Historie kryminalne: Krwawa wyprawa po skarby
Czy plotki o wielkim skarbie, pozostawionym gdzieś w Jabłoniu przez uciekających przed wojną ordynatów Zamoyskich, są prawdziwe?
Skrzynia była ciężka. Coś w niej pobrzękiwało. Co to mogło być? Złote dolary? Grube na palec bransolety? Rzeczywistość okazała się brutalna. W skrzyni gruchotały fragmenty starego żelazka „na duszę” i kilkanaście pordzewiałych gwoździ.
Krótko mówiąc: gra była niewarta świeczki. Wyszli na frajerów. A przy tym zrobili coś, czego zrobić nie powinni. Wcale tego nie planowali. Ale co się stało, już się nie odstanie.
Kilkanaście uderzeń tępym narzędziem
Jedynym śladem po ordynatach Zamoyskich w Jabłoniu w powiecie parczewskim jest neogotycki pałac, wzniesiony w latach 1904-1905. Ostatni właściciel okazałej rezydencji August hrabia Zamoyski wkrótce po wybuchu II wojny światowej wyjechał z żoną i dziećmi za granicę i nigdy już nie wrócił w rodzinne strony. W 1944 r. ziemie i zabudowania dworskie przejął Skarb Państwa. W Jabłoniu pamiętano o Zamoyskich jeszcze w latach 90. ubiegłego wieku. Ludzie snuli fantastyczne historie o bogactwie ordynatów. Ktoś zapłacił za te plotki życiem…
W sobotni poranek 3 marca 1995 r. Zofia R. przechodząc wiejską drogą mijała skromny drewniany dom, w którym mieszkała 80-letnia Adela W. Zauważyła, że drzwi wejściowe są wyrwane z zawiasów. Niemożliwe, żeby zrobił to wiatr, no chyba żeby okolicę nawiedziła trąba powietrzna. A przecież żadnej trąby nie było.
Zofia R. weszła do domu i zobaczyła… zwłoki sąsiadki. Starsza pani leżała w koszuli nocnej na środku izby. Miała zmasakrowaną głowę. Wszystko w mieszkaniu było wywrócone do góry nogami. Zawartość szaf i półek leżała w nieładzie na podłodze. Między pończochami i sukienkami poniewierały się rozbite filiżanki, kieliszki, grzebienie, książeczka do nabożeństwa i wiele innych osobistych drobiazgów.
Zofia R. powiadomiła policję. Lekarz stwierdził zgon Adeli W. na skutek obrażeń twarzoczaszki powstałych w wyniku kilkunastu silnych ciosów zadanych twardym przedmiotem o tępych krawędziach. Ze wstępnych badań wynikało, że śmierć kobiety nastąpiła 10-12 godzin wcześniej.
Biedna jak mysz kościelna
Policja przesłuchała dwie rodziny mieszkające w najbliższym sąsiedztwie Adeli W. Nikt jednak nic nie wiedział. Żadna z osób nie słyszała podejrzanych odgłosów, dobiegających od strony obejścia staruszki. Nic dziwnego. To był początek marca, w nocy jeszcze mróz, po zmroku ludzie siedzieli w domach.
Bałagan w mieszkaniu, ślady przeszukiwania sugerowały rabunkowy charakter morderstwa. Kolejne pytanie policji brzmiało: czy zmarła była osobą majętną, czy miała coś wartościowego, co mogło skusić zabójców?
– A skądże tam – ludzie zdecydowanie kręcili głowami. – Była biedna jak mysz kościelna. Widzieli panowie jak mieszkała: wszystko stare, poniszczone, telewizor chyba jeszcze z czasów Gierka…
Spostrzeżenia sąsiadów potwierdziły oficjalne informacje dotyczące dochodów staruszki. Adela W., osoba samotna, utrzymywała się z emerytury wynoszącej około 260 zł. Tylko dlatego, że nie miała dużych potrzeb i mimo zaawansowanego wieku cieszyła się dobrym zdrowiem, a więc nie musiała wydawać pieniędzy na leki, jakoś wiązała koniec z końcem. Żyła jednak bardzo skromnie.
W takim razie czego sprawcy (najprawdopodobniej było ich dwóch) u niej szukali? Nawet jeśli nie wybierali ofiary i zdecydowali się napaść bez wcześniejszego rozpoznania, to widok dziurawego dachu i spróchniałych okien powinien im uzmysłowić, że tutaj się nie obłowią. A może jednak Adela W. miała coś wartościowego – choćby jeden, ale bardzo drogocenny przedmiot, o czym nikt poza zabójcami nie wiedział? Albo też bałagan w mieszkaniu został zrobiony dla odwrócenia uwagi od innego motywu.
Specyficzny zapach banknotów
Od morderstwa minęło kilka dni. Na najważniejsze pytania wciąż nie było odpowiedzi. Mnożyły się natomiast przypuszczenia i plotki. Policja usłyszała od mieszkańców wsi, że Adela W. wcale mogła nie być taka biedna jak na pierwszy rzut oka wyglądało. O jej zamożności miało świadczyć pewne drobne zdarzenie sprzed kilku miesięcy.
W październiku 1994 r. staruszka przyszła do Banku Spółdzielczego w Jabłoniu z torbą… pieniędzy. Wysypała stos banknotów na ladę przed okienkiem. Ci, którzy to widzieli, mówili później, że przyniosła do banku miliony. I mieli rację. To były miliony złotych, tyle tylko, że starych… Tych sprzed denominacji. Adela W. chciała je wymienić na nowe złotówki. Policja dowiedziała się w banku, że wartość wymienionych przez kobietę pieniędzy nie przekraczała 2 tysięcy złotych.
W połowie lat 90. była to równowartość trzech przeciętnych pensji. Sumka niczego sobie, można by ją przeznaczyć na ubrania dla dzieci, dołożyć do kupna telewizora lub po prostu ją przehulać. To mógł być motyw. Śledczy znali przypadki zabójstw nawet dla kilku złotych. Odnosili jednak wrażenie, że sprawcom chodziło o coś więcej.
Ludzie wciąż plotkowali. Mówili, że banknoty, które staruszka wymieniała w banku, były stare, zniszczone i wydzielały specyficzny zapach, który przywodził na myśl bardzo długi czas ich przechowywania. Co najmniej kilkadziesiąt lat. A to z kolei miało świadczyć o czymś jeszcze innym…
Pokojówka w pałacu
Adela W. niedawno skończyła 80. rok życia. Przed wojną była więc dwudziestoparoletnią dziewczyną. Jak się okazało, pracowała wtedy w pałacu ordynatów Zamoyskich. Fakt ten sam w sobie nic nie znaczył. Nie ona jedna spośród miejscowych dziewcząt poszła na służbę do dworu. Jednak o Adeli mówiło się najwięcej.
Opowiadano, że była ulubioną pokojówką państwa. Podobno hrabia i jego małżonka traktowali ją lepiej niż resztę służby i powierzali jej różne sekrety. Po wsi chodziły plotki, że ordynaci, opuszczając w 1939 r. rodzinny majątek, pozostawili w nim nieprzebrane skarby, które zostały zgromadzone przez kilka pokoleń możnego rodu. Złote dolary i dukaty, kolie z brylantami, bransolety i wiele innych kosztowności ponoć zakopali. Miejsce, w którym zostały ukryte, wyjawili jednej tylko osobie: zaufanej służącej. Adela miała przysiąc na krzyż, że będzie strzegła pańskiego złota.
Wraz z upływem lat plotka bladła, znajdowała coraz mniejszy posłuch. Mało kto już w nią wierzył. Rosły nowe pokolenia. Jednak po tym, jak Adela W. przyniosła do banku „pachnące starością” pieniądze, zapomniana historia znowu zaczęła żyć swoim życiem. Ludzie gadali, że staruszka przyszła wymienić zaledwie cząstkę tego, co było w jej posiadaniu. Czyli z tymi skarbami to jednak prawda. I z tego powodu zginęła. Plotka musiała dotrzeć do jakichś bandziorów. Przyszli do Adeli, żeby im powiedziała, gdzie jest skarb. Ona nie chciała zdradzić tajemnicy, więc ją zakatrupili.
Śledczy uznali, że coś może być na rzeczy. Oczywiście nie wierzyli w żadne ukryte skarby. Gdyby Zamoyscy zostawili coś wartościowego, to czy przez ponad pół wieku kosztowności nie zostałyby zagrabione przez tych, którzy ponoć o nich wiedzieli? Czemu przez tyle lat nikt nie przycisnął Adeli, żeby wyjawiła, gdzie jest skrytka? Dlaczego zaraz po wojnie nie przetrząśnięto pałacu i nie przekopano parku? Odpowiedź jest prosta: bo niczego nie było. Fakt wymiany pieniędzy nie stanowił absolutnie dowodu, że staruszka posiadała jakieś kosztowności z dawnych czasów. Przecież przyniosła do banku złotówki, nie dolary! Pieniądze zostały wyemitowane w latach 60. i 70., gdy przedwojenni właściciele Jabłonia od trzech dekad przebywali na emigracji. August hrabia Zamoyski zmarł w 1970 r. w Saint-Clar-de-Rivière we Francji.
Tyle tylko, że nie wszyscy musieli myśleć tak samo jak policja. Nie każdy na tyle dobrze znał historię i jej uwarunkowania, żeby legendę o skarbach traktować z przymrużeniem oka. Ktoś mógł ją potraktować całkiem serio.
Ktoś ci pomagał?
Mijały miesiące, a tożsamości sprawców wciąż nie udawało się ustalić. Policja postanowiła skupić się na osobach, które w ostatnim okresie życia Adeli W. przebywały u niej w domu. Nawet jeśli wizyta trwała chwilę. Sprawdzono m.in. listonosza i sąsiadów. Nie mieli nic wspólnego ze zbrodnią.
Potem pod lupę wzięto 22-letniego Bartłomieja C. Okazało się, że pod koniec 1994 r. przeprowadzał w mieszkaniu Adeli B. drobny remont. Może tylko gipsował i malował u niej ściany, a może był to pretekst, żeby pokręcić się po obejściu, poznać rozkład dnia staruszki, a także spróbować wyciągnąć od niej informacje o „skarbie”? Bartłomiej C. mieszkał w Jabłoniu i na pewno musiał słyszeć miejscowe plotki.
– To nie ja! Nie zamordowałem pani Adeli! – zaprzeczał z oburzeniem. – Po tym, jak skończyłem u niej remont, ani razu do niej nie zachodziłem. A 3 marca w ogóle nie było mnie w Jabłoniu. Mam na to świadków.
Na pytanie śledczych, czy Adela W. zapłaciła mu i czy był zadowolony z wynagrodzenia, odpowiedział twierdząco. Głos mu nie zadrżał. Podstęp policji spalił na panewce. Sprawdzono jego alibi i okazało się, że faktycznie w dniu śmierci staruszki przebywał w innym miejscu. Jednak przesłuchanie jeszcze się nie zakończyło. Policja spytała, czy ktoś mu pomagał w remoncie. Podobno ludzie widzieli jeszcze jednego młodego człowieka w obejściu Adeli W. Bartłomiej C. odparł po chwili, że owszem, miał pomocnika. Był nim jego młodszy brat. Teraz głos mu się załamał.
To nie tak miało być
19-letni Sebastian C. nie miał alibi. W krzyżowym ogniu pytań bardzo szybko pękł. Przyznał się do zabójstwa kobiety. Wyjaśnił, że na kilkanaście dni przed zbrodnią jeden z jego kolegów, Damian K., powiedział, że mogliby napaść na Adelę W. Obaj słyszeli o rzekomym skarbie i święcie wierzyli w krążącą po okolicy historyjkę. Któremuś z nich obiło się kiedyś o uszy, że staruszka ma u siebie w domu mapę z zaznaczonym przez Zamoyskich dokładnym miejscem ukrycia kosztowności.
– Zgodziłem się pójść na tę robotę. Ale nie chcieliśmy zabijać tej kobiety – zapewniał.
Zaplanowali, że w nocy wyłamią drzwi do jej mieszkania, obezwładnią ją gazem, a potem przeszukają wszystkie szafki, szuflady i inne zakamarki. Nie mieli jednak gazu obezwładniającego. Podjął się go zdobyć Sebastian C. 28 lutego pojechał do Parczewa. Przypadkowo spotkał kolegę z Jabłonia. Najpierw prosił go o załatwienie gazu, a następnie, gdy tamten spytał do czego mu jest potrzebny, opowiedział mu o planie skoku na dawną pokojówkę Zamoyskich. Zaproponował mu, żeby poszedł z nimi. Kolega odmówił. Gazu nie załatwił.
W tej sytuacji zdecydowali, że po wtargnięciu do mieszkania jeden z nich zarzuci staruszce pierzynę na głowę, a drugi poszuka forsy i złota, rozejrzy się też za mapą. Na napad zdecydowali się w piątek 3 marca. Pod wieczór mżył deszcz ze śniegiem. Dobra pogoda, nikt nie będzie się kręcił po wsi.
Bez trudu wyłamali stare drzwi, które ledwie wisiały na zawiasach. Potem wszystko poszło nie tak. Mimo iż skradali się na palcach, staruszka zbudziła się ze snu, wyskoczyła z łóżka i zaczęła krzyczeć. Wpadli w panikę. A że mieli ze sobą łomy, tak „na wszelki wypadek”, to żeby uciszyć Adelę W., zaczęli ją tłuc nimi po głowie. Częściej i mocniej bił Sebastian. Po chwili upadła. Już nie krzyczała.
Nigdzie nie było żadnych dolarów! Żadnych naszyjników! Ani śladu mapy z zaznaczonym miejscem ukrycia skarbu! Coraz bardziej się denerwowali. W końcu jednak odetchnęli z ulgą. W przedpokoju natknęli się na spory kuferek. Gdy go podnieśli, coś zagrzechotało w środku. Porwali go i czym prędzej opuścili posesję staruszki. Dopiero gdy odbiegli kilkadziesiąt metrów, przystanęli i otworzyli skrzynię. Jakież było ich rozczarowanie, gdy znaleźli w niej stare żelazko „na duszę” i garść gwoździ…
Wkrótce zatrzymano Damiana K. Obaj odpowiadali przed Sądem Wojewódzkim w Lublinie. Ich wina nie budziła wątpliwości, jednak uznano, że nie zaplanowali zabójstwa. Wyroki zapadły 23 marca 1998 r: Sebastian C. został skazany na 15 lat pozbawienia wolności, a Damian K miał posiedzieć 7 lat.
Personalia osób zostały zmienione
Mariusz Gadomski
Komentarze
Brak komentarzy