Nasze felietony: Własny punkt widzenia (17). Prezydent, czyli... nominat partyjny

Nasze felietony: Własny punkt widzenia (17). Prezydent, czyli... nominat partyjny

Piąte koło u wozu

Nie powiem, mamy demokrację, nie zaprzeczę, mamy Konstytucję, ale to wszystko pozory jeno są, nie rzeczywisty ustrój, o jakim czytamy w definicji. Socjalizm też miał szczytne hasła na sztandarach i Konstytucję, która miała stać na straży praworządności, ale wszyscy wiemy, jak instrumentalnie była wykorzystywana do ograniczania praw obywatelskich. Przyjęta w 1997 roku przez społeczeństwo w narodowym referendum Konstytucja, miała być strażniczką praworządności, a stała się strażniczką prawa i sprawiedliwości. Bowiem nikt z polityków tamtych czasów nie zakładał, że każda luka, każda nieścisłość, każde niedoprecyzowanie w ustępach, może być wykorzystane przeciw (oczywistej) intencjonalnej wykładni. W USA, kiedy zorientowano się, że Konstytucja jest nieprecyzyjna, zaraz wprowadzono poprawki, żeby zapobiec nadużyciom. Dlaczego my tkwimy w błędzie?

Grzechem pierworodnym naszej Konstytucji było wprowadzenie instytucji prezydenta jako strażnika prawa. Koabitacja to najzwyklejsza dywersja jest, która zgodnie z literą prawa może torpedować wszelakie aktywności rządu, a już największą obłudą jest zrzekanie się przez elekta partyjnych barw. Czy nie łatwiej było ustanowić ustrój prezydencki, aniżeli parlamentarny, lubo odwrotnie? Żeby nie było dwuwładzy, dwóch ośrodków decyzyjnych. Prezydent – strażnik Konstytucji, zwierzchnik Sił Zbrojnych, sternik (po ustawie kompetencyjnej) polityki międzynarodowej, nominat partyjny… Jaki to wszystko ma sens, gdy rząd ma ręce związane, a kraj w pacie?

Dochodzę do wniosku, że mamy system niedoskonały, w którym mieszają się kompetencje prezydenckie i parlamentarne, i żeby zachować wobec opinii publicznej pozory praworządności, rząd musi podporządkować się decyzjom prezydenta, mimo że to działa na szkodę kraju. Nie podpiszę ustawy, nie deleguję na placówkę, odeślę do Trybunału Konstytucyjnego, a ten Trybunał też z wadą! Pierwsza osoba w państwie winna być reprezentantem wszystkich Polaków (mimo że nie wszyscy na niego głosowali), a nie wyznawców jednej „ideologii”! Tymczasem niczym nieuzasadnione ambicje jednego polityka pchają kraj w kierunku anarchii, bo brak decyzyjności ze strony rządu to anarchia. Nawet Sejm i Senat wspólnie są bezsilne wobec prezydenckiego weta.

I na nic zda się wiara, że po wyborach prezydenckich coś się zmieni. Jeżeli nawet, to na krótko, na jakiś czas, bo kiedyś dojdzie do kolejnej koabitacji, i staniemy przed następnym dylematem. A kraju nie stać na zawieszenie działalności. W czasach rządów pis nawet najgłupsza i najszkodliwsza ustawa, pisana na kolanie i głosowana pod osłoną nocy, klepana była na pniu. Obecnie każda, nawet najbardziej paląca, trafia do zamrażarki TK! Jak mówi powiedzenie, „nikt nie jest doskonały”, ale kto nie widzi własnych błędów, głupcem jest, nie mędrcem.

 

Parytety, mizogini, wampy!

W życiu każdego mężczyzny wcześniej lub później pojawia się kobieta (poza matką) – jego przeznaczenie, która jest przyjaciółką, kochanką, wsparciem… I nie jest ważne, czy inteligentna, piękna, czy nienachalnej urody. Ona jest tą jedyną, drugą połową jabłka. Dla niej mężczyzna staje się mocarzem potrafiącym góry przenosić. Dla takiego zakochanego, zauroczonego swoją bogdanką samca, cały świat staje się niewyczerpanym źródłem rozkoszy i kartą dań, z której serwuje potrawy, jakie zażyczy sobie najmilejsza.

Ponoć samochód jest przedłużeniem fallusa, a pozycja i posada – egzemplifikacją jego męskości. Problemem jest, co skwapliwie wykorzystują białogłowy, jeżeli jest to cały potencjał, jakim dysponuje adorator, przez przypadek tylko noszący spodnie. Wówczas to wybranka serca przejmuje stery i bierze kurs na szerokie wody. Roszczeniowa, ambitna i wyrachowana kobieta wamp (żigolak w anielskiej postaci), korzystająca z siły, jaką daje jej seksapil i znajomość natury mężczyzny, po jakimś czasie staje się jego famme fatale, dla której traci nie tylko głowę, ale i duszę. To historia znana jak świat. Dlatego księża żyją w celibacie… Bo gdyby taki jeden czy drugi klecha oddał we władanie parafię albo biskupstwo (co stałoby się niechybnie!), wierni zaczęliby wyznawać kult kobiety, i to niekoniecznie z własnej woli.

Bo taki jeden ma swoją Patrycję, drugi ma swoją Julię, trzeci Basię, a jeszcze inny Agnieszkę itd. Tylko Andrzej ma Agatę, ale to zupełnie inna bajka, bo on nic nie może. Jak dowodzi historia, białogłowa, która wypłynęła na plecach swego mężczyzny, jest od niego po stokroć bardziej zaborcza, wyrachowana i bezwzględna. Jaśnieje w blasku swego protektora, pławi się w dostatkach i czerpie garściami z karty dań. Wszechmogąca, zadufana w sobie, wyrachowana i zawistna, próbuje budować własną pozycję, tępiąc wszelkie przejawy indywidualizmu i niesubordynacji wokół siebie i w swoim środowisku. A wszystko po to, żeby pozamykać ludziom usta i zadać kłam obiegowej opinii o motywach przypływu uczuć do niedojdy. Kult jednostki – tak należałoby zdefiniować system zarządzania własnym „królestwem”.

Uprzedzam, nie jest to mizoginiczny tekst, wręcz przeciwnie. Uważam, że kobiety, które osiągnęły swoją pozycję dzięki ciężkiej pracy, inteligencji i zdolnościom, są bardzo kompetentne i nie mają kompleksów względem parytetów. To właśnie parytet stawia kobiety na przegranej pozycji i niszczy ich wizerunek jako równorzędnych partnerów, co skwapliwie wykorzystują męscy szowiniści, protekcjonalnie pozwalając własnym paniom-duszkom na swoistą „pornokrację”.

 

Dwa tygodnie „zawodów”

33. Letnie Igrzyska Olimpijskie to ponadczasowe, ogólnoświatowe święto sportu. Dwa tygodnie zmagań najlepszych z najlepszych, a pośród nich nasi. Każdego dnia emocjonowałem się walkami nowożytnych gladiatorów, wiedząc, że nie jestem sam. Na wszystkich arenach sportowych zmagań i przed telewizorami były miliony mi podobnych ludzi, ekscytujących się szlachetną rywalizacją. Dreszczyk emocji, jaki towarzyszy obserwowaniu zmagań olimpijskich herosów, jest czymś niewytłumaczalnym, a kiedy do boju stają zawodnicy z białym orłem na piersi, wtedy dzieje się coś magicznego! Chińczyk, Amerykanin, Włoch… też człowiek, ale nic tak nie łechce narodowej próżności, jak zwycięstwo naszych, „bo my Polacy, my lubimy pomniki”.

Czasem zazdrościłem mojej życiowej towarzyszce olimpijskiego spokoju w sytuacjach, kiedy nasi z lepszym lub gorszym skutkiem stawali w sportowe szranki. Może tak być, że odporniejsza psychicznie jest, a może też być tak, że emocje i energię ukierunkowała w bardziej racjonalne dziedziny życia. Zrobiłbyś coś pożytecznego! – sardonicznie nadmieniała, widząc moją zawiedzioną minę z niepowodzeń naszych reprezentantów. Trawa rosła, a ja nic, twardy jak skała ignorowałem uszczypliwości i zalegałem przed telewizorem, czekając na cud. 213 naszych reprezentantów, nie wszyscy muszą zdobywać medale – myślałem sobie i czekałem, a zieleń konsekwentnie pięła się ku górze (w przeciwieństwie do naszej pozycji medalowej). Dni mijały, a ja wciąż czekałem. Ale cierpliwość moja i wiara w polski sport, wystawiana na próbę, z każdym dniem słabła.

Wiem, nie sztuka identyfikować się ze zwycięzcami, ale sztuką jest być z zawodnikami w chwilach ich słabości. Tylko że ta słabość jak zaraza przenosiła się na kolejnych i kolejnych! Zaszczytem dla sportowca jest już sam start w Igrzyskach, i te słowa pocieszenia ukuto dla luzerów, zaś sportowa ambicja każdego ze startujących zaprzecza tej żałosnej teorii. Bo gdzie podziałby się sens szlachetnej rywalizacji, gdyby nie dążenie do pierwszeństwa? Dwa tygodnie rollercoastera, huśtawka nastrojów. Czy warto było? Ano tak, bo trawa rośnie nawet po zakończeniu Igrzysk, a dreszczyku emocji już nie ma. Ogień olimpijski zgasł, jakaś pustka zapanowała wokół, żadnego medalu więcej nie będzie (finalnie 10 i 42. miejsce w rankingu, na 84 sklasyfikowanych państw), tylko kosiarka, co to zapomniana w kącie stała, doczekała się swego i już ostrzy zęby na zieleninę.

 

Rowerem przez myśli

Nie jestem ani cyklistą, ani „cudownym dzieckiem dwóch pedałów”, dlatego przybierałem się do przejażdżki rowerowej jak pies do jeża. Bo to człowiek już niemłody, to i zapału mniej, i zawsze pora nieodpowiednia, ale przełamałem barierę strachu i lenistwa i dosiadłem rumaka. Trochę on zakurzony i tu i ówdzie strzyka jemu i mnie, ale nie zważając na przeciwności ruszyliśmy w nieznane. Wycieczka turystyczno-krajoznawcza stała się inspiracją do skreślenia tych kilku zdań na temat zaobserwowanego otoczenia. Bo to jeździłem sobie wioseczkami, koloniami, zapomnianymi przez Boga i ludzi siołami, i dziwowałem się coraz bardziej. Ano zderzenie dwóch światów!

W jednym miejscu czas się zatrzymał, w innym zaś nowoczesność, nielicująca z otoczeniem, pogalopowała co koń wyskoczy. Najbardziej zaś cieszyły mnie odrestaurowane stare chaty i obejścia, zachowujące zanikający klimat wsi. Zapomniane, opuszczone gospodarstwa, sąsiadujące z wypasionymi posesjami, są znakiem czasu i zmian, jakie dokonały się na wsi w ostatnich latach. Tylko drogi, nadgryzione zębem czasu, wciąż jeszcze czekają na dotacje. I tak sobie pomyślałem: skoro przez tyle lat transformacji nie zdążyliśmy nadrobić tych zaległości, to gdzie byśmy byli, gdybyśmy nie wstąpili do Unii Europejskiej?

Na pewno fauna by na tym skorzystała: wróble, jaskółki, bociany i wszystkie inne zwierzęta żyjące wokół gospodarstw. Obiło mi się o uszy, że w Holandii jest już więcej bocianów niż w Polsce, bo u nas nowoczesność wkroczyła do przysiółków, na tereny podmokłe i łąki. Jaskółki i wróble też z każdym rokiem tracą swój habitat i nie mają gdzie gniazdować. Przejechałem się polnymi drożynami, wszędzie zasiane, a to żyto, a to dynie, a to słoneczniki, a to rzepak i kukurydza itd. Wjechałem do lasu, pomyślałem sobie: trochę cienia się przyda, ale nim zdążyłem wykonać kilku obrotów pedałami, a tu koniec – to już nie las, to zagajnik. Dalej kolejny, ogrodzony, i agroturystyka, wybudowana z europejskich funduszy.

Co się dzieje? – pomyślałem – na krańcu świata takie rzeczy? Gdzie podziały się te kurne chaty pokryte strzechą? Gdzie te gumna ogrodzone szczerbatymi płotami, gdzie studnie i żurawie? Tamten świat odszedł w zapomnienie, w skansenach jeno można zobaczyć takie dziwy. Czy to dobrze, czy źle? Zależy z jakiej perspektywy na to patrzymy. Według niektórych Unia odbiera nam tożsamość i tradycję, ale domy na wsi budują na wysoki połysk. Chłopom też znudziło się żyć pod strzechą i na polepie z gliny, i nie wołem i sochą orać, a ciągnikami wysokiej klasy i kombajnami żniwować, zamiast babę i dziatki swe po polu z sierpem i drewnianymi grabiami ganiać, choć to nasza tradycja!

Jako mieszczuch żałuję, że nie dane mi było poczuć tego sielankowego klimatu, bo to ten sielski obrazek jest taki bliski naszej romantycznej duszy. Ale weź wytłumacz chłopu, że to nasza tradycja, i przekonaj go, żeby zrezygnował z nowoczesności. Okazuje się jednak, że w naszym kraju są tacy odważni, bardziej demagodzy, co to nawiązując do przeszłości próbują wskrzesić ducha historii i tradycji, a może bardziej zaścianka, gdzie bojaźń boża, hipokryzja i dulszczyzna były moralnym drogowskazem i fundamentem, na którym teraz chcieliby zbudować swoją pozycję – obrońców Dziedzictwa Narodowego!

Tak rozmyślając zatoczyłem koło i powróciłem na własne gumno, gdzie prąd, kanalizacja, satelita… Po co mi to wszystko, jak wciąż tęsknię za strzechą, lampą naftową i sławojką?

PS Jutro wybiorę się w drugą stronę. Może tam odnajdę ducha minionych lat i choćby jednego „sprawiedliwego”. Może gdzieś jeszcze są tacy, którzy szczerze umiłowali tradycję, i unijne srebrniki im nie w smak…

 

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Komentarze

    Brak komentarzy