Brakuje fachowców i chętnych do nauki zawodu. Zmiany na rynku pracy

Brakuje fachowców i chętnych do nauki zawodu. Zmiany na rynku pracy

Młodzież nie chce się kształcić w szkołach branżowych i zawodowych. Większość szkół w powiecie bialskim miało poważne problemy ze skompletowaniem klas przygotowujących do nauki zawodu podczas ostatniego naboru. Stanowi to poważne zagrożenie dla gospodarki i firm, które już narzekają na deficyt fachowców w niektórych branżach.

O problemach i wizjach rozwoju dla efektywnego kształcenia branżowego dyskutowano 28 marca podczas zorganizowanej przez Ochotniczy Hufiec Pracy w Białej Podlaskiej konferencji pod hasłem "Szkolnictwo zawodowe – kształcenie dualne". W spotkaniu uczestniczyli lokalni przedsiębiorcy, dyrektorzy szkół zawodowych oraz instytucji wspomagających kształcenie młodzieży. 

Z brakiem chętnych do nauki zawodów szkoły zmagają się od kilku lat. Przyczyną tej sytuacji jest niż demograficzny, ale także zapoczątkowane w latach 90. przemiany społeczne i gospodarcze. Obecnie coraz mniej osób, wybierając szkołę średnią, chce nabyć kwalifikacje zawodowe. Młodzież zamiast zawodówek woli liceum bądź technikum, które daje możliwość zdania matury i otwiera drogę na studia. Moda na dyplom i pozornie łatwy dostęp do uzyskania tytułu licencjata czy magistra, zwłaszcza na prywatnych uczelniach, spowodowały, że na rynku pracy pojawiło się wielu absolwentów kierunków humanistycznych. Poważne problemy w związku z tym przeżywają szkoły branżowe i zawodowe.

– W ubiegłym roku do szkół branżowych w całym powiecie i mieście Biała Podlaska przyszło tylko 160 osób. To jest nic. Nie ma zainteresowania szkołami zawodowymi. Należy zastanowić się, jak zachęcić młodzież do przyjścia do tych szkół. Duża rola w tym dyrektorów placówek i przedsiębiorców. Trzeba porozmawiać z młodzieżą i wspólnie przedstawić im pewne warunki – mówi Henryk Zacharuk, dyrektor Zakładu Doskonalenia Zawodowego w Białej Podlaskiej.  

Nie przekonuje wizja pracy

Uczniów do kształcenia w konkretnym zawodzie nie przekonuje nawet wizja pewnego zatrudnienia w tzw. budżetówce. – W naszym Zespole Szkół mamy taki kierunek jak technik maszyn sterowania. Wszyscy, którzy skończą ten kierunek, mają pewną pracę w swoim zawodzie. I co z tego? W wymaganiach rekrutacyjnych jest matematyka i fizyka w rozszerzeniu. Jak uczniowie gimnazjum widzą, że wymagane są przedmioty ścisłe i to jeszcze w rozszerzeniu, rezygnują z rekrutacji. Nie przekonują ich nawet stypendia około 300 złotych miesięcznie i gwarancja pracy w budżetówce. Nie ma chętnych do nauki – podkreślał Robert Wieczorek, dyrektor Zespołu Szkół w Małaszewiczach. 

Problem dostrzegają już przedsiębiorcy. Bo młody, dobrze wykształcony i przygotowany do wykonywania zawodu człowiek jest obecnie na rynku pracy towarem deficytowym. Jak zgodnie podkreślają, po części winny tej sytuacji jest ciągle reformowany system kształcenia zawodowego, w którym zbyt mały nacisk kładzie się na manualne przygotowanie do pracy w danej branży.

– Dawniej szkoły zawodowe to była rzeczywiście kuźnia zawodu, tam autentycznie prowadzono naukę zawodu. Sam chodziłem do technikum drzewnego, gdzie już w pierwszym półroczu miałem zajęcia raz w tygodniu na dziale mechanicznym. Uczono nas manualności. Cały czas miałem też praktyki w dużym kombinacie, a w wakacje musieliśmy dodatkowo zaliczyć praktyki w innych zakładach o różnym profilu. Dyrektorem szkół zawodowych powinni być ludzie o profilu technicznym, po politechnikach. Ja miałem dyrektorów, którzy byli fachowcami. Dlatego te wszystkie przygotowania i prognozy dotyczące wprowadzenia nowego systemu nauki zawodu chciałbym obalić. W szkołach zawodowych powinno się przywrócić zajęcia manualne z instruktorem, najlepiej pracownikiem takiego zakładu. Uczniowie, idąc na praktyki, powinni odbyć je w kilku zakładach. W jednym zakładzie nauczy się obróbki drewna, w drugim montażu mebli, w trzecim produkcji kolorowych mebelków z płyty wiórowej. Wtedy wyjdzie osoba w pełni przygotowana do zawodu – podkreśla Edward Tomaszuk, właściciel firmy Edwood. 

Brak ludzi do produkcji

Ubolewa, że w mieście, gdzie funkcjonują duże, nowoczesne firmy zajmujące się produkcją i przetwórstwem drewna, brakuje brakuje klas o profilu drzewnym. – Rodzice chcą, żeby dzieci miały wyższe wykształcenie, to jest duży plus. Wpływa to na rozwój intelektualny, ale taki człowiek nie ma później pracy w swoim zawodzie. Jesteśmy miastem, które samo wygania młodzież. Najwięcej u nas pracuje ciastkarzy, kelnerów i piekarzy. A co oni mają tu robić? Manualnie są lepiej przygotowani niż absolwenci kierunków technicznych, mają warsztaty. Ale jest już przesyt tych zawodów na lokalnym rynku. W Polsce skończył się etap zasobów ludzkich do produkcji. Gdyby powstały w mieście klasy branżowe drzewne, to nasza firma deklaruje się wstawienia za nasze pieniądze wszystkich urządzeń niezbędnych do funkcjonowania takiej szkoły. Damy kilkaset tysięcy złotych, kupimy nowoczesne i bezpieczne maszyny. Ale z pewnej szkoły otrzymałem informację, że tutaj nikt nie będzie chciał się uczyć stolarstwa. Ale gdyby był to branżysta, inaczej by ze mną rozmawiał – uważa Tomaszuk.

Jak podkreślali uczestnicy konferencji, dla wyjścia z tego impasu jest niezbędna ściślejsza współpraca pomiędzy dyrektorami szkół a przedsiębiorcami. – Dyrektorzy szkół, pracodawcy, wszyscy musimy tłumaczyć rodzicom, że ta matematyka jest bezlitosna. W każdym kraju kapitalistycznym trzeba chronić budżet rodzinny. Mówimy o obecnej modzie na studia. Ktoś na przykład kończy psychologię. Ja rozumiem, że to jest potrzebny zawód, ale prawda jest taka, że gospodarka nie potrzebuje tylu magistrów i licencjatów przeciągniętych przez rodziców. Ci ludzie nie wiedzą, czy mają stanąć do pracy. Przychodzą, siedzą cicho za 2 tys. zł, a chłopak po zawodówce dla porównania bierze 4,5 tys. zł. Ale uczniom szkół zawodowych trzeba zaoferować pieniądze. Tylko pieniądze są w stanie przekonać ich do nauki zawodu. I nie żadne sto złotych. Nie wytłumaczymy młodzieży że oni mają iść do zawodówek, bo taka jest wola narodu, tylko trzeba im to przedstawić finansowo – uważa Marek Sadowski z zakładów mięsnych Wierzejki.

Rygorystyczne przepisy kształcenia

Zdaniem dyrektorów szkół potrzebne są zmiany w systemie i podejściu do kształcenia zawodowego. – Jeżeli nie będzie limitów punktów przyjęć do techników czy liceów, żadna szkoła branżowa się nie utrzyma. Jaką szansę ma na zdanie matury człowiek ze średnią 2,0, który tylko z dużą pomocą nauczyciela skończył gimnazjum – podkreśla Maciej Czech, dyrektor szkół rzemieślniczych Cechu w Białej Podlaskiej.

– Uczniowie po gimnazjum nie mają zdolności manualnych, nie wiedzą, w czym są dobrzy. Jeśli wie, że źle się czuje w jakiejś dziedzinie, to nie pójdzie tam, nawet jeśli ktoś da mu 4 tys. zł. Na to samo patrzą również rodzice – dodaje dyrektor Wieczorek.

Dyrektorów i nauczycieli obowiązują wymogi ministerialne. – Nie ma możliwości, żebyśmy młodego człowieka wysłali na praktyki do kilku zakładów, ponieważ refundacja zakłada tylko to, że uczeń ma podpisaną umowę z danym przedsiębiorcą i musi być tam przez określoną liczbę miesięcy. Tylko wtedy dostaje refundację. Comiesięczne wynagrodzenie do 6 procent to rzeczywiście jest mało, ale on jeszcze nie jest pracownikiem. Po trzech miesiącach uczeń jedynie sprząta warsztat pracy. Dopiero później staje się fachowcem. Po kilku miesiącach nauki w szkole i praktyki u przedsiębiorcy będzie uczył się tego, co robi np. mechanik samochodowy czy stolarz. To również od was, fachowców, zależy, jak oni będą wykwalifikowani – tłumaczył Piotr Gawryszczak, wojewódzki komendant OHP.

Uczestnicy konferencji zgodnie stwierdzili, że w naszym kraju kształci się zbyt wielu humanistów, którzy zasilają później urzędy pracy. W konsekwencji w wielu zakładach zaczyna brakować rąk do pracy.

Monika Pawluk

Dodaj komentarz

Komentarze

    Brak komentarzy