Monika Tyczyńska o swojej wystawie w Galerii Podlaskiej: Kolory to magia
Z warszawską artystką Moniką Tyczyńską, autorką wystawy „Labirynt, w którym żyję”, eksponowanej od 6 października w Galerii Podlaskiej w Białej Podlaskiej, rozmawia Istvan Grabowski.
Rekordowa liczba widzów obejrzała pani wystawę „Labirynt, w którym żyję” eksponowaną w Galerii Podlaskiej. Czy w innych miejscach, dokąd dotarła pani ze swymi pracami, było podobnie?
– Bardzo mnie cieszy ta informacja! Tak naprawdę trudno jest odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ zwykle nie „doglądam” wystawy przez cały czas jej trwania i nie znam dokładnych statystyk oglądających. O zainteresowaniu wystawą dowiaduję się, bo ludzie na przykład do mnie piszą lub dzwonią, że byli, widzieli i że im się podobało. W obecnych czasach dużą rolę odgrywają też media społecznościowe, tam również mogę obecnie zaobserwować zainteresowanie wystawą.
Trochę wystaw w życiu już miałam i wiem, że bardzo ważny jest moment jej otwarcia, czyli wernisaż. Jest wtedy szansa na liczne grono widzów i rozreklamowanie wystawy, i to w każdy możliwy sposób, łącznie z tzw. pocztą pantoflową. Zawsze jest mi niezmiernie miło z powodu takiego zainteresowania, gdy ludzie zadają pytania, chcą dowiedzieć się więcej, i bardzo mnie cieszy, gdy widzę, że zaciekawiam ludzi bardzo młodych.
Z jakimi wrażeniami wychodzą zwykle widzowie pani wystaw?
– Myślę, że ile osób, tyle samo wrażeń… A właściwie to mam nadzieję, że tak jest, ponieważ chciałabym, aby moja twórczość emanowała bardzo różnym nastrojem i emocją, ponieważ ja nie dopowiadam, uchylam tylko furtkę. Dalej jest już osobista relacja widza z moim obrazem, ponieważ chcę, aby to była alchemia – to, co ulotne, staje się materią, w obrazie, ale potem materia ta emanuje zatrzymaną w niej ulotnością, nastrojem.
Czasami dowiaduję się, jakie wrażenia wyzwala moja sztuka. Wiem, że dużo ludzi czuje pozytywną energię, czują też tajemniczość, czują siłę, doświadczają czegoś w rodzaju podróży wewnętrznej po nieokreślonym czasie i przestrzeni. Widzą w obrazach pejzaże, chociaż są one abstrakcyjne, ale wiem też, że niektórzy wyczuwają w moich obrazach smutek i samotność, a nawet strach, i ja nie ukrywam, że tak, że to wszystko też tam jest…
Na obecnej wystawie podszedł do mnie pan i powiedział, że czuje piękno patrząc na dwa moje obrazy, „Złoty” i „Zielony”, ale nie rozumie dlaczego. Odpowiedziałam, że właśnie nie musi rozumieć. Wystarczy to odczuwanie. Z kolei inna osoba zwróciła uwagę na czernie w moich obrazach, że są tak różne, i zachwyciła się „Bramą Przemiany”, jej czerniami nieoczywistymi. Bo ten obraz ma wiele ukrytych warstw.
Gdy ludzie tak wrażliwie reagują, to ja wówczas zdradzam im różne swoje i obrazów tajemnice… Zainteresowanie wzbudził też „Autoportret z Błękitnymi Krużgankami”. Pani powiedziała, że czuje jakąś lekkość, blask i tajemnicę. Obraz oczywiście ma swoją historię, ale długo mogłabym opowiadać… Pani otrzymała małą opowieść ode mnie. Naprawdę wiele mam odczuć od moich widzów, mogłabym długo opowiadać.
Urzeka pani gamą kolorów. Podobno każdy z nich niesie ze sobą inne znaczenia.
– Kolory to magia! Począwszy od tego, jak to się dzieje, że w ogóle widzimy kolory. Decyduje o tym światło, długość świetlnej fali, i to, jak tę informację przetworzy nasz mózg. Jest to fascynujące, bo powoduje, że każdy z nas może postrzegać na przykład błękit w bardzo rożny sposób. Bez światła kolor nie istnieje. Od zawsze kolory symbolizowały bardzo różne rzeczy, wiązało się to również z emocjami, jaki każdy z kolorów wyraża. To temat rzeka. Mnie, malarkę, kolor nieustannie fascynuje. Malowanie obrazu to kolorystyczne poszukiwania i zmagania, wyrażanie emocji i nastroju poprzez kolor, odkrywanie niuansów i zestawień nieoczywistych.
Do dzisiaj wielką moją fascynacją jest zestawienie błękitu lub turkusu z brązami sieny palonej czy umbry. To jest dla mnie mocno symboliczne. Takie zestawienie jest przestrzenią graniczną, i tak powstały bramy: „Brama między Ziemią a Niebem” i „Brama do Błękitu”.
Z niektórymi kolorami bardzo się zmagam, na przykład z zielenią, która nie jest łatwa. Nie jest łatwa, bo jako kolor bez kontrastów może nagle stać się nijaka, prawie niewidzialna. Z kolei zbyt wiele kolorów sprawia, że przestaje być zielona… Zieleń jest też trudna symbolicznie, przeszła ewolucję od złych mocy i chorób aż po nadzieję. Jakie emocje przywołuje zieleń? Może to być szum drzew w letnim lesie, tańcząca na wietrze trawa, wiosenna świeżość, pierwsze liście, przez które przebija się słońce. Może dlatego ten pan na wystawie poczuł piękno.
Z kolei czerwień, która jest kolorem dopełniającym dla zieleni, jest królową kolorów, najgorętsza ze wszystkich barw, kolor życia i skrajnych uczuć. Taki „Kolor kolorów”. Ma setki znaczeń, a wiele z nich jest sprzecznych, żadne nie jest uniwersalne. Miłość, pasja, namiętność, krew, płomień, ostrzeżenie, śmierć, życie i piękno… Na wystawie można obejrzeć obraz „Światło Czerwieni”. I znowu mogłabym dużo o tym opowiadać. Obrazy lubię dopełniać opowieściami o nich, również o kolorach. Chętni widzowie mogą trochę o tym posłuchać i poczytać na mojej stronie FB Monika Tyczyńska Art.
Pani malarstwo otwiera przed zwiedzającym tajemne wrota. Kuszą one potencjalną, choć nieoczywistą niespodzianką.
– Bardzo ważne są dla mnie wszelkiego rodzaju szczeliny istnienia i przestrzenie graniczne. Brama symbolizuje przejście w inny wymiar. Prowadzi do świata, którego nie znamy i którego jesteśmy ciekawi. Jest tajemnicą, skrywa różne rzeczy, nie wiemy, co będzie, gdy przejdziemy przez bramę. Czasami brama jest przekroczeniem granic – bardzo różnych, granic własnych i granic zewnętrznych, nieznanych. Przejściu zawsze towarzyszy silna ekscytacja. Furtki często prowadzą do tajemniczych ogrodów. Szczeliny zdradzają istnienie jakiegoś podskórnego świata, są tylko przeczuciem – za małe, żeby zajrzeć, za wąskie, żeby zobaczyć.
Podobnie jest z „Labiryntem”. Proces twórczy przypomina mi błądzenie w labiryncie. Wejść w labirynt to tak, jakby wejść w przestrzeń graniczną, pośrednią, która nie jest już zwykłym, dobrze znanym, naszym światem, ale jednocześnie nie jest jeszcze tamtym – obcym, nieznanym i tajemniczym, który znajduje się w centrum labiryntu, światem, którego poszukujemy z przeczuciem i tęsknotą za niezwykłością i pięknem, światem, który jest obietnicą. Przestrzeń wyznaczona przez meandry i spirale, wirująca wokół punktu centralnego, rządzi się własnymi prawami i wciąga nas w głąb. W większości labiryntów tylko jedna droga prowadzi do celu. Co jest tym celem? To już zależy od Ciebie. Czasami cel może okazać się rozczarowaniem, a najwięcej sensu odnajdziesz w zaułkach, w których wydaje Ci się, że błądzisz. Lubię to wewnętrzne ryzyko w labiryncie, to zagubienie, dreszcz emocji i niespodziewane odkrycia. W drodze powstaje abstrakcyjny model domyślania się. Gdy wchodzimy w labirynt, poddajemy się jego logice i nie wiemy, czy zostaniemy gdzieś w ślepym korytarzu, czy też dojdziemy do tego, co na nas czeka w centrum – do prawdziwego obrazu nas samych.
Należy pani do grupy artystów perfekcyjnych, którzy nie kończą dzieła wraz z jego stworzeniem. Ponoć stale pani coś udoskonala, nanosi kolejne warstwy. Z czego to wypływa?
– To moja natura i w pewnym sensie moje przekleństwo. Urodziłam się z jakimś nadmiernym widzeniem. Spróbuję to wytłumaczyć. Rodzi się we mnie potrzeba obrazu, mam jakieś jego przeczucie, powiedzmy wizję, ale kiedy przystępuję do realizacji, to ta wizja się zwielokrotnia, pomnaża… Zaczynam widzieć nieograniczone wręcz możliwości i warianty, i ciężko mi się zdecydować, bo każdy wydaje mi się wart uwagi. Dlatego powstało na przykład tak dużo papierowych kolaży z krużgankami, i myślę, że jeszcze nie zakończyłam tego tematu.
Jednak nadchodzi taki moment, kiedy muszę uznać obraz za skończony. Ale to jest proces, ponieważ zwykle nie do końca jestem zadowolona. Muszę obraz odstawić i nabrać do niego dystansu, poddać go próbie czasu. Niektóre obrazy tę próbę przechodzą pomyślnie, a inne są odstawiane na bok nawet na lata całe…
I tu jest właśnie ciekawa historia obrazu „Autoportret z Błękitnymi Krużgankami”. Krużganki namalowałam bardzo dawno temu i cały czas czegoś mi w tym obrazie brakowało, chociaż przyjacielowi malarzowi się podobał. Ale mnie nie. Nawet mnie drażnił w jakiś sposób, więc go odstawiłam. Natomiast autoportret – rozedrgany autoportret – skończyłam malować na początku tego roku. Miał być częścią tryptyku, ale do tego nie doszło. Przypadek sprawił, że oparłam go o Krużganki, i doznałam czegoś w rodzaju olśnienia i pełni. To było to, ten brakujący element! I tak oba te obrazy dla mnie dopełniły się i tworzą całość. Warto było czekać lata na to uczucie. Jest to ich debiut, właśnie w Galerii Podlaskiej. Tak właśnie zmagam się z tą moją wielowarstwową naturą, widzeniem i sztuką.
Mimo usilnych starań ze strony artystki, dzieło i tak zaczyna żyć własnym życiem. Nie czuje się pani tym zaskoczona czy zawiedziona?
– Czułam się zaskoczona, gdy odkryłam to pierwszy raz, jako bardzo młoda osoba, ale teraz już wiem, i nawet czekam na ten moment, bo jest to fascynujące i nie do końca zrozumiałe, i nieprzewidywalne, zaciekawia, ponieważ zgodnie z moim credo: „To, co jest ukryte, wzbudza namiętności. Pozwala żyć wyobraźni, domysłom, wyzwala pasję, a wszystko dlatego, że ukryte jest TAJEMNICĄ prowokującą do odkrywania jej warstwa po warstwie.” (Monika Tyczyńska). To działa w obie strony. Gdy tworzę obraz, i potem, gdy on już żyje własnym życiem, a ja próbuję zgłębić jego tajemnicę.
Ma pani podziw i szacunek dla słowa, choć nie zawsze go widać na płótnie. Jaka część pani twórczości jest inspirowana literaturą?
– Tak, słowo jest dla mnie i dla mojej twórczości bardzo ważne. I jest to wielowymiarowe. Uwielbiam literaturę i poezję, i często mnie one inspirują. Ale też w drugą stronę. Obrazy, które tworzę, czasami dopełniam własnym tekstem lub poezją. Lubię też o nich opowiadać, bo każdy ma swoją historię, wiele warstw i tajemnic. Obecna wystawa „Labirynt, w którym żyję” również ma swoje słowo dopełniające ode mnie.
Przecież i tak wciąż błądzisz, więc
niech cię nie przestraszy ten labirynt
w Niebie z Czystego Złota.
Myślę, że tutejszy Anioł cię poprowadzi,
żebyś mógł dotrzeć do środka.
A tam czeka na ciebie wszystko czego zechcesz.
Katedra zbudowana z twoich
pragnień i tęsknoty.
I myślę, że nie będzie ci się chciało
stamtąd wracać.
(Monika Tyczyńska)
Czy ma pani ulubionych autorów?
– Oczywiście! Ale jest ich wielu. Od dawna uwielbiam realizm magiczny pisarzy iberoamerykańskich, m.in. Julio Cortazara i Gabriela Marqueza. Raz w roku muszę przeczytać choć fragment „Sklepów cynamonowych” Bruno Schulza i nasycić się ich nastrojem. Ale też Umberto Eco, Tomasz Mann, Faulkner i wielu innych. Moją ostatnią fascynacją jest Stanisław Lem, późno odkryty, ale silnie. Efekt inspiracji można obejrzeć na wystawie w postaci obrazu „Solaris. Czerwone Słońce”. Inspiracją jest powieść Lema „Solaris”, i mam w planach cały cykl prac. Obraz ma oczywiście swoją tajemnicę – z tyłu, na płótnie, umieściłam mały cytat z powieści, opisujący czerwienie nieoczywiste, które mnie tak zainspirowały. Wielka szkoda, że nie mogę już Lema zapytać, co sądzi o obrazie. Wiem, że ze wszystkich filmowych adaptacji był niezadowolony.
Pani malarstwo to nieustanny dialog twórcy z wrażliwym odbiorcą. Każdy może odczytywać go po swojemu. Czy to jest zgodne z pani koncepcją artystyczną?
– Jak najbardziej. Ja nawet tego oczekuję. Myślę, że o tym już trochę opowiedziałam, opisując wrażenia odbiorców, które mi czasem zdradzają. Wygląda na to, że tak się właśnie dzieje – obrazy są bardzo różnie i ciekawie „czytane”. Bardzo mnie ucieszyło, że na wernisażu w Galerii Podlaskiej nawiązał się od razu taki dialog. Ludzie zadawali mi pytania, i to uroczyste otwarcie wystawy stało się w poważnej części dyskusją o sztuce bardzo filozoficzną, w większym gronie, a potem jeszcze indywidualnie. Było to dla mnie piękne doświadczenie.
Spełnia się pani twórczo nie tylko przez malarstwo. Z równą swobodą porusza się pani w rysunku, collage’u, ceramice i tkaninie artystycznej. Od czego zależy, którą z dziedzin chce pani wybrać?
– Każda z dziedzin kusi czymś wyjątkowym. Rysunek jest najbardziej szczerą i ekspresyjną formą wyrazu, malarstwo to kolor i materia farby, warstwy, collage – łączenie różnych materiałów, a wiec różne, nieskończone warianty, tkanina to rodzaj mantry, zmysłowość, dotyk, ceramika – rzeźba i alchemia w jednym… A wybór zależy od wizji.
U źródeł każdego dzieła istotny wydaje się impuls do jego tworzenia. Co bywa nim w pani przypadku?
– Silna potrzeba wewnętrzna. Potrzeba wyrazu, ujawnienia swojego świata, nadmiar widzenia i czucia, który mam w sobie… Dość szybko zdałam sobie sprawę, że właśnie ta forma wyrazu i wypowiedzi, czyli sztuka, jest mi bliska i nadaje życiu sens.
Tworzenie sztuki bywa pasjonujące, ale i pracochłonne. Kiedy odczuwa pani satysfakcję z dobrze wykonanej pracy?
– Tak jak już wspomniałam przy okazji perfekcjonizmu w mojej pracy, zawsze muszę nabrać dystansu, aby poczuć satysfakcję, i bywa z tym naprawdę różnie. Ale na przykład teraz. Przez rok się przygotowywałam do wystawy w Galerii Podlaskiej. Chciałam, aby ten „Labirynt” był taki, jak go sobie wymarzyłam, ponieważ każda kolejna wystawa jest dla mnie rodzajem nowej opowieści, przygodą, której efektu jestem bardzo ciekawa. Rodzajem księgi… Miałam dużo obaw, wątpliwości, zagadek, trudu, i wreszcie, gdy wizja została zrealizowana i spojrzałam na swój labirynt w galerii – o tak, wówczas poczułam satysfakcję. Poczułam też, że wystawa zaczęła żyć własnym życiem. Dużą rolę tutaj odgrywa również odbiór przez widzów, ten pozytywny bardzo mi dodaje skrzydeł.
Dziękuję pani za wypowiedź.
zdjęcia ze zbiorów Moniki Tyczyńskiej
Kto jeszcze nie obejrzał wystawy „Labirynt, w którym żyję” Moniki Tyczyńskiej w Galerii Podlaskiej, czasu ma już niewiele. Ekspozycję można oglądać do wtorku 31 października – od poniedziałku do piątku w godzinach 9-16 oraz w niedziele w godzinach 11-16.
Czytaj też naszą relację z wernisażu malarstwa Moniki Tyczyńskiej:
Fascynująca przestrzeń labiryntu – nowa wystawa w Galerii Podlaskiej
Komentarze
Brak komentarzy