Kącik książkowy: Po tamtej stronie rzeki – dramatyczne losy mieszkańców Podlasia
17 września ukazała się, nakładem Wydawnictwa Szara Godzina, powieść pióra Ewy Szymańskiej „Po tamtej stronie rzeki”. To dramatyczna opowieść o woli przetrwania, która każe na gruzach budować nowy dom, i miłości, która wszystko wybacza. W tle opowieści o rodzinie Borkowskich autorka ukazuje losy mieszkańców Podlasia – od wybuchu wojny, przez radziecką i niemiecką okupację, aż po pierwsze powojenne lata w komunistycznej Polsce.
Rok 1939. Szymon Borkowski pracuje w majątku ziemskim hrabiego Przyłuskiego, jest bardzo dobrym zarządcą, szczęśliwym ojcem i mężem. Rodzinną sielankę przerywa wojna. Gdy na Borycin spadają bomby, jego żona Bogumiła właśnie rodzi piąte dziecko.
Borkowscy próbują przetrwać w okrutnej rzeczywistości. Jedni mieszkańcy wioski znikają bez wieści, wywożeni w głąb Syberii, inni padają ofiarą niemieckich represji. Pogodzenie troski o rodzinę z własnymi wartościami i honorem nie jest łatwe. Kiedy Szymon angażuje się w działalność polskiego podziemia, Bogusia każdego dnia drży o bezpieczeństwo najbliższych. Pomiędzy małżonkami narasta konflikt i coraz bardziej się od siebie oddalają. Życie jednak lubi zaskakiwać…
„Ewa Szymańska urodziła się i wychowała na Podlasiu. Jest nauczycielem. Pasjonuje się historią, zwłaszcza tą „małą”, lokalną, i jej wpływem na losy zwyczajnych ludzi. Dotychczas ukazały się, nakładem Wydawnictwa Szara Godzina, jej powieści w cyklu „Bo trzeba żyć!” – „Apolonia”, „Gabrynia” oraz „Rodzina”, a także „W ślepym zaułku” i „Niedokończony list”.
Ewa Szymańska i Wydawnictwo Szara Godzina zapraszają do czytania książki „Po tamtej stronie rzeki”. Powieść ma premierę w księgarniach stacjonarnych i internetowych w całej Polsce.
Poniżej prezentujemy wywiad z autorką.
Urodziłam się na Podlasiu – „za Bugiem” – jak czasami mówi się o terenach, z których pochodzę. Białostocczyzna, gdzie rozgrywa się akcja mojej książki, jest mi więc bliska, a ponieważ zawsze interesowałam się historią, postanowiłam opisać wojenne losy Podlasian, które są nieco różne od losów Polaków mieszkających na zachód od granicznej linii Bugu – mówi Ewa Szymańska w wywiadzie z okazji premiery książki „Po tamtej stronie rzeki”. Powieść ukazała się 17 września nakładem Wydawnictwa Szara Godzina.
Saga rodzinna „Bo trzeba żyć”, powieści „W ślepym zaułku” i „Niedokończony list”. Różne czasy i różne tematy. Co panią inspirowało?
– Życie oczywiście. W każdej z tych historii w mniejszym lub większym stopniu wykorzystałam autentyczne wydarzenia, o których ktoś mi opowiedział lub o których gdzieś czytałam. W przypadku sagi „Bo trzeba żyć” punktem wyjścia była pewna rodzinna historia, pomysł na „Niedokończony list” podsunął mi wpis na internetowym forum, a powieść „W ślepym zaułku” to wynik rozmów z kobietami doświadczającymi przemocy psychicznej w swoich związkach.
17 września ukazała się pani kolejna książka – „Po tamtej stronie rzeki”. Tym razem opowiada pani życie pewnej rodziny z podlaskiej wsi podczas II wojny światowej. Dlaczego sięgnęła pani po ten temat?
– Urodziłam się na Podlasiu – „za Bugiem” – jak czasami mówi się o terenach, z których pochodzę. Białostocczyzna, gdzie rozgrywa się akcja mojej książki, jest mi więc bliska, a ponieważ zawsze interesowałam się historią, postanowiłam opisać wojenne losy Podlasian, które są nieco różne od losów Polaków mieszkających na zachód od granicznej linii Bugu. Druga wojna światowa dla większości z nas kojarzy się bowiem z Niemcami. Stosunkowo rzadko mówi się natomiast o trwającej prawie dwa lata okupacji radzieckiej, której doświadczyli mieszkańcy wschodnich terenów Polski, przy czym mówiąc o wschodnich terenach, nie mam na myśli Kresów, czyli ziem obecnie stanowiących fragmenty Ukrainy, Białorusi i Litwy, tylko Białostocczyznę właśnie.
„Po tamtej stronie rzeki” – ten tytuł budzi we mnie wiele skojarzeń. I z fabułą, która płynie jak rzeka, i z ludzkim życiem, które meandruje… Co znaczy dla pani?
– Muszę przyznać, że pomysł na tytuł książki pojawił się dość późno. Właściwie dopiero po jej napisaniu, doszłam do wniosku, że w tytule powinno się pojawić właśnie słowo „rzeka”. Podobnego zdania był też wydawca. Rzeka odgrywa w tej opowieści ważną rolę. Wokół niej skupia się część kluczowych wydarzeń. Swojska i jednocześnie groźna w pewien sposób stanowi też symbol ludzkiego życia, które tak samo jak Bug nie płynie uregulowanym korytem, lecz nieprzewidywalne – raz zaskakuje nas swym pięknem, a innym razem niesie ze sobą zagrożenie.
Bug w części swojego biegu jest obecnie rzeką graniczną z Białorusią i ogarniętą wojną Ukrainą. Ale jest też miejscem, które wybierają na wypoczynek ludzie ceniący spokój i przyrodę. Jaką rolę pełnił w czasach, kiedy rozgrywa się akcja pani książki?
– Była to przede wszystkim rzeka graniczna. Bug stanowił część linii demarkacyjnej ustalonej pomiędzy III Rzeszą a ZSRR 28 września 1939 roku, a istniejącej do ataku Niemiec na ZSRR, czyli do 22 czerwca 1941 roku. Pominąwszy oczywisty fakt, że była to granica utworzona bez udziału Polaków, warto również podkreślić, że jej przebiegu nie uzasadniały żadne względy historyczne ani etniczne. Efektem tego sztucznego podziału była dezintegracja społeczności mieszkających po obu jej stronach: zerwanie więzi kulturowych, rodzinnych i ekonomicznych, co skutkowało mnóstwem ludzkich tragedii, a także – o czym piszę w swojej książce – rozwojem sieci przemytu i kontrabandy. Przez Bug nielegalnie przerzucano towary i ludzi. Zwłaszcza ludzi. Po obu stronach pogranicza znalazły się bowiem tysiące uchodźców.
Dla wielu z nich niedostępna „tamta strona” wydawała się miejscem dającym większe szanse na ratunek. Najpierw, jeszcze przed ostatecznym zamknięciem granicy, za Bug ruszyły masy uciekające przed wojskami niemieckimi, później odwrotnie – rzekę próbowali przekroczyć ci, którzy zobaczyli, jak wygląda życie pod sowieckim butem. Dla jednych i drugich Bug jawił się więc jako rzeka ocalenia. W wielu przypadkach rzeczywiście tak było, jednak dla ogromnej liczby uciekinierów przeprawa przez tę rzekę była ostatnią w ich życiu.
Wojna determinuje losy bohaterów „Po tamtej stronie rzeki”. Jak przygotowywała się pani do pisania książki, by oddać tamte czasy?
– Szczerze mówiąc, nigdy nie przygotowuję się jakoś specjalnie do pisania książki. W każdym razie nie zaczynam od zbierania materiałów czy informacji. Historia jest zazwyczaj tłem dla opisywanych przeze mnie wydarzeń, ponieważ jest to zgodne z moimi zainteresowaniami. Pierwsza połowa XX wieku to okres, który szczególnie lubię i na temat którego posiadam pewną podstawową wiedzę. To mi wystarcza jako baza. Dopiero w trakcie tworzenia tekstu, gdy pojawi się taka potrzeba, sięgam do odpowiednich źródeł, aby uniknąć błędów merytorycznych albo przedstawić czytelnikowi jakieś ciekawe szczegóły, których próżno by szukał na przykład w podręcznikach do historii.
Pisząc „Po tamtej stronie rzeki”, opierałam się głównie na wspomnieniach ludzi, którzy przeżyli wojnę, choć oczywiście w książce autentyczne wydarzenia przeplatają się z fikcyjnymi. Niektóre z wykorzystanych przeze mnie historii usłyszałam jeszcze jako dziecko. Wtedy zresztą nie przywiązywałam do nich większej wagi – ot, jakieś tam wojenne opowieści, które nawet nie zawsze rozumiałam. Okazuje się jednak, że wiele z tego, co usłyszałam, zapadło mi w pamięć. Przykładem może być chociażby sformułowanie „za pierwszego Sowieta”, które czasami padało z ust mojego dziadka, i które w pewien sposób zainspirowało mnie do napisania tej książki. Przypomniałam je sobie już jako dorosła, i szczerze mówiąc dopiero wtedy tak naprawdę zrozumiałam, co miał na myśli, bo przecież przez dziesiątki lat nikt oficjalnie na ten temat nie mówił.
Rzeczywiście przez lata o okupacji sowieckiej mówiło się szeptem, zapewne wiele ludzkich historii przepadło wraz ze śmiercią świadków. „Po tamtej stronie rzeki” to zatem akt pamięci.
– Aresztowania, deportacje, przymusowe wcielanie do Armii Czerwonej, grabieże i zbrodnie dokonywane przez Rosjan oraz ich popleczników były chlebem powszednim mieszkańców Podlasia. To, o czym piszę w swojej książce, a więc wydarzenia związane z napaścią ZSRR na Polskę i trwającą dwadzieścia jeden miesięcy radziecką okupacją, pozostawało tematem tabu przez kilkadziesiąt lat. Nawet na Podlasiu, które, jak wspomniałam, na własnej skórze odczuło, czym były owe rządy, głośno się o tym nie mówiło. Dla bezpieczeństwa. Na przykład z mojej rodzinnej wsi wywieziono na Syberię przeszło sześćdziesiąt osób, część z nich nigdy nie wróciła. Mimo to upamiętnić mogli ich dopiero wnukowie.
Jako dziecko ja również nie zdawałam sobie sprawy z tego, że Rosjanie, którzy w moim naiwnym wyobrażeniu razem z Szarikiem i załogą Rudego wyzwolili nasz kraj, mieli jakieś inne, wcale nie tak przyjazne jak nas przekonywano oblicze. W szkole pomijano ten temat, a telewizja, radio i prasa podtrzymywały tę niewiedzę. Historycy zaczęli pisać o tym dopiero po osiemdziesiątym dziewiątym roku, gdy wielu świadków już odeszło. Dlatego, jak słusznie pani zauważyła, moja książka jest swego rodzaju próbą upamiętnienia tamtych czasów. Pisałam ją z myślą o moich babciach i dziadkach, co zresztą podkreślam w dedykacji, ale opowiadając tę historię, chciałam zachować pamięć o całym ich pokoleniu, które w taki czy inny sposób zetknęło się z grozą wojny.
Czy Borkowscy istnieli naprawdę? Czy znajdziemy Borycin na mapie? A może to po prostu uosobienie podlaskich losów podczas II wojny?
– Tak jak wspomniałam, wojenne doświadczenia mieszkańców Białostocczyzny były nieco inne niż Polaków z centralnej i zachodniej Polski. Losy stworzonych przeze mnie postaci w pewnym stopniu to pokazują. Wprawdzie wszyscy bohaterowie – zarówno główni, jak i drugoplanowi – są postaciami fikcyjnymi, jednak część z nich ma swoje pierwowzory w rzeczywistości. Nie znaczy to oczywiście, że sportretowałam tu konkretne osoby, ale pewne wydarzenia z życia moich bohaterów inspirowane są prawdziwymi ludzkimi losami, w tym także losami członków mojej rodziny. Podobnie jest z Borycinem. Dociekliwy czytelnik na próżno będzie szukał tej wsi na mapie Podlasia, tak samo zresztą jak miasteczek Łańsk i Domasławice, w których również rozgrywa się akcja książki. A jednak pod tymi wymyślonymi przeze mnie nazwami kryją się prawdziwe miejscowości z ich ówczesną topografią i burzliwą historią.
Szymon Borkowski urodził się w gliną lepionej chałupie, jak inni chłopi z Borycina, ale ich przerastał wiedzą o świecie, inteligencją i obyciem…
– Tak, Szymon pod pewnymi względami jest outsiderem w swoim środowisku. Bez wątpienia wynika to z pewnych cech jego charakteru, ale przede wszystkim jest wynikiem młodzieńczych doświadczeń, które go ukształtowały. Urodzony w zaborze rosyjskim, jako młody chłopak trafił do carskiej armii. Tam zastał go wybuch I wojny światowej. Szymon musiał walczyć, a trauma wyniesiona z wielkiej zimowej bitwy mazurskiej zaważyła na jego stosunku do wojny i do zabijania, i stała się przyczyną jego późniejszych dylematów moralnych. Z kolei lata spędzone w niewoli niemieckiej zaszczepiły w nim zamiłowanie do porządku, szacunek dla uczciwej pracy i otwartość na wszelkie nowinki. Jeżeli dodać do tego zdolności językowe i wrodzony talent organizacyjny, główny bohater książki rzeczywiście zaczyna się nam jawić jako nietuzinkowa osobowość.
Jego żona Bogusia jest w ósmym miesiącu piątej ciąży, kiedy spadają na Borycin niemieckie bomby. Kończy się ich przewidywalne, bezpieczne życie, prawda?
– Tak, Bogumiła uświadamia to sobie dokładnie w tym momencie. Choć w przeciwieństwie do starszego od siebie męża właściwie nie wie, czym jest wojna (gdy on walczył, ona była małym dzieckiem), instynktownie wyczuwa, że świat, który znała do tej pory, właśnie się kończy. To przeczucie wywołuje lęk, który od tej pory staje się jej nieodłącznym towarzyszem i – niestety – ma wpływ na pewne jej decyzje.
W tym niespokojnym czasie Bogusia poznaje podczas ewakuacji miejscowego dworu młodą hrabiankę Różę Przyłuską. Między kobietami, nawiązuje się nić porozumienia…
– Bogusia i Róża są w podobnym wieku i choć poza tym pod każdym względem wydają się od siebie różnić, czują, że w pewien sposób są sobie bliskie. Obie są młodymi kobietami, obie przeżywają podobne lęki. Lęki, których nie sposób wyrazić słowami i których mężczyźni czasami nie są w stanie zrozumieć. Lęki odziedziczone po babkach i matkach, po wszystkich kobietach, dla których każda wojna stanowiła swego rodzaju koniec świata.
Dla Bogusi Róża jest jak ptak: swobodna, mimo całej tej nadchodzącej grozy, ona zaś niczym kamień rzucony jakąś niewidzialną ręką już zawsze miała trwać w tym miejscu, które los jej wyznaczył. Dlatego swojej córce, urodzonej już kiedy we wsi są Sowieci, daje na imię Róża?
– Róża to dla Bogumiły pewien symbol, uosobienie jej nie do końca uświadomionych pragnień i głęboko skrywanych tęsknot, których nawet nie potrafi sprecyzować, ale które w pewnym momencie życia niespodziewanie się ujawniają. Nadanie córce imienia po nieco ekscentrycznej, ale imponującej jej hrabiance jest więc swego rodzaju próbą ucieleśnienia marzeń, czarowaniem rzeczywistości, myśleniem życzeniowym.
Nastają straszne czasy rosyjskiej okupacji. Aresztowania i deportacje. Wówczas też Szymon Borkowski staje po raz pierwszy przed wyborem, czy postąpić zgodnie ze swoimi przekonaniami, czy ocalić rodzinę…
– Lojalność wobec władzy zapewniająca względny spokój czy ryzykowny bunt? Bezpieczeństwo najbliższych czy własny honor? Nie jest łatwo podjąć decyzję, gdy ma się taką alternatywę. Ostatecznie Szymon poświęca się dla rodziny, ale koszty, które musi z tego powodu ponieść, są wysokie.
Po raz drugi dokonuje wyboru, kiedy Borycin znajduje się pod okupacją niemiecką, stawiając niejako na szali miłość żony?
– Rozterki wewnętrzne, jaki przeżywa Szymon, są jednym z głównych motywów w mojej powieści. Jego dylematy moralne oraz strach, który zdominował życie Bogumiły, stanowią niejako oś jej akcji. Są jej siłą napędową, bo pociągają za sobą określone wydarzenia, które obydwoje małżonków wystawiają na poważne próby.
Pokazuje pani, jak wojna zmienia ludzi. I weryfikuje. Jedni zachowują się w sposób heroiczny, inni starają się przetrwać i nie narażać. Czy możemy ich oceniać z dzisiejszej perspektywy?
– „Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono” – to zdanie z wiersza Wisławy Szymborskiej będzie chyba najlepszą odpowiedzią na pani pytanie. Oceniać zawsze możemy i oczywiście to robimy. Inna sprawa, że perspektywa, o której pani wspomina, ma tu decydujące znaczenie. Staram się patrzeć na historię obiektywnie, kierując się podstawowymi pojęciami, jakimi są dobro i zło, ale przyznaję, że zdarza mi się zastanawiać, jak ci, którym ocenianie innych przychodzi bez większego trudu, zachowaliby się, gdyby sami znaleźli się w podobnej sytuacji.
Nie mówię tu rzecz jasna o kwestiach podstawowych, wynikających niejako z dekalogu. W Borycinie nikt nie miał przecież wątpliwości – i słusznie – że Anatolij Melnik to zły człowiek, ale już sposób, w jaki niektórzy mieszkańcy wsi zareagowali na przystąpienie Szymona Borkowskiego do kołchozu, niewiele miał wspólnego z obiektywną oceną, bo przecież podjęta przez niego decyzja była wynikiem szantażu, jaki zastosował wobec niego przewodniczący sielsowietu.
A tych, którzy chcieli na wojnie skorzystać?
– Myślę, że tu ocena jest zdecydowanie łatwiejsza. Na przykład powieściowy Paśnicki jest prawdziwym zdrajcą, który dobrowolnie zgłosił się do milicji ludowej i nie tylko czerpał korzyści z prześladowania swoich współziomków, ale również swego rodzaju przyjemność wynikającą z poczucia władzy.
Skupia się pani na losach Borkowskich, ale przedstawia też dramaty innych mieszkańców Borycina. Czy w tych historiach zawarła pani wspomnienia rzeczywistych ludzi? Mogłaby pani przytoczyć taką historię?
– Przykładem mogą być losy powieściowego Piotra – brata Bogumiły, które w znacznej mierze odzwierciedlają wojenną drogę mojego stryja Bronisława – młodszego brata mojego dziadka. Nie chcę już teraz zdradzać szczegółów tej historii, ale myślę, że czytając ją, wielu czytelników uzna, że to, co przeżył ten drugoplanowy bohater, nadawałoby się na oddzielną książkę. Także pobyt Szymona w bielskim obozie pracy inspirowało prawdziwe wydarzenie. Tym razem było to wydarzenie z życia mojego dziadka, który za niesubordynację wobec niemieckich władz został skazany na kilka tygodni przymusowej pracy.
Inny autentyczny epizod, od którego właściwie zaczął się pomysł na fabułę książki, miał miejsce w czasie ewakuacji pałacu w mojej rodzinnej wsi. Nie wiem, czy przebiegała ona tak, jak ją opisałam, ale na pewno pomagała w niej moja prababcia, która była wtedy w zaawansowanej ciąży i która w podziękowaniu za swoją pracę otrzymała wyprawkę dla dziecka w postaci bielizny pościelowej i odzieży. Co prawda w rzeczywistości prezent ten wręczył jej niemiecki oficer kierujący całą akcją, ale historia ta wydała mi się warta uwiecznienia. Nie ona jedna rzecz jasna, bo takich prawdziwych wydarzeń jest w książce całkiem sporo, choć oczywiście każde z nich przepuściłam przez filtr własnej wyobraźni i poddałam sporym przeróbkom literackim.
Czy życie podsunęło już pani scenariusz na kolejną książkę?
– Owszem. Od jakiegoś czasu pracuję nad nową powieścią. Będzie to historia całkowicie fikcyjna, ale jak zwykle punktem wyjścia jest autentyczne wydarzenie, o którym usłyszałam jakiś czas temu od córki. Jego tragikomiczny charakter tak bardzo poruszył moją wyobraźnię, że obudowałam je fabułą sięgającą od czasów współczesnych aż do lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku. Mam nadzieję, że ta wymyślona przeze mnie historia przypadnie do gustu czytelnikom.
Czytaj fragmenty powieści:
I
W pałacu i przyległej do niego oficynie panowało niezłe zamieszanie. Na schodach i w korytarzu, do którego wprowadzono Bogumiłę i dwie pozostałe kobiety, stało już kilka walizek i wielka skrzynia z otwartym wiekiem, do której Walentyna, gospodyni hrabiny, pakowała owinięte w papier lub szmaty przedmioty. Za dwuskrzydłowymi drzwiami wiodącymi do wielkiego, trochę pustawego pomieszczenia usytuowanego na wprost sieni (dopiero później Bogumiła dowiedziała się, że była to sala balowa) stała malarska drabina, a na niej widoczne były czyjeś szczupłe nogi w bryczesach i wysokich skórzanych butach. Już po chwili okazało się, że należały one do Róży Przyłuskiej. Kobieta ostrożnie zeszła na podłogę, tuląc do siebie ozdobny porcelanowy zegar. Młoda hrabianka miała dwadzieścia pięć lat. Była wysoką, zgrabną kobietą z bardzo krótkimi, bo sięgającymi ledwie do brody, ciemnorudymi włosami obciętymi na pazia oraz usianą piegami pociągłą twarzą, która na widok stojących w korytarzu kobiet rozjaśniła się w szerokim uśmiechu.
Bogumiła z podziwem i zazdrością zarejestrowała, że uśmiech ten był śnieżnobiały i bez żadnych ubytków, czego nie dało się powiedzieć o niej samej, bo choć w porównaniu z wieloma innymi stan jej uzębienia nie był jeszcze najgorszy, to jednak straciła już dolny trzonowiec i nie miała wielkich nadziei, że na tym się skończy. „Jedna ciąża – jeden ząb” – mawiano przecież i coś w tym chyba było, choć Bogusia i tak miała szczęście, że dopiero przy czwartym dziecku zęby zaczęły jej trochę dokuczać, bo zdarzały się przecież sytuacje, że niewiele od niej starsze kobiety nie miały już połowy z nich. Ta w ciąży nie chodziła, a nawet jakby kiedyś, to na pewno przez dziecko zębów nie straci, pomyślała więc Bogusia z lekką niechęcią.
Najmłodsza z latorośli Przyłuskich nie miała jednak pojęcia, jakie dziwaczne myśli zaprzątają ciężarną kobietę, tak samo zresztą jak nie zdawała sobie sprawy z tego, że we wsi opowiadano o niej najróżniejsze, choć nie zawsze do końca zgodne z prawdą historie. Nawet by jej do głowy nie przyszło, że jej upodobania, sposób ubierania się czy tryb życia mają w sobie coś, co może zaskakiwać albo wręcz gorszyć. Od nastoletnich lat mieszkająca w Warszawie, wykształcona i bywała w świecie, była kobietą na wskroś nowoczesną, niemającą żadnych uprzedzeń klasowych czy też natury religijnej. Do Borycina przyjeżdżała chętnie i dość często, choć zwykle na krótko. Uwagę miejscowych zwracał fakt, że wizyty w rodzinnym majątku odbywała zwykle w towarzystwie, przywożąc ze sobą a to którąś z kuzynek, a to koleżankę, a to – zwłaszcza w ostatnich dwóch latach – młodych mężczyzn, których przedstawiała jako kolegów ze studiów. Z nimi też chętnie zwiedzała okolicę, pieszo, rowerami bądź na koniach, przemierzając należące do majątku pola i lasy. Nie miała najmniejszych oporów przed zadawaniem się z ludźmi z wiosek i bywało, że widywano ją pod sklepem z butelką piwa w ręce, dyskutującą z napotkanymi tam mężczyznami. Nosiła się przy tym zupełnie nie „po hrabiowsku”, a jej ulubionym strojem były spodnie i buty do konnej jazdy.
II
Szymon czytał wcześniej o wojnie w gazetach, ludzie ciągle o niej mówili, a Bogusi brata zmobilizowano do wojska. Jednak chociaż wojny spodziewano się już od dłuższego czasu, przeciążonej domowymi obowiązkami Bogumile wydawała się ona czymś nierealnym niczym bajka o żelaznym wilku. Niby się jej bała, niby wiedziała, że to okropność, ale tak naprawdę nie bardzo przyjmowała do wiadomości te wszystkie straszne rzeczy, o których opowiadał mąż albo które zdarzyło się jej usłyszeć odludzi. Zbyt często była zmęczona, zbyt wiele miała własnych kłopotów, żeby jeszcze zawracać sobie głowę jakąś tam wojną.
I oto nagle zrozumiała, że dziecku, które wkrótce miało się urodzić, nie dane już będzie poznać takiej rzeczywistości, do jakiej ona sama była przyzwyczajona, i jaka, mimo codziennych trosk, dawała jej poczucie bezpieczeństwa. Wraz z trzema niemieckimi bombami spadła na nią pewność, że ten oswojony świat właśnie się skończył, a nowa rzeczywistość, która miała go zastąpić, wydała się jej przerażająca.
Niestety, wojna szybko przestała być czymś, o czym się tylko mówi. W ciągu paru dni wraz z nadejściem frontu stała się sprawą jak najbardziej realną. Co prawda w samym Borycinie od owego pamiętnego bombardowania panował względny spokój, ale przez okoliczne lasy przez cały prawie wrzesień wycofywały się oddziały polskie, i kilka razy doszło tam do potyczek, a odgłosy bitwy, która rozegrała się przy moście nad Miałką, było słychać aż we wsi.
Dwunastego września pierwsze niemieckie oddziały, które po przełamaniu polskiej obrony na linii Narwi z impetem parły na wschód i południe, wkroczyły na borycińską szosę. Ludzie ze zgrozą w oczach patrzyli na potężne czołgi sunące w kierunku Bielska i Białegostoku. Większość oddziałów minęła jednak wieś i ruszyła dalej, tylko niewielka grupa żołnierzy rozlokowała się we dworze, zajmując nową willę pobudowaną w parku. Budynek stał pusty już od lata, kiedy to zaczęła się mobilizacja i młody Konstanty Przyłuski opuścił majątek w mundurze wojskowym. Pozostałe na miejscu kobiety – stary hrabia nie żył już od trzech lat – nie mając za bardzo wyjścia, udostępniły go Niemcom, którzy przez prawie dwa tygodnie korzystali z ich gościnności.
Trzeba przyznać, że wbrew obawom zachowywali się zupełnie przyzwoicie, na co bez wątpienia wpłynęło to, że ich dowódca, Herbert von jakiś tam (niewielu mieszkańców wsi było w stanie wymówić jego nazwisko), swego czasu miał okazję poznać w Berlinie siostrę hrabiny, która wraz z mężem zwiedzała wystawę światową. Zapewne z tego powodu nie ucierpiała również wieś i pomimo toczących się walk już po paru dniach ludzie zaczęli mieć nadzieję, że może dla cywilów ta wojna nie będzie taka straszna, jak się spodziewano.
Niestety, szybko potwierdziła się stara prawda, że w pewnych sytuacjach nadzieja jest jednak matką głupich, bo wkrótce do ludzi dotarła informacja, że Niemcy dogadali się z Ruskimi, którzy znowu mieli rozpocząć na tych terenach swoje rządy. Państwo, ledwie co okrzepłe po latach niewoli, ponownie zostało podzielone przez zaborców.
III
Bogumiła początkowo nie zorientowała się, że Szymon wrócił do swoich dawnych zwyczajów. Od dłuższego już czasu ich drogi rozmijały się w wielu sprawach i nieobecności męża w pewnym sensie były jej nawet na rękę, bo coraz częściej czuła się przy nim jak przy obcym. Na jej pytania zwykle tylko coś odburkiwał i bywało, że ciskał się o byle co. Nawet do dzieci potrafił warknąć, dlatego czuła się swobodniej, przebywając z nimi w domu sama.
Poza tym nawet gdy już wiedziała, że znowu przeprowadza ludzi, wygodnie jej było udawać, że nie wie, czym zajmuje się mąż, bo w ten sposób mogła panować nad strachem, który się z tym wiązał.
W ogóle od dłuższego czasu wszystko było jakieś dziwne. Z jednej strony po tym wszystkim, co im się przytrafiło, drżała na myśl, że coś mogłoby mu się stać, a ona znowu byłaby zdana tylko na siebie. Z drugiej odczuwała niechęć, gdy mąż próbował się do niej zbliżyć w inny sposób, niż wymagały tego codzienne domowe sprawy. Nie umiała mu tego wytłumaczyć, zresztą nawet gdyby potrafiła, wstydziłaby się o tym rozmawiać. No bo jak niby miała mu powiedzieć, że od tamtej historii z Melnikiem jakoś nie bardzo tęskniła za tymi rzeczami? Dlatego za każdym razem, gdy Szymon próbował ją objąć, całą sobą – postawą, miną, gestem – dawała mu do zrozumienia, że pewien etap mają już za sobą. Zresztą to było na początku, zaraz jak wrócił. Może był trochę zdziwiony, ale nie naciskał, a z czasem wydawało jej się, że zaczął nawet być zadowolony z takiego obrotu sprawy. Bogusia nie miała pojęcia, czy dlatego, że zwalniało go to z małżeńskich obowiązków, których spełnianie sprawiało mu chyba od czasu choroby pewne problemy, czy też wpłynęły na to tamte wydarzenia. Faktem było, że nigdy nie spytał jej wprost, czy Białorusin ją skrzywdził, choć wielokrotnie rozmawiali na temat tamtego zajścia, a przecież ona tak naprawdę nie wiedziała, co opowiedział mu brat. Tak czy owak, od półtora roku właściwie ze sobą nie współżyli, jeśli nie liczyć tych kilku mało satysfakcjonujących zbliżeń, do których doszło, zanim przestali spać w jednym łóżku.
Dokładnie pamiętała, kiedy to się stało. Róża była chora i przez kilka nocy z rzędu płaczliwie domagała się, by matka od niej nie odchodziła. Szymon zaproponował, że przeniesie się na kozetkę w kuchni, żeby umęczona Bogusia mogła choć chwilę zdrzemnąć się przy małej, którą położyli w ich łóżku. Jednak po mniej więcej tygodniu Róża poczuła się lepiej i zaczęła spać twardym snem, Bogumiła nadal się z nią kładła, aż minęło parę tygodni, a potem miesięcy, i w końcu zrobiło się za późno, żeby cokolwiek zmieniać. Każde z nich odnosiło wrażenie, że ta dobrowolna separacja jest na rękę drugiemu, żadne nie zdobyło się na to, by wyznać swoje prawdziwe odczucia. Tyle że brak fizycznego kontaktu doprowadził do tego, że chociaż łączyła ich wspólna troska o dzieci i gospodarstwo, oni sami oddalali się od siebie coraz bardziej. Potrzebowali naprawdę silnego wstrząsu, żeby zrozumieć, że jednak nie potrafią bez siebie żyć, choć nawet po latach Bogumiła nie umiała jednoznacznie rozstrzygnąć, czy pojawienie się w Borycinie Janusza Stawskiego było dla nich katastrofą, czy może jednak błogosławieństwem.
źródło: Szaragodzina.pl
Czytaj też o innej powieści Ewy Szymańskiej:
Kącik książkowy: Nostalgiczny klimat ‘Niedokończonego listu’
Komentarze
Brak komentarzy