Nasze felietony: Własny punkt widzenia (10). O bezkrwawej rewolucji i koalicyjnej impotencji

Nasze felietony: Własny punkt widzenia (10). O bezkrwawej rewolucji i koalicyjnej impotencji

Zemsta

Jednym z koronnych argumentów polityków zjednoczonej prawicy przeciwko utworzeniu przez demokratyczną opozycję wspólnego rządu, jest fakt jej nadmiernego, światopoglądowego rozdęcia. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że przekonania Kosiniaka-Kamysza różnią się znacznie od przekonań Hołowni, jeszcze bardziej od poglądów Czarzastego, a dopełnieniem tego politycznego miszmaszu jest ideologia Tuska, której nadrzędnym celem jest połączenie tych wszystkich nurtów w jedną ideę, służącą wspólnej sprawie. Z pozoru rzecz niewykonalna, a jednak dostała od społeczeństwa zielone światło.

Cóż takiego się stało, że zdesperowany naród zdecydował się na taką polityczną ekwilibrystykę, zamiast wdzięcznie przyglądać się rozwojowi wypadków i cieszyć się dobrobytem zgotowanym przez „kuchenne rewolucje”? Czyżby to głupota, brak politycznego zmysłu? A może lęk i troska o losy ojczyzny skłoniły społeczeństwo do podjęcia tak śmiałego kroku? „Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem”. A wróg był jeden. Skąd on przyszedł? Czy nie zza morza? A może zza siedmiu gór i rzek, albo z zaświatów? Też nie? To skąd?

Na własnej piersi wyhodowaliśmy bestię, potwora, który toczył kraj od środka, i pewnie dokonałby dzieła zniszczenia, gdyby nie pycha, którą się zadławił. Jedna partia i jedna słuszna ideologia stały się nieszczęściem niejednego narodu. Dlatego ta wielorakość, ten polityczny pluralizm mogą być ratunkiem dla naszego kraju, i po okresie centralizacji władzy staną się oknem na świat i demokrację. Nie ma co liczyć na cud i natychmiastowe efekty nowych rządów. Ale jak powiadał Sienkiewicz: „Jako z naręcza szczap większy jest ogień, takoż z wielu głów lepsza jest rada”. A Fredro z kolei: „A więc zgoda, wszyscy zgoda, i Bóg wtedy rękę poda”.

 

Ekspiacja

Dziwny jest ten kraj. Po raz trzeci z rzędu wygraliśmy wybory, a nie możemy utrzymać władzy. Ciągle ta durna Konstytucja! 194 mandaty! Jak one się mają do 157 Koalicji Obywatelskiej, do 65 Trzeciej Drogi czy do 26 Nowej Lewicy? Leszcze! W cuglach ich ograliśmy, o milion głosów więcej zdobyliśmy niż w poprzednich wyborach. To chyba o czymś świadczy?! Ludzie nas kochają i potrzebują!

7,5 miliona wyborców to ogromna rzesza zwolenników, nie możemy ich zawieść. To nic, że na tamtych głosowało 11,5 miliona frustratów. To nic, że tamci zdobyli wspólnie 248 mandatów. To jest zwykła matematyka, a logika mówi co innego! Oni zostali zbałamuceni przez siły zła, a w naszym kraju to herezja. Taki ludzki amalgamat nieznanego autoramentu nie nadaje się do rządzenia, nie daje żadnej gwarancji rządów prawa i sprawiedliwości. Co innego my! Nasz elektorat to homogeniczny, etniczny twór, będący kwintesencją narodu, na którym planowaliśmy zbudować przyszłe pokolenie posłusznych, jednowymiarowych Polaków.

To my przez osiem ostatnich lat robiliśmy wszystko, co w naszej mocy, aby zdobyć władzę absolutną. I co, wszystko na nic?! Niedoczekanie! Co zrobiliśmy nie tak, że nie poszliśmy w ślady naszych przyjaciół Węgrów? Jeżeli coś się u nich ruszy, będzie na nas, jak w 1989 roku. I co wówczas, znowu trzeba będzie wszystko odkręcać? Cały misterny plan o kant dupy potłuc! Byliśmy blisko, a jednak czegoś zabrakło. Determinacji! Te wymuszone umizgi do wichrzycieli, odmieńców i euroentuzjastów – wszystko to strata czasu. Trzeba było od razu wziąć ich za mordy, a my chcieliśmy z nimi po dobroci, po chrześcijańsku.

Rozdawaliśmy pieniądze na prawo i lewo, a oni co? Wybrali wolność i praworządność, niewdzięcznicy! Zawiązaliśmy pakt z Kościołem, wskazaliśmy im właściwą drogę, a oni wybrali własną – nihiliści i kosmopolici! Włączyliśmy im tubę propagandową, a oni woleli słuchać podszeptów Szatana, bluźniercy! Dziwny jest ten naród. Niestraszny mu „rudy lis”, dziadek z Wermachtu, brukselski dyktat. Niestraszny mu Niemiec ani Rusek, ani hordy imigrantów. Oni nawet Boga się nie boją, ateiści! Źle oceniliśmy naszych rodaków. A wszystko to wina Tuska!

 

Brukselski cud

Czy widzieliście to święte oburzenie Morawieckiego w Brukseli, kiedy Donald Tusk ogłaszał wstępne ustalenia z Komisją Europejską, dotyczące funduszy z KPO? Dla oficjalnego reprezentanta naszego rządu, deklaracja Brukseli o odblokowaniu środków to nic innego jak spisek i szantaż, i sabotaż wobec Polski. Natomiast dla Polaków – ogromna szansa, i nadzieja.

Zazdrość i źle ukrywana wściekłość premiera na sposób poruszania się przyszłego szefa polskiego rządu po brukselskich salonach, jak też łatwość rozwiązywania przez niego nabrzmiałych przez lata problemów, zdawały się być wyrazem frustracji na własną bezradność i niedojrzałość polityczną. Kamienie milowe, które miały być gwarantem odblokowania unijnych środków, okazały się li tylko formalnością dla prawdziwego męża stanu.

I, o zgrozo, wbrew wcześniejszym kasandrycznym wieszczbom, nie musieliśmy deklarować zgody na „Kulturkampf” ani „hakatę”. Ba, nawet nie musieliśmy ”hajlować”, aby uzyskać zapewnienia o gotowości Unii do wypłaty należnych nam funduszy. Jakaż to różnica, jaka przepaść między Polską zaściankową, pisowską, a Polską nowoczesną i demokratyczną. Jakże to – grzmiał Morawiecki – my musieliśmy wszystko potwierdzać ustawami, a ten Tusk…, wystarczyło, że dał słowo, i to wszystko?!

Nie mogę sobie darować słów Kwicoła do Pyzdry: „Takie zbytki to my mamy dla dworskich gnid, a prawdziwy zbójnik to całuje ciupażkę, ślubuje i po sprawie”.

Już dawno nie byłem tak dumny, widząc Polaka pośród europejskich elit, gdzie nazwa naszego kraju wymawiana była z szacunkiem i odmieniana przez wszystkie możliwe przypadki.

 

Opatrzność rozumiana opacznie

W tym samym czasie, kiedy jedna część Polaków z nadzieją czekała na pakt koalicyjny, który uporządkowałby bałagan po schedzie rządów zjednoczonej prawicy, druga czyniła wszystko, aby zdeprecjonować wyniki minionych wyborów, nazywając je loterią liczbową. Dlaczego – pytam – zbiorowy głos narodu przedstawiany jest w mediach społecznościowych (przejętych przez władzę) jako akt niedojrzałości politycznej Polaków, jako owczy pęd ku pseudowolności? Analizując wypowiedzi niektórych polityków oraz quasi-dziennikarzy, możemy dojść do wniosku, że obecny układ sił jest konsekwencją spisku neokomunistycznych i postkomunistycznych elit, ideologów gender i euroentuzjastów, którzy chodząc na pasku Brukseli i Moskwy, chcą pozbawić kraj suwerenności (trochę to zawiła i niespójna logika, ale tak jest).

W sytuacji, kiedy jedni cieszą się z faktu, że udało się położyć kres państwu bezprawia i rabunkowej gospodarce, drudzy, rozdrapując rany, szukają przyczyn pozbawienia ich mandatu do rządzenia, nie znajdując w sobie cienia własnej winy i traktując decyzję suwerena jako dopust boży.

Jakież to przyczyny? Ogłupione przez wszechobecną propagandę, sączącą się ze środków masowego przekazu będących na usługach opozycji (każdego odbiornika tv, radia oraz czasopism), „dziewicze” społeczeństwo stało się łatwym łupem dla populistów. Nie było to trudne zadanie, zwłaszcza w dużych zbiorowościach ludzkich – tłumaczą przegrani – gdzie totalna opozycja, nie cofając się przed nieczystą grą, używając wszelkich brudnych środków, metod i socjotechnik, zmanipulowała obywateli, osiągając zamierzony cel. Dużo gorzej poszło jej w mniejszych ośrodków, zwłaszcza na ścianie wschodniej, gdzie osiągnęliśmy druzgocącą przewagą – podkreślają zwycięzcy – co jest naszą ogromną zasługą, bowiem destrukcyjna, opozycyjna propaganda tam nie dotarła.

Jaka zatem jest ta nasza dzisiejsza rzeczywistość – zadają sobie pytania politycy zjednoczonej prawicy. Czy nasze rządy istotnie nie odpowiadały społeczeństwu, a wyniki wyborów są tego rzetelnym odzwierciedleniem? Czy też jest zgoła inaczej, a zaistniały stan rzeczy jest wypaczeniem prawdziwych preferencji Polaków, i tylko niedostateczna kontrola środków masowego przekazu oraz niezbyt udana kampania wyborcza, pozbawiły nas władzy?

Jeżeli ta druga wersja jest prawdziwa, to tak naprawdę my jesteśmy jedynymi, moralnymi zwycięzcami, a powyborcza, partyjna konfiguracja jest konsekwencją niedoskonałego, demokratycznego systemu państwa prawa, co stanowi poważny asumpt do zanegowania tej kuriozalnej sytuacji! Niedoskonałość postkomunistycznej Konstytucji nie może stać w sprzeczności z interesem państwa i dobrostanem narodu. Dlatego wszelkie działania instytucji państwowych, zmierzające do przywrócenia naturalnego porządku prawnego, są w pełni uzasadnione!

 

Polityk też człowiek

Polityka jest to rodzaj sztuki rządzenia państwem, której celem jest dobro wspólne. Zaś polityk to osoba realizująca te cele. Partia polityczna to dobrowolna organizacja społeczna, złożona z owych obywateli-polityków, o określonym programie politycznym, mająca na celu jego realizację poprzez zdobycie i sprawowanie władzy lub wywieranie na nią wpływu. Nic dodać, nic ująć.

W tych definicjach zawiera się cała historia państwowości. Stadna natura ludzka oraz owczy pęd ku poddaństwu, determinowały zachowanie człowieka od zarania dziejów. Dlatego żadna gromada żadną miarą nie mogła prawidłowo funkcjonować bez odpowiedniego przewodnika. W każdej ludzkiej zbiorowości naturalną potrzebą była konieczność wyłonienia spośród siebie przywódcy, który ustalał zasady jej funkcjonowania. Cechy, jakie decydowały o wyborze tego czy innego osobnika, były różne w zależności od potrzeb oraz rozwoju cywilizacyjnego danej społeczności.

Prymitywne kultury ceniły sobie siłę i sprawność fizyczną. Te bardziej rozwinięte dostrzegły twórczą rolę rozumu i inteligencji w rozwiązywaniu egzystencjalnych problemów. Zaś te stojące na szczycie piramidy cywilizacyjnej, hołdowały szarlatanerii oraz przebiegłości. Te cechy ludzkiej natury, choć powszechnie postrzegane jako wady, to jednak w oczach osób mniej zaradnych były obiektem zazdrości i podziwu, zaś obdarzeni wspomnianymi przymiotami znaleźli doskonały sposób na rolowanie maluczkich. Bo ktoś przebiegły to taki, który umie wykorzystać sytuację dla swojej korzyści, bez względu na poniesione koszty.

Nie będę teraz przypominał historii ewolucji systemów rządzenia państwem, i od razu przejdę do sedna, do demokracji parlamentarnej. Ta szczytowa forma ustroju państwa to ci dopiero niewypał lub – jak kto woli – kukułcze jajo podrzucone prostaczkom przez humanistów. Z pozoru najsprawiedliwszy z dotychczas funkcjonujących, to jednak najbardziej obłudny, otwierający przed krętaczami nieograniczone pole manewru system. Powszechnie obserwowany, destrukcyjny wpływ cywilizacji na rozwój osobniczy jednostki, stał się jej przekleństwem a zarazem prawdziwym sprawdzianem człowieczeństwa.

Naturalne, wrodzone cechy człowieka myślącego były spirytus movens jego przetrwania, i z czasem uczyniły z niego istotę najlepiej przystosowaną do życia jako takiego, czego następstwem był wzrost samoświadomości, która dała mu prawo podporządkowywania sobie otaczającego go świata, a z czasem innych ludzi. Polityka, której definicję poznaliśmy na wstępie, to taka czarodziejska różdżka, za sprawą której upadają ideały, a człowiek prawy „lewym” się staje. Historia pełna jest nazwisk twórców rewolucyjnych myśli socjologicznych, którzy stali się ciemiężycielami, a nie dobrodziejami społeczeństw, na których praktykowali swoje filozoficzne doktryny.

Co leży u podstaw ludzkiej metamorfozy – zadajemy sobie pytanie, i tylko jedna myśl przychodzi nam do głowy: „errare humanum est” (błądzić jest rzeczą ludzką), czyli że wszyscy jesteśmy ułomni i tyle. Dokąd nas to zaprowadzi? Mamy niby sumienie, które stoi na straży naszej moralności, mamy też Kodeks karny. Wszystko to mało, bo ludzie i tak broją, i co gorsza, próbują znaleźć na to wytłumaczenie. Politycy mają dodatkowo Konstytucję, która wskazuje im właściwą drogę postępowania, a mimo wszystko ciągle błądzą. Ile to już lat, ile to już rządów upadło z powodu wypaczeń, arogancji i pychy? Wszystko z góry można było przewidzieć. Najpierw euforia, później upadek! Gdzieś w kąt idą ideały, a do głosu dochodzą chciwość i brutalna walka o koryto.

Po niezmiernie długotrwałej kampanii wyborczej, nareszcie mamy wyniki elekcji. Podziękowaliśmy dotychczas rządzącym za ich trud i poświęcenie, i postawiliśmy na nowe otwarcie. Ale czy słusznie uczyniliśmy? Czy nie byliśmy nazbyt krytyczni wobec rządzących, a nazbyt samolubni wobec siebie? Należało jedynie mierzyć siły na zamiary, a uniknęlibyśmy rozczarowań. Cóż złego uczyniły nam te niebożęta, które wybraliśmy na nową kadencję, że rzuciliśmy je z premedytacją na żer polityki, znając ich przyszłe losy. Ci nowi posłowie są równie niewinni i pełni zapału do pracy, co owi poprzednicy, których niedawno zdegradowaliśmy, a którzy gotowi byli góry przenosić, dopóki mamona nie zawróciła im w głowach. Jakże im teraz żyć między nami jako zwykli obywatele? To niepodobna stać się na powrót zwykłym Kowalskim czy Zielińskim!

Takoż my, uderzywszy się w piersi oraz pomni na powtarzającą się historię, winniśmy okazać zrozumienie dla naszych pobratymców i ich narodowych wad, i nie pomnażać rzeszy nieszczęśników, poszkodowanych w politycznym wyścigu do żłobu. Cóż zatem nam, szarym obywatelom, czynić wypada? Czy mamy prawo składać coraz to nowe i nowe ofiary z naszych ziomali na ołtarzu zachodnich demokracji? Czy okazać litość dla następnych pokoleń rodaków i zakończyć ten owczy pęd ku nowoczesności, kontentując się osiągnięciami rodzimej myśli filozoficznej? Pytanie pozostawiam otwartym.

 

Geniusz

Osobiście uważam, że orędzie prezydenta oraz decyzje przez niego podjęte, to wyraz politycznej dojrzałości oraz niezależności, która stawia głowę państwa w panteonie najznamienitszych mężów stanu III RP. Jego przenikliwa analiza powyborczej sytuacji i niezachwiana wiara w zwycięską partię oraz jej zdolność utworzenia koalicji, to wyraźny sygnał dla narodu, że dobro państwa jest dla niego dobrem najwyższym. Polska Racja Stanu wymagała od niego zdecydowanego głosu rozsądku, postawienia się ponad prywatą i partyjnymi układami, co w obecnej, skomplikowanej sytuacji polityczno-personalnej nie było rzeczą łatwą.

Podejmując taką a nie inną decyzję w sprawie wyboru marszałka seniora, pokazał polityczny pazur, udowodnił, że jest prezydentem wszystkich Polaków, a nie, jak postrzegają go polityczni przeciwnicy, reprezentantem jednej partii. Nie każdy z dotychczasowych prezydentów byłby w stanie wznieść się ponad podziały i wybrać obiektywnie, mając na względzie jedynie dobro kraju. Ta zaszczytna i jakże odpowiedzialna funkcja, powierzona członkowi partii opozycyjnej, pięknie wpisuje się w nowożytną tradycję naszego parlamentaryzmu i daje gwarancję jej nieprzerwanej ciągłości, a jednocześnie zadaje kłam spiskowej teorii i kładzie kres spekulacjom co poniektórych wrogów praworządności o domniemanej próbie zamachu stanu.

Drugą, o znacznie większym ciężarze gatunkowym decyzją prezydenta, było desygnowanie kandydata na premiera i powierzenie mu misji tworzenia rządu. Liczne spekulacje o możliwości wskazania na to stanowisko członka obozu demokratycznego, okazały się medialnym niewypałem, a merytoryczne zdolności koalicyjne potencjalnego kandydata – mocno przeszacowane. Fakty, jakimi dysponował prezydent, były nieubłagane dla opozycji, a zwycięstwo zjednoczonej prawicy aż nazbyt oczywiste, co nie pozostawiło głowie państwa innego wyboru. Przedstawiciel zwycięskiej partii jest jedynym właściwym kandydatem, spełniającym konstytucyjne wymogi, a prezydent, jako najwyższy strażnik Konstytucji, jest gwarantem jej przestrzegania.

Niebezpodstawne deklaracje obecnego szefa rządu, dotyczące potencjału koalicyjnego jego partii, były dodatkowym atutem stabilizującym krajową scenę polityczną, z czego tak wytrawny polityk, jakim jest gospodarz Belwederu, nie mógł nie skorzystać. Tylko człowiek z takim doświadczeniem i z taką charyzmą, jakim jest Mateusz Morawiecki, jest w stanie udźwignąć ciężar odpowiedzialności za losy kraju – uważa prezydent. Dlatego obowiązkiem jego było stworzenie mu odpowiednich warunków do realizacji tak zbożnego celu.

Zgoda prezydenta na ten z pozoru iluzoryczny projekt utworzenia przez pis koalicji parlamentarnej, jest świadectwem jego geniuszu politycznego, bowiem tylko człowiek głęboko wierzący w cuda mógł postawić na swoim. Wszak głowa państwa nie naraziłaby się na śmieszność, a tym bardziej nie naraziłaby obecnego premiera na upokorzenie i koalicyjną impotencję. Przeto wierzyć należy, że wszystko jest w rękach nominata, który mając do dyspozycji 194 szable, gotów jest porwać za sobą wszystkich tych, którzy na pierwszym miejscu stawiają Polskę. A że trudno jest odmówić pozostałym posłom patriotyzmu, jest zatem w kim przebierać.

To zapewne stąd w prezydencie wciąż tli się nadzieja, że jego kandydat, bez względu na twórczy imposybilizm i przemawiające przeciw logice fakty, jest w stanie tego dokonać…

 

Czarno to widzę

Święto Niepodległości to dzień dla Polski i wszystkich Polaków szczególny. Jedni celebrują go w sposób radosny, ciesząc się odzyskaną po 123 latach niepodległością, dla innych jest to dzień wspomnień i przemyśleń. Jeszcze inni rozdrapują dawno zabliźnione rany, nie pozwalając demonom przeszłości odejść w zapomnienie. Są też i tacy, którzy na gruzach historii próbują budować nową rzeczywistość. Niezaspokojona tęsknota za prawdziwą wolnością była jedyną wspólną cechą wszystkich rodaków, która spajała naród i czyniła z niego monolit zdolny oprzeć się wszelkiemu złu zagrażającemu naszej państwowości. Kiedy po osiemdziesiątym dziewiątym roku powiał wiatr prawdziwej wolności, paradoksalnie doprowadził on do erozji wyznawanych powszechnie wartości i rozwiał nadzieję na jedność narodu.

Nie należę do osób, która kiedy plują w twarz, mówi, że deszcz pada. Rozumiem traumę członków zjednoczonej prawicy (zwłaszcza jednego jej przedstawiciela), związaną z przegranymi wyborami, i przebudzeniu ze snu o potędze. Rozumiem wstrząs spowodowany perspektywą odcięcia od władzy i związaną z tym utratą przywilejów i wpływów. Rozumiem wreszcie poczucie bezsilności i zagubienia w nowej rzeczywistości. Jednego jednak nie rozumiem. Kiedy to Ojczyzna stała się przedmiotem frymarczenia, a dobro wspólne zastąpiono interesem wybranej, uprzywilejowanej grupy obywateli?

Musicie uwierzyć – a zwracam się do „ofiar” demokracji – że normalność to stan bezpieczeństwa, który sprawdza się na wszystkich płaszczyznach życia, takoż politycznego, jak i psychicznego, a każde od niej odchylenie, to anomalie prowadzące do destabilizacji „ustroju”. Demokratyczne przejęcie władzy przez zjednoczoną opozycję spowodowało swoistą dekompozycję sceny politycznej i układu sił, co zdaje się być socjologicznym fenomenem i bezkrwawą rewolucją, której skutki dla jednych miały być wybawieniem, dla innych zaś przekleństwem.

Straceńcza retoryka prezesa pis, wykuwana w oparach politycznego absurdu, zdaje się być głosem wołającego na pustyni – nawołującego do sprzeciwu wobec zasad praworządności – a wybrana przez niego droga wiedzie kraj w objęcia anarchii. Odbierać w dniu święta narodowego miano patrioty wszystkim tym, którzy mają inne przekonania niźli niedoszły satrapa, a zwolenników PO i jej członków nazywać niemieckimi sługusami, to szczyt arogancji. Zaś wypowiadanie otwartej wojny Unii Europejskiej, to przejaw narodowego szowinizmu i ksenofobii, które w przypadku zwycięstwa zjednoczonej prawicy nadawałyby ton jej przyszłym rządom.

Waldemar Golanko

 

 

 

Dodaj komentarz

Komentarze

    Brak komentarzy