrzenie na misje, zaszczepił myśl o Ameryce Południowej. Nie obyło się bez bólu, wewnętrznej walki. Bo miałem już swój plan, wszystko wydawało się poukładane. Ale Pan Bóg czasem musi zburzyć jedną rzecz, by zbudować inną, chciałoby się powiedzieć: swoją – mówi ks. Jarek.

Zamiast psychologa – misjonarz

Na wstępie chce zdementować informacje, że na misje wysyła biskup i że trzeba się temu podporządkować. – Bo jest wręcz odwrotnie. O wyjazd misyjny każdy ksiądz musi prosić indywidualnie i nie zawsze jest pewne, że pozwolenie otrzyma. Jest to związane przede wszystkim z odkrywaniem swojego powołania – tłumaczy ks. Jarek Dziedzic. – Tak, tak. Nawet jeżeli już wybrałeś powołanie kapłańskie, to nie znaczy, że nadal go nie odkrywasz i że Pan Bóg dalej cię nie prowadzi. Ja na zgodę biskupa, jeszcze wtedy Zbigniewa Kiernikowskiego, czekałem trzy lata.

Wyprawa z młodzieżą nad rzekę, podczas której była kąpiel, łowienie ryb i pieczenie kiełbasek nad ogniskiem

Kraj misyjny można wybrać samemu. Często decyzja podyktowana jest tym, że już ktoś znajomy pracuje na danym kontynencie czy w danym kraju. To zawsze pomaga w aklimatyzacji, w wejściu w charakter pracy danego miejsca. Ks. Jarek na początku chciał pojechać do Wenezueli. Jeszcze będąc wikariuszem w Siedlcach, spotkał biskupa z tego kraju. – Opowiadał o potrzebach tamtejszego kościoła, o trudnościach, kryzysie ekonomicznym. I z takim przekonaniem poszedłem do Centrum Formacji Misyjnej w Warszawie. Jadę do Wenezueli! Później życie zweryfikowało moje pragnienia, a ja widzę w tym rękę Pana Boga – wspomina. – Problemy z wyrobieniem wizy, potem urwany kontakt z biskupem z Wenezueli spowodowały, że po ukończeniu Centrum pojechałem na trzy miesiące do Boliwii na praktykę języka. Od kilku lat pracowali już tam księża z naszej diecezji, więc jechałem jak do siebie. I tak pięć lat temu stanąłem na boliwijskiej ziemi.

Czy powołanie kapłańskie rodzi się równocześnie z powołaniem misyjnym? – Różnie, ale akurat w moim przypadku tak było. Pamiętam jak wujek i ciocia poprosili mnie o bycie ojcem chrzestnym dla ich córki Faustynki. Byłem w klasie maturalnej. Wszystkich wtedy jeszcze zapewniałem, że po maturze będę zdawał na psychologię do Poznania. Ale w tej sytuacji musiałem się odkryć. Bo bycie ojcem chrzestnym to radość i duma, ale i zobowiązanie. Powiedziałem im wtedy, że idę do seminarium i że będę chciał wyjechać na misje. Przez to nie będę blisko chrześnicy. Cieszę się, że mimo tego wyznania dalej chcieli mnie za chrzestnego. Faustyna jest teraz w szkole średniej, jest harcerką i trenuje karate – opowiada ks. Jarek.

Na boliwijskim Giewoncie

Na początku pracował przez półtora roku w tropikalnej części Boliwii, w miejscowości Bulo Bulo. – Miejsce wiecznie zielone. Wystarczy wbić kij od szczotki w ziemię, żeby po tygodniu zakwitła… – żartuje ks. Jarek. – Pełno rzek, wspaniałych ryb, owoców tropikalnych. Ale też ciągle gorąco i dobijająca dla nieprzyzwyczajonego Europejczyka wilgotność powietrza.

W Bulo powstała pierwsza misyjna placówka, „firmowana” przez diecezję siedlecką. Przy parafii utworzono internat dla dziewczynek z biednych rodzin. Oprócz parafii była jedna tzw. kaplica dojazdowa, oddalona o 10 km.

Błogosławieństwo palm w Bulo Bulo

Teraz jednak mieszka w boliwijskich Andach, w wiosce Quiroga, na wysokości 1900 metrów nad poziomem morza. – To trochę tak, jakbym mieszkał na Giewoncie. Warunki zdecydowanie inne. Pamiętam, że kiedy przyjechałem pierwszy raz w te strony, a odwoziliśmy na nową parafię naszego kolegę ks. Tomka Denickiego, też zresztą bialczanina, stwierdziłem, że nigdy nie będę pracował w górach – przypomina sobie. – Przeszkadzała mi zadyszka spowodowana wysokością (a może i nie tylko wysokością, kto mnie zna, to się domyśli…), mała ilość drzew i zieleni. Wszystkie rzeki, jak to w górach, kamieniste, żadnego piasku. Góry szare, czasem czerwone, wszędobylski kurz i pył. Ale cóż, moje plany znów się zmieniły…

Wioska Quiroga leży przy ważnym szlaku komunikacyjnym, łączącym historyczną stolicę Boliwii – Sucre – z dwoma dużymi miastami: Cochabamba i Santa Cruz. – Cieszę się, że wreszcie została wyasfaltowana. Dzięki temu nie muszę myć samochodu po każdym wyjeździe z domu – mówi z uśmiechem ks. Jarek.

Do parafii przynależy 26 wiosek rozsianych po górach. Najwyżej położona znajduje się na wysokości… 3200 m npm. Quiroga to najstarsza parafia regionu, powstała na początku XVIII w. Ale z biegiem lat traciła na znaczeniu. Inne miejscowości rozwijały się szybciej. – Był to czas tak zwanych patronów (chciałoby się powiedzieć: miejscowych dziedziców, ale ze względu na nazwisko pominę to porównanie…). To właściciele ziemscy, którzy skupiali w swoich rękach wszelkie bogactwa, a miejscowa ludność indiańska pracowała u nich jako tania siła robocza, najemnicy lub niewolnicy. Doszło do tego, że w latach 20. ubiegłego wieku miejscowy biskup pozbawił parafię Quiroga kapłanów i przyłączył wioskę do parafii Aiquile. Dopiero od siedmiu lat znów mieszka tutaj na stałe ksiądz – relacjonuje bialczanin.

Tu opony przebija się na kolcach

W zasadzie praca kapłańska wszędzie polega na tym samym: głoszeniu Ewangelii i sprawowaniu sakramentów. Ale są pewne „drobne” różnice między posługą w Polsce a w takiej Boliwii. Chociażby związane z utrzymaniem w miarę stałego kontaktu z parafianami.

Jak wcześniej wspomnieliśmy, w parafii Quiroga jest ponad 25 wsi. Pierwszym zadaniem jest dotarcie do nich wszystkich. A przecież większość znajduje się w górach, a drogi do nich wyżłobione są w zboczach gór. Często są zasypywane kamieniami lub wymywane przez wodę podczas pory deszczowej, albo poprzecinane rzekami i strumieniami górskimi. O ile nie stanowi to problemu między kwietniem a grudniem, bo wtedy nie ma żadnych opadów, to w pozostałych miesiącach kłopotów jest co niemiara. – Ile to naszych wizyt w wioskach kończyło się na najbliższej rzece, która jeszcze wczoraj była tylko suchym korytem wypełnionym kamieniami, a dziś przypomina brudnoszarą kipiel, rozdzieraną co chwila wystającymi głazami – mówi ks. Jarek.

Głaz spadł chwilę po naszym przejeździe. Żeby wrócić, trzeba było go usunąć – relacjonuje ks. Jarek

Jakiś czas temu odwoził chłopców z grupy młodzieżowej na weekendowe spotkanie grup parafialnych. Do przejechania miał 100 km, w tym ostatnie 20 bez asfaltu. Pestka? – Już po 20 kilometrach przebiłem oponę. Tutaj dość rzadko przebija się opony na szkle, gwoździu czy innym wymyśle ludzkiej działalności. My tutaj jesteśmy bardziej ekologiczni. Przebijamy na niezwykle twardych i ostrych kolcach tutejszych drzew i krzewów – opowiada. – Szybka akcja w deszczu i bez problemu dojechaliśmy do celu. Po kilku godzinach rozpocząłem powolny powrót do domu. Niestety, tym razem już po 15 km opona wykazywała symptomy przebicia. Kolejnej na zmianę nie miałem. Zrobiło się ciemno i zimno. Szybki telefon do jednego z misjonarzy z prośbą o dowiezienie zapasowego koła i godzinne oczekiwanie. Z nocnych kontemplacji boliwijskiego nieba wyrwał mnie telefon ks. Tomka, który podążał z ratunkiem.

– Czy jadąc do Tin Tin w pokonywanej rzece miałeś wodę?

– Oczywiście, że nie. Ani kropelki – odpowiedziałem zdziwiony pytaniem.

– To teraz koryto jest pełne po brzegi. Musiał gdzieś w górach spaść obfity deszcz i czaka nas kilka godzin oczekiwania, aż woda opadnie.

Kiedy już z kompletnym ogumieniem pokonywał rzekę, widział zazdrosne spojrzenia kierowców samochodów osobowych, którzy czekali cierpliwie w kolejce na całkowite opadnięcie poziomu wody. Czuł ulgę, że zaraz wyjedzie na asfalt i… chlupiącą pod stopami wodę, która wdarła się do środka podczas tej nocnej przeprawy.

W sandałach z opon do ślubu

– Moje górskie wioski nie przypominają tych naszych, europejskich. Domy zazwyczaj budowane są z adobe. Jest to połączenie ziemi, wody i ciętej drobno słomy. Błoto ubija się w specjalnych drewnianych skrzyneczkach i wystawia do wysuszenia na słońce. Z tak powstałych cegieł buduje się domy, kryte suchą trawą, eternitem lub blachą, bardzo często pozyskiwaną z rozcinanych, blaszanych beczek. Technika budowlana stosowana od kilku tysięcy lat na wielu kontynentach. Czasem patrząc na te zabudowania przypominam sobie historię ludu izraelskiego, który będąc w niewoli egipskiej w podobny sposób wytwarzał cegły do budowania miast faraonowi – opowiada ks. Jarek.

Wsie w górach zazwyczaj nie są scentralizowane. Rodziny żyją w rozproszeniu, czasem kilkaset metrów, a nawet kilka kilometrów od siebie. Utrzymują się z rolnictwa. Kukurydza, ziemniaki, cebula – to całe ich bogactwo. Raz w miesiącu schodzą się wszyscy na naradę. Tam dzielą się informacjami i podejmują istotne dla całej społeczności decyzje. Takie spotkania trwają nawet przez cały dzień.

– I wcale się temu nie dziwię. Żyjąc bez energii elektrycznej, czyli też bez telewizji, spotkanie z sąsiadami to wydarzenie nie tylko społeczne, ale i kulturalno-rozrywkowe – tłumaczy bialski misjonarz. – Takie właśnie spotkania wykorzystuję do moich wizyt duszpasterskich. Bo wtedy mogę spotkać się z całą wioską, zaplanować kursy przygotowujące do chrztu, pierwszej komunii świętej czy bierzmowania. Wtedy też spowiadam i sprawuję Eucharystię.

Pierwszy sakramentalny ślub w historii Quawińal – młoda para ze świadkami (grudzień 2015 roku)

W ubiegłym roku w jednej z wsi miał ślub. Państwo młodzi, już dobrze po czterdziestce, przyszli na mszę punktualnie. Pani młoda w polierze, czyli plisowanej, tradycyjnej spódnicy i haftowanej bluzce. Pan młody w spodniach na kant i białej, jednak nieuprasowanej koszuli. Na nogach oboje mieli świąteczne abarki, czyli sandały zrobione ze starych opon. A świąteczne, gdyż przytrzymujące paski miały kolor biały.

– Po skończonej uroczystości poprosiłem ich o pozostanie jeszcze chwilę przed kaplicą. Chciałem zrobić im pamiątkowe zdjęcie. Niestety, już ich nie spotkałem. Zaproszeni goście uprzedzili: „Padre, oni już poszli do domu. Mają trzy godziny drogi, pieszo. A muszą się jeszcze przygotować na naszą wizytę…”

Jadą piórniki z Polski

Gdy przez 80 lat nie było w tej parafii księdza na stałe, misjonarze dojeżdżali z oddalonej o 30 km parafii Aiquile, ale tylko… raz na rok. We wsiach położonych w górach księdza nie było czasami po kilka lat. – Przez ten czas ludzie odzwyczaili się od praktyk religijnych. Gdy przyjeżdżał ksiądz, przynosili lub przyprowadzali dzieci do ochrzczenia. Na tyle jeszcze odczuwali swoją przynależność do Kościoła. Ale później praktyki były zawieszane, żeby nie powiedzieć zaniedbywane – wyjaśnia. – Nawet teraz przychodzą do nas osoby dorosłe, żeby się ochrzcić, osoby mające ponad 20 lat, żeby zapisać się do pierwszej komunii. Ciężko im też zrozumieć, że niedziela to dzień święty, poświęcony Panu Bogu. Szczerze i otwarcie mówią: "Padre, mam 60 lat. Do tej pory byłem zawsze jeden raz w roku w kościele, na fiestę (na odpust). I było dobrze. A teraz ty nam mówisz, że co tydzień mamy chodzić…"

Wsie w parafii oddalone są od jej centrum, czyli od Quiroga, w promieniu 30 km. Ks. Jarek odwiedza każdą z nich kilka razy w roku. Zazwyczaj w Adwencie, czasie Bożego Narodzenia, Wielkim Poście i po Wielkanocy, w czasie świąt ważnych dla danej społeczności. W 2016 roku odbył 140 takich wyjazdów. W ubiegłym roku już 190.

Często spotyka się z uczniami w szkołach. Mniej więcej półtora roku temu zajechał w odwiedziny do jednej z wsi i odwiedził przy okazji szkołę podstawową. – Po spotkaniu nauczyciele zapytali mnie, czy nie mam przypadkiem gdzieś w domu kilku zeszytów na zbyciu. Zdziwiło mnie to pytanie. Tym bardziej że byliśmy już ponad miesiąc po wakacjach. Na moje zdziwienie odpowiedzieli, że dzieci nie mają niczego, co mogłoby im pomóc w nauce: ani zeszytów, ani książek, ani ołówków, długopisów i innych przyborów szkolnych. Na moje pytanie, czy rodzice nie chcą im tych rzeczy zapewnić, usłyszałem, że gdy się nie ma pieniędzy na jedzenie, to nie myśli się o innych potrzebach – opowiada.

Po tym spotkaniu bialczanin wymyślił akcję „Zamień srebrniki na piórniki”, którą rozpowszechnili na Facebooku jego przyjaciele w Polsce. – Aż do dziś pocztą przychodzą do mnie paczki z piórnikami i przyborami szkolnymi, którymi mogę obdarować dzieci z górskich szkół. Niestety, od ponad miesiąca wszystkie poczty w Boliwii zostały zamknięte. Poczta splajtowała… – informuje zafrasowany.

Zima w czasie (naszego) lata

A jak poradził sobie w Boliwii z adaptacją? – Owszem odczuwałem na początku permanentny niedobór tlenu w powietrzu, ale czas zrobił swoje. I to bez wspomagania się tak popularną tutaj koką. Oczywiście, nie chodzi mi tu o narkotyki, chociaż tropik, gdzie pracowałem wcześniej, był boliwijskim centrum produkcji kokainy. Chodzi mi raczej o liście krzewu koki, żute tutaj przez miejscowych Indian bez przerwy i z nieukrywaną lubością – opowiada.

Tamtejszy górski klimat bardzo mu odpowiada. – Suche powietrze przypomina wiosenny czas w Polsce. Musimy jednak pamiętać, że Boliwia leży na półkuli południowej, w związku z czym, gdy w Polsce mamy zimę, tutaj jest lato. A gdy w Polsce wyjeżdżamy na wakacje, tutejsze dzieci maja ferie zimowe. Ale, niestety, bez śniegu. Mimo dużej wysokości temperatury zimą oscylują około 5 stopni Celsjusza nocą. W dzień spokojnie słupek rtęci wędruje do… 25-28 stopni ciepła.

Boliwijczycy szybko zaakceptowali księdza Jarka. Z ich zdjęć i wpisów opublikowanych na Facebooku można wręcz wnioskować, że bardzo go polubili, zwłaszcza dzieci i młodzież. Choć pojawiają się pewne bariery, jak na przykład językowa. – Urzędowym jest język hiszpański, ale z pewnymi modyfikacjami. Po reformie boliwijskiej nazywany jest on tutaj castellano. Region, w którym prowadzę posługę kapłańską, zamieszkany jest przez Indian i potomków plemienia quechua. Wszyscy ten język znają. Mało tego, ludzi starsi często tylko tym językiem się posługują. Także dzieci, zanim nie pójdą do szkoły, rozmawiają tylko w quechua. Więc pewien kłopot w komunikacji niestety jest – tłumaczy. – Jeżeli chodzi o wyznanie, to większość uważa się za katolików. Choć mam też w parafii przeróżne sekty protestanckie, kościół państwowy itp.

Zabójca pijaka i polowanie na króliki

Kuchnia boliwijska jest różnorodna. Każdy region szczyci się typowymi dla siebie daniami. – W każdym razie mi smakuje – uśmiecha się nasz misjonarz. – W tropiku bardzo smakowały mi owoce i ryby. Wielu z nich nigdy w Polsce nie spotkałem. W Polsce banan to banan. Tutaj rozróżnia się przynajmniej siedem odmian tego owocu. Jedne są najlepsze do smażenia, inne na surowo. Malutkie, wielkie, chude i grube, żółte, zielone i czerwone. Najciekawsze to chyba te grube i czerwone. Noszą nazwę mata borracho, czyli zabójca pijaka. Podobno zagryzając alkohol tym bananem, człowiek skazuje się na przedłużony okres trzeźwienia…

Gdy jeszcze był w części tropikalnej Boliwii, zdarzyło mu się spróbować smażonej piranii, ogona kajmana, a nawet mięsa jeżozwierza, który podobno jest tam pod ochroną, a mimo to przyrządzane z niego potrawy można zamówić w większości restauracji.

Owoc polowania z młodzieżą. Dzikie króliki trafią wkrótce na grilla. Na zdjęciu ks. Tomek Denicki i ks. Jarek

Podczas pierwszego pobytu w górach młodzież zabrała go na polowanie. – Ale nie mieliśmy żadnej poważnej broni. Mieliśmy polować na conejo, czyli na króliki, a wybraliśmy się bez niczego. Już na polu chłopcy wyciągnęli z kieszeni małe podłużne siatki, które umocowali na ziemi pomiędzy płotami wykonanymi z krzaków cierniowych. Zauważyłem wydeptane małymi nóżkami ścieżki. Otrzymałem do ręki kij a wraz z nim zadanie: „Padre, teraz stukaj w krzewy, w ziemię, żeby wypłoszyć conejo z norek”. Tutejsze króliki przypominały raczej nasze świnki morskie lub wyrośnięte chomiki. Wypłoszone z norek uciekały swoimi „króliczymi” alejkami, wpadając do rozstawionych siatek – wspomina. Później była oczywiście degustacja.

We wsiach górskich kuchnia jest uboga: juka, ziemniaki, pomidory, cebula, pieczony w domach chleb przypominający nasze bułki, ser robiony z mleka koziego i oczywiście ryż. – Ryż to podstawa. Pamiętam, że młodzież przygotowująca się na wyjazd do Polski na Światowe Dni Młodzieży pytała, czy w Polsce jest ryż. Jakie było moje zdziwienie, gdy po mojej żartobliwej odpowiedzi, że nie ma, usłyszałem półgłosem robione plany: „To moje ubrania przerzucimy do twojej walizki, a ja do mojej zapakuję ryż…” – opowiada. Mięsa nie jada się codziennie, a jeżeli już, to najpopularniejsze jest tu mięso krowie i kurczaki. – Mieszkam sam, więc i rola parafialnego kuchcika spadła na mnie. Sam sobie gotuję i zazwyczaj są to potrawy zaczerpnięte z naszej, polskiej kuchni. Jakiś czas temu od sióstr zakonnych podkradłem chrzan i zasadziłem u siebie w ogrodzie. Dzięki temu dwa tygodnie temu zakisiłem ogórki.

Świąteczny obiad w Wielki Piątek

Ksiądz Jarek jest dość aktywny na Facebooku, więc byliśmy ciekawi, czy nie ma problemu z internetem i jak wygląda jego kontakt ze „światem”? – U mnie w wiosce nie ma internetu. Korzystam z niego podczas wyjazdów do miasta. Najbliższe miasteczko to Aiquile, oddalone o 30 km. I to mój jedyny kontakt z Polską – przyznaje. – Ale powiem, że i tak teraz misjonarze mają już bardzo dobrze. Rozmawiałem z ojcem franciszkaninem, z pochodzenia Włochem, ale już ponad 50 lat pracującym w Boliwii. Opowiedział, że za jego czasów list do domu szedł ponad miesiąc. Później odpowiedź następny miesiąc, a nie zawsze dochodziła. O śmierci swojej mamy dowiedział się trzy miesiące po pogrzebie. Teraz jednak ta wymiana informacji jest natychmiastowa, nawet pomimo małych niedogodności.

Zbliża się Wielkanoc, a ta w Boliwii obchodzona jest jak w całym katolickim świecie. – Na pewno tradycje w miastach są bogatsze niż w wioskach. Nie znam wszystkich. Ale w naszym regionie celebrujemy te tajemnice po katolicku. W Wielki Czwartek wspominamy ostatnią wieczerzę oraz ustanowienie sakramentu kapłaństwa i Eucharystii. Jedynie Msza Krzyżma, która w Polsce i nie tylko jest sprawowana w Wielki Czwartek w godzinach porannych, w katedrach pod przewodnictwem księży biskupów ordynariuszy, u nas sprawowana jest w Wielki Wtorek. Wielki Piątek rozpoczyna się drogą krzyżową przed wschodem słońca. Zazwyczaj prowadzi ona na jakąś pobliską górę, których ci u nas dostatek. Wieczorem gromadzimy się w kościołach na Liturgii Krzyża. Co ciekawe, w Boliwii post wielkopiątkowy trwa tylko do południa. W tym czasie nic się nie je, ale przygotowuje się świąteczny obiad. Musi on się składać z 12 potraw i spożywa się go około godziny 15. W sobotę, tak jak i w Polsce, adorujemy Jezusa Sakramentalnego, a po zapadnięciu zmroku radujemy się celebrując Paschę – opowiada tamtejsze zwyczaje.

Nie w każdym kościele przygotowuje się grób pański. Jednak w wielu jest naturalnej wielkości drewniana figura Jezusa złożonego w grobie, która w te dni jest otaczana szczególną czcią. Tradycyjnie przynosi się do niej gałązki i kwiaty bardzo aromatycznego krzewu. Tutaj nazywa się go flor de llaves. Wszyscy też starają się dotknąć figury, co ma być wyrazem czci i prośby o błogosławieństwo.

Zrzućmy się na auto

Misjonarska posługa wiąże się też czasem z nieprzyjemnymi sytuacjami. 24 lutego bialczanin zamieścił na FB post ze zdjęciem swojej starej toyoty land cruiser i informacją: „Wczoraj w nocy została uprowadzona przez nieznanych sprawców spod plebanii. Chyba trzeba będzie zainwestować w rower, żeby praca duszpasterska nie stanęła. Czasem i przykre wydarzenia pojawiają się na szlaku misyjnym”.

– To prawda. Miesiąc temu skradziono mi samochód. Bez niego praca na tym terenie stała się niemożliwa. Samochody w Boliwii, z powodu ogromnego cła, są bardzo drogie. O wiele droższe niż w Polsce. Caritas naszej diecezji z dyrektorem ks. Markiem Bieńkowskim włączył się w pomoc w zdobyciu pieniędzy na kupno nowego auta i udostępnił mi swoje konto – informuje. Każdy, kto chciałby wesprzeć tę zbiórkę, może dokonać dobrowolnej wpłaty na konto: Caritas Diecezji Siedleckiej, Pekao SA I/O Siedlce, nr 10 1240 2685 1111 0000 3656 2387.

Jak często bywa w Polsce, w swoim rodzinnym domu? – Przyjeżdżając do Boliwii podpisujemy sześcioletnie kontrakty. Według nich raz na dwa lata przysługuje nam wakacyjny wyjazd do Polski. Ja korzystam z niego z radością. Kocham Polskę, kocham Białą Podlaską. Lubię spacery po ulicach naszego miasta. Ciągnie mnie do spotkań z rodziną i przyjaciółmi. Chyba jestem sentymentalny – wyznaje ks. Jarek. – Chciałbym przy tej okazji, za pośrednictwem „Podlasiaka”, pozdrowić moją mamę i całą rodzinę. Już za miesiąc przypada czas moich odwiedzin w Polsce, więc uściskam ich osobiście. Dziękuje też wszystkim, którzy do tej pory wspierają mnie i misje swoją modlitwą, cierpieniem i ofiarą. Jestem wam bardzo wdzięczny i pamiętam codziennie w swojej modlitwie. Pozdrawiam też redakcję i czytelników z nadzieją na spotkanie w rzeczywistości na ulicach naszego pięknego miasta.

Jarosław Dziedzic

Na kapłana diecezji siedleckiej wyświęcony został w 2009 r. Urodził się 1979 r. w Parczewie, ale mieszkał w Białej Podlaskiej. Absolwent Szkoły Podstawowej nr 6 oraz Zespołu Szkół Zawodowych nr 2 w Białej Podlaskiej. Po ukończeniu Diecezjalnego Seminarium w Opolu Nowym koło Siedlec przez dwa lata był na praktyce diakońskiej w Sanktuarium Matki Bożej w Parczewie. Później, jako wikariusz, w parafii NMP w Drelowie i Sanktuarium Św. Józefa w Siedlcach. Przez rok pełnił funkcję diecezjalnego asystenta Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży Diecezji Siedleckiej. Następnie, po 9-miesięcznym przygotowaniu w Centrum Formacji Misyjnej w Warszawie, wyjechał na misje do Ameryki Południowej – do Boliwii. Obecnie pracuje w boliwijskich Andach, w wiosce Quiroga (1900 m npm.). Mama i siostra Joanna mieszkają w Białej Podlaskiej. Trzech braci, Michał (który też jest księdzem), Grzegorz i Marek mieszkają i pracują w Warszawie.

Dodaj komentarz

Komentarze

    Brak komentarzy