Mam w sobie słowiańską melodyjność. Wspomnienie o Romualdzie Lipko
Z Romualdem Lipko, genialnym kompozytorem i autorem mnóstwa szlagierów, przeprowadziłem kilkanaście wywiadów publikowanych w periodykach ogólnopolskich, m.in. w „Radarze”, „Non Stopie”, „Prometeju”, „Panoramie”, „Jazzie”, „Poznaniaku” i „Kamenie”. Po raz ostatni rozmawiałem z chorym już, niestety, artystą po ubiegłorocznych wakacjach. Oto zapis tej nigdzie do tej pory niepublikowanej rozmowy.
Zasłynąłeś nie tylko jako lider fantastycznej Budki Suflera, ale też autor kilkudziesięciu złotych szlagierów. Dzięki nim twoje mieszkanie zdobią złote i platynowe płyty oraz cenne trofea. Które z nich cenisz szczególnie?
– Nie pozbyłem się miłości do wszystkiego, co udało mi się osiągnąć. Nawet do tych rzeczy mniej udanych, które nie przyniosły mi wielkich sukcesów. Wszystkie dokonania traktuję bowiem jak własne dzieci i nie chciałbym, aby którekolwiek znalazło się za przysłowiową burtą. Oczywiście, są mniejsze i większe sympatie. Specjalne miejsce w moim sercu ma pierwsza płyta Budki Suflera „Cień wielkiej góry”. To ona przedstawiła nas szerokiej publiczności, uczyniła dobry początek w karierze i zapewniła sympatię trwającą niezmiennie przez 40 lat. Cenię płyty, które zasadniczo zmieniały istotnie nasze losy. Wspomniany już „Cień wielkiej góry” zapewnił nam karierę zespołu rockowego. Natomiast płyta „Nic nie boli tak jak życie” z piosenką „Takie tango” zapewniła Budce wielki sukces komercyjny. Dała możliwość spokojnego myślenia o przyszłości.
Powiedz, czym jest dla ciebie muzyka. To rodzaj wciągającej pasji, hobby czy sposób na życie?
– Nie mam jednoznacznej odpowiedzi, bo kocham najprzeróżniejszą muzykę. Nie próbowałem nigdy ograniczać się do jednego gatunku, nakładającego mi klapki na uszy. Nigdy też nie zabiegałem, aby klasyfikowano mnie jako muzyka stricte rockowego. Czuję się wszechstronnym muzykiem i kompozytorem rozrywkowym. Dlatego cieszy mnie bardzo, jeśli jestem postrzegany jako artysta tworzący muzykę z pasją. Zawsze traktowałem słuchaczy z szacunkiem i czyniłem wszystko, by oddać im swój talent i zdolności.
Z twojej weny twórczej korzystała nie tylko Budka Suflera. Pisałeś szlagiery dla Anny Jantar, Urszuli, Izy Trojanowskiej, Zdzisławy Sośnickiej, a nawet Ireny Santor. Jak to robisz, że większość kompozycji ma cechy szlagieru?
– Istotnie, z moich kompozycji czerpali różni, nie tylko rockowi wykonawcy. Wynikało to pewnie z dużej swobody tworzenia. Łatwość pisania piosenek sprawiła, że mam w dorobku wiele udanych kompozycji. Dzięki temu, że pisałem je nie tylko dla solistów Budki Suflera, otworzyła się gama szerszych możliwości i mam tę satysfakcję, że niejedna gwiazda polskiej estrady śpiewała moje utwory. Niektóre z nich na trwałe zagościły w pamięci słuchaczy. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, jaką mam w sobie swobodę przekazu i słowiańską melodyjność. To one pewnie sprawiły, że moje piosenki stały się bliskie wielu ludziom. Nikt nie uczył mnie komponowania. Takimi zdolnościami obdarzyła mnie opatrzność i cieszę się niezmiernie, że dzięki niej mogę się tym darem dzielić z innymi.
W jakiej atmosferze pracuje ci się najlepiej?
– Nie czekam na przypływ natchnienia, wenę twórczą, ale do napisania melodyjnego utworu potrzebuję czasem aury zewnętrznej. Dobrze pracuje mi się w długie, słoneczne dni, gdy jestem zrelaksowany, choć zdarzało mi się już pisać niezłe piosenki nocą, w nastroju płonących świec i samotności sprzyjającej przemyśleniom. Trudno mi teraz wskazać sposób, jaki najlepiej się sprawdza. Kiedy mam ochotę coś skomponować, siadam do fortepianu i próbuję dźwięków. Nie pracuję jednak nigdy na siłę, czy pod presją czasu. Najczęściej komponuję w chwilach, gdy czuję, że mi to wychodzi. Potem dokonuję selekcji i kontynuuję tylko tematy gwarantujące możliwość ich twórczego rozwinięcia.
Jak rodzi się rasowy szlagier? Chodzi za tobą jakiś motyw, który stopniowo rozwijasz?
– Moje piosenki powstają dosyć szybko. Wystarczy drobny impuls i potem wszystko następuje lawinowo. Kiedy wymyślę zgrabny motyw, próbuję go sobie zaśpiewać i zarejestrować. W przypadku dobrego pomysłu, zarys piosenki powstaje około 20 minut. Potem przychodzi rozwinięcie tematu, które również nie trwa długo. Znacznie więcej czasu muszę poświęcić na opracowanie piosenki w studiu nagrań, gdzie rodzi się potrzeba ubarwienia podstawowego tematu, nadania mu kształtu gotowego do publicznej prezentacji.
Prosisz kogoś o ocenę swoich pomysłów, czy raczej ufasz intuicji?
– Nie tworzę do szuflady, tylko z myślą o słuchaczach, więc opinie innych osób mają dla mnie niebagatelne znaczenie. Zwykle pierwszym recenzentem jest żona Dorota, z którą jestem od ponad 40 lat. Kiedy przebywa akurat w domu, automatycznie pytam ją o ocenę. Nie zawsze jest w stanie natychmiast dokonać oceny i prosi, abym zagrał ten motyw raz jeszcze. Dorota bywa neutralna w ocenie. Zdarzało się jej zatrzymać pracę nad piosenką, której projekt pierwotnie mi się podobał. Ale nie ograniczam się jedynie do rad żony. Konsultuję również gotowe pomysły z muzykami i moimi producentami.
Powiedz, co dopinguje cię do pracy?
– Mój świat kręci się wokół muzyki. Czasami mam przemożną chęć wyrzucenia z siebie nadmiaru myśli kołaczących mi się w głowie. Bywają też, choć rzadko, konkretne zamówienia muzyczne, którym próbuję sprostać.
Który z dotychczasowych przebojów wydaje ci się bliski emocjonalnie?
– Mam wrażenie, że moja droga artystyczna jest usiana sympatycznymi kamyczkami, wywołującymi wspomnienia, emocje, refleksje. Tak jest np. w związku z piosenką „Nic nie może wiecznie trwać”, nagraną z Anią Jantar. Miała ona proroczy tytuł na długo przed jej tragiczną śmiercią. Ilekroć ją słyszę, natychmiast wyświetla mi się twarz Ani. Podobnie rzecz wygląda w przypadku piosenek napisanych dla Irenki Jarockiej. W takich momentach wracają wspomnienia towarzyszące powstawaniu i nagrywaniu utworów.
Kto z licznych tekściarzy piszących przez lata na potrzeby Budki najlepiej wyrażał słowami treści, jakie chciałeś przekazać słuchaczom?
– Darzę autorów tekstów do własnych kompozycji dużą estymą i pewnie sami nie wiedzieli, jakiego mają we mnie fana własnej twórczości. Każdy z nich dołożył jakąś cegiełkę do mojej kariery i chciałbym im w tym miejscu gorąco podziękować. Niektóre piosenki są mi szczególnie bliskie ze względu na genialne teksty. Uwielbiam „Martwe morze”, „Nową wieżę Babel”, „Jest taki samotny dom” i „Kolędę rozterek”. Wyrażały one fantastycznie emocje, jakie próbowałem przekazać dźwiękiem.
W 40-letniej karierze Budki Suflera było wiele zakrętów, kilku solistów i zaskakujących zwrotów. Czy zdarzyło ci się coś, czego po latach żałujesz?
– Ogólnie mówiąc, niczego nie żałuję. Rozterki i wątpliwości można mieć w przypadku indywidualnych wyborów. Jeśli pracuje się w zespole, podejmowane decyzje stanowią wypadkową rozmaitych uwarunkowań. Trzeba mieć świadomość, że życie przypomina tor przeszkód. Nie da się go zaliczyć bez ich pokonywania.
Powiedz, czy przyjaźnie sceniczne wytrzymują próbę czasu także w kontaktach prywatnych?
– 40 lat wspólnej pracy scenicznej to wielka próba życiowa. Dziś nie umiem ocenić pułapu wzajemnego szacunku i sympatii. Przejechaliśmy wspólnie setki tysięcy kilometrów, spędziliśmy na scenie i w hotelach mnóstwo godzin. Skala takich relacji nie poddaje się jednoznacznej ocenie. Sukcesem jest fakt, że potrafiliśmy zakończyć karierę Budki Suflera bez niesnasek, złości czy zarzutów wobec siebie. Oczywiście, mieliśmy lepsze i gorsze dni, ale bilans jest wyraźnie pozytywny. Długa znajomość sprawia, że prywatne spotkania cechuje wzajemny szacunek.
Budka była pierwszą polską grupą rockową, jaka wystąpiła w nowojorskiej Carnegie Hall. Jakie wrażenia towarzyszyły ci po tym koncercie?
– To sala owiana legendą występujących w niej sław. Specyficzna także dlatego, że dyrekcja Carnegie Hall ocenia poziom wykonawców. My w tej ocenie zasługiwaliśmy na taki występ i uważam to za zaszczyt. Dzięki koncertowi dla polonijnej publiczności mieszkającej w Nowym Jorku dołączyliśmy do światowej elity artystów.
Jakie to wrażenie wyjść na scenę przed wielotysięczny wiwatujący na twoją cześć tłum?
– Wierz mi, że to wielkie wrażenie. Towarzyszy mu jednak myśl, że ta ogromna rzesza ludzi przyszła specjalnie po to, aby nas posłuchać. Graliśmy dla kilkuset tysięcy słuchaczy pod Krakowem, podczas wspólnego koncertu z zespołem Scorpions, oraz w Kostrzyniu na Przystanku Woodstock. Stawanie przed tak licznym audytorium wywoływało we mnie drganie serca i lekką emocję.
Czy masz wrażenie artysty spełnionego?
– Oczywiście, choć nie można pozbyć się odczucia niedosytu. Marzy mi się jeszcze coś ciekawego nagrać, pokazać ludziom, że wciąż potrafię pisać piękne piosenki.
Po serii koncertów pożegnalnych w kraju i za granicą sławna formacja rozwiązała się, ale ty nie przestałeś tworzyć.
– Po zakończeniu kariery Budki Suflera założyłem grupę Romuald Lipko Band, bo spodobał mi się projekt Davida Fostera, grającego największe swoje szlagiery wykonywane rotacyjne przez zdolnych wokalistów. Zdecydowałem wykonywać na koncertach około 25 największych szlagierów swego autorstwa, angażując młodych wykonawców. Niedawno zaś postanowiłem z byłymi kolegami z zespołu: Tomkiem Zeliszewskim, Felkiem Andrzejczakiem i Mietkiem Jureckim reaktywować Budkę Suflera i nagrać z nią jeszcze jedną płytę. Wszystko przed nami.
Uchodzisz za bardzo zamożnego człowieka. Jakie marzenia mogłeś spełnić dzięki dochodom z pracy twórczej?
– Kiedy byliśmy z żoną młodzi, marzyliśmy, aby mieć własny dom w malowniczym Kazimierzu Dolnym. Po wielu latach i osiągniętych dochodach udało się ten zamiar spełnić, z czego jestem bardzo zadowolony.
Objechałeś z zespołem kawał świata. Dokąd chętnie chciałbyś wrócić?
– Lubiłem odwiedzać z Budką Nowy Jork i Toronto, bo bardzo mi się tam podobało. Teraz jeżdżę do obu miast w odwiedziny do przyjaciół. Marzy mi się powrót do Nowej Zelandii i Australii, gdzie kiedyś byłem. Kto wie, może się jeszcze uda.
Komentarze
Brak komentarzy