Kącik książkowy: Tajemnice czasów wojny, zapomniany obóz i tajemniczy Amerykanin tropiący oprawców
12 marca odbyła się premiera powieści historyczno-obyczajowej z Wydawnictwa Replika pt. „Utracone światło” Bożeny Gałczyńskiej-Szurek z Zamościa. To rzetelny, sfabularyzowany przekaz na temat tragicznych losów ludności żydowskiej przebywającej na Roztoczu. Poniżej wywiad z autorką.
Wiosną do niemieckiego obozu zagłady, który naprędce zbudowano w Bełżcu, przybywa pierwszy transport Żydów z Lublina i Lwowa. Rozpoczyna się operacja mająca na celu deportację, zagładę i grabież mienia Żydów. Miejsce to, zwane obozem zapomnianym, przez wiele lat po wojnie okryte było niepamięcią.
Rok 2004
Do Zamościa przybywa Amerykanin tropiący oprawców ludności żydowskiej, którzy działali na Roztoczu w czasach okupacji hitlerowskiej. W tym samym czasie ze stypendium w Izraelu wraca Róża Halicka, która informuje rodzinę o swoich planach małżeńskich. Planom tym są przeciwni rodzice, jak i dziadek, skrywający tajemnice związane z okresem okupacji.
Pewnego dnia drogi rodziny Halickich i łowcy niemieckich nazistów krzyżują się, obnażając tajemnice sięgające czasów wojny, które wpłyną na losy Róży i jej narzeczonego.
Tajemnice sięgające czasów wojny, zapomniany obóz w Bełżcu i tajemniczy Amerykanin tropiący oprawców ludności żydowskiej. Jak to wszystko udało się zmieścić w jednej książce?
O tym opowiada Bożena Gałczyńska-Szurek – autorka powieści „Utracone światło”:
W swoim dorobku ma już pani całkiem sporo tytułów. Akcje części z nich umieściła pani w Grecji, a części w Zamościu. Która z tych dwóch lokalizacji jest pani bliższa?
– Zacznę od tego, że pochodzę z Małopolski. Z urodzenia jestem krakowianką, dodatkowo z muzyką zetknęłam się po raz pierwszy w życiu w urokliwych podkrakowskich Krzeszowicach, raju mojego dzieciństwa. Oba te miejsca były i zawsze będą w moim sercu. Grecja z kolei, do której trafiłam po studiach, uwiodła mnie urodą, ale nie na tyle, bym chciała w niej spędzić resztę życia. Taką decyzję podjęłam w Zamościu, gdzie zamieszkałam ponad trzydzieści lat temu. Mimo upodobania do czynienia w życiu zmian i do podróżowania, zawsze z przyjemnością wracam na Zamojszczyznę, dlatego jestem pewna, że ta lokalizacja jest mi bliższa niż grecka. Pomiędzy Zamościem a Krakowem, o którym wspominałam, wolałabym nie wybierać….
Co jest takiego magicznego w Grecji, że poświęca jej pani tyle uwagi?
– Grecja jest mekką kultury europejskiej dla wielu ludzi na całym świecie. Rokrocznie odwiedza ją nawet pięć milionów turystów. Pyta pani, co w niej jest magicznego? Odpowiedź jest prosta: wszystko. Zapewne każdego z przyjezdnych fascynuje w tym kraju coś innego. Ja kocham góry, opadające wprost do morza turkusowej barwy, ciepłego i czystego jak kryształ. Błękit nieba, które o każdej porze roku rozświetla słońce. Uwielbiam wspaniałe jedzenie. Ekologiczne, bo Grecy konsekwentnie walczą z zatruwaniem środowiska. Uśmiechnięci i sympatyczni, nie przejmują się drobiazgami i nigdy się nie spieszą. W ich kraju, który borykał się całe stulecia z zaborcami, przez który przetaczały się liczne migracje, można obejrzeć piękne zabytki, pochodzące z różnych kultur i z różnych epok. Helleni szczycą się swoimi myślicielami, jednak typowy Grek jest jak Aleksy Zorba z powieści Nikosa Kazantzakisa. Przeciwstawia filozoficznym rozważaniom instynkt człowieka, który osiąga szczęście żyjąc w ścisłym związku z otaczającą go przyrodą. Grecy cenią sobie ponad wszystko kontakt z naturą i z drugim człowiekiem, i być może to właśnie w nich, w ich empatii, tkwi tajemnica magii ich ojczyzny…
A czy w Polsce jest jeszcze jakieś miejsce, do którego chętnie się pani wybiera?
– W Polsce jest wiele pięknych miejsc. Ja osobiście najlepiej czuję się w Zamościu i na Roztoczu, które zapewnia mi spokój do życia i do pracy. Oczarowało nie tylko mnie. Ponoć już przed wiekami zadurzyła się w tych terenach piękna Włoszka, królowa Bona. Nie wspomnę o nazistach, którzy usiłując zawłaszczyć Zamość i okoliczne tereny, w okresie okupacji hitlerowskiej skazali tysiące Roztoczan na masowe wysiedlenia. Wzorowany na Padwie kompleks staromiejski budzi od wieków podziw. Do miasta przybywali europejscy magnaci i monarchowie. Mnie też urzekła jego architektura, fascynuje przeszłość historyczna. Jeśli planuję stąd wypady, są to głównie powroty do moich korzeni, w Małopolskie. Lubimy z mężem wypić kawę na rynku w ślicznej Lanckoronie, albo odwiedzić Tatry. Któż nie lubi? Jednak z powodu licznych i męczących podróży po Polsce, które odbywałam w młodości jako muzyk, turystyka krajowa obecnie mnie nie pociąga. Na Roztoczu mam wszystko, czego potrzebuję do życia. Wakacje spędzam w Grecji – obowiązkowo.
Tłem wydarzeń „Utraconego światła” jest Bełżec, a dokładniej tamtejszy obóz nazistowski. Jest to bardzo ważny wątek z perspektywy historycznej. Skąd czerpała pani na ten temat informacje? Czy są one zgodne z prawdą historyczną, czy może jednak pozwoliła sobie pani na podkoloryzowanie tej historii?
– Zadała pani istotne pytanie, bo powieść jest w dużym stopniu literacką fikcją. W opisie zwiedzania przez moich bohaterów fabryki śmierci ujawniłam emocje, które towarzyszyły mojej własnej wizycie w bełżeckim Muzeum. Na widok ogromu nazistowskich zbrodni, tak jak Jakub, poczułam rozpacz. Potem ogarnął mnie gniew. W efekcie sfabularyzowałam i przedstawiłam w książce tragiczne dzieje społeczności żydowskiej, by przypomnieć, do czego prowadzą uprzedzenia wyznaniowe i rasowe. Oczywiście skoro były obóz zagłady stał się moją inspiracją, zadbałam o to, by informacje, które go dotyczą, były w książce zgodne z prawdą. Czerpałam je z różnych źródeł, wszystkie konsultowałam. Dużo zawdzięczam pomocy historyka regionalistki Reginy Smoter-Grzeszkiewicz, biegłej w temacie Holokaustu, która poświęca swoje życie pasji do dokumentowania dziejów naszego regionu. Ucieszyła mnie akceptacja powieści z jej strony, bo podczas prac nad tekstem trapiły mnie wątpliwości o powodzenie mojego pomysłu. Łączenie fabuły książki, która jest fikcją literacką, i jej tła opartego na faktach historycznych, okazało się trudne. Jednak nic, co ma związek z historią, nie zostało w powieści przekłamane.
Nie bała się pani poruszyć wątku antysemityzmu?
– W książce przywołuję zdarzenia z przeszłości. Najbardziej drastyczne opisy obrazują eksterminację przez hitlerowców ludności żydowskiej podczas II wojny światowej. Holokaust, który miał miejsce na Roztoczu, jest bardzo jaskrawym przykładem prześladowania na tle rasowym i wyznaniowym, dlatego się nim posłużyłam. Nie odczuwałam z tego powodu niepokoju, bo zapewne żaden przyzwoity człowiek, bez względu na prezentowane poglądy, nie pochwala ludobójstwa, którego dopuścili się naziści w naszym kraju podczas II wojny światowej. Choć wątek historyczny przytłacza, to niestety sytuacja moich bohaterów nie jest też idealna w tej płaszczyźnie książki, w której akcja toczy się współcześnie. W 2004 roku borykają się z oni z odrzuceniem przez swoich bliskich ich planów na wspólne życie tylko z powodu dzielących ich różnic wyznaniowych. Jest wrażenie, że nie wyciągnięto wniosków z tragicznych doświadczeń historycznych. Że historia zatacza krąg. O tym opowiada „Utracone światło”, i o miłości, która daje nadzieję na to, że będzie lepiej. A ponieważ po wielu perypetiach w finale mojej powieści okaże się, że jest zdecydowane lepiej, to odpowiedź na pani pytanie jest przecząca. Nie, nie miałam obaw przed poruszeniem wątku antysemityzmu.
Jak na pani powieść zapatrywali się bliscy?
– Moi bliscy byli zaskoczeni tematem, który wybrałam. Czytelnicy z kolei, wydają się być zaciekawieni i podekscytowani szczególnie atmosferą tajemnicy, która otacza bełżecki obóz. Rozumiem ich, bo mnie też zainteresowała jego historia. Stała się inspiracją do powstania książki, w której krytykuję przejawy dyskryminowania innych ludzi. Ukazuję, jak straszne bywają tego skutki. Właśnie w tym kontekście moim znajomym bardzo się spodobało umieszczenie akcji powieści w Zamościu, o czym się mało wspomina, kładąc nacisk na opisany tylko w jednym z jej rozdziałów Bełżec. Tymczasem któż może być w Polsce lepszym ambasadorem dla ofiar bełżeckich zbrodni, niż zamościanka? Żyję przecież o rzut kamieniem od Muzeum Miejsca Pamięci, w dodatku w mieście, które zasłynęło w historii z tolerancji jego mieszkańców; z tolerancji wyznaniowej byłego właściciela i założyciela Zamościa, Hetmana Jana Zamoyskiego. Bajecznie bogatego magnata, który ponad czterysta lat temu wybudował u wrót Roztocza wielokulturowe miasto. Po osiedlonych w nim Włochach, Grekach, Żydach i Ormianach pozostały nazwy ulic, zabytki i podwórka, na których niegdyś zgodnie bawiły się wszystkie mieszkające w mieście dzieci. Choć dla kogoś te fakty mogą być nieistotne, według mnie tłumaczą przesłanie płynące właśnie z hetmańskiego grodu, by się wyzbyć uprzedzeń dzielących ludzi.
rozmawiała Andżelika Wojtkiewicz
Recenzja książki:
„(…)„Utracone światło” to wielowątkowa powieść, w której fikcja literacka przeplata się z faktami historycznymi, a przeszłość domaga się ujawnienia. Skrywane przez lata sekrety mogą stać się przyczyną zmian, których bohaterowie się nie spodziewają. To powieść o przyjaźni, zakazanej miłości i wyborach, których wymagała wojenna rzeczywistość. (…)
Książka jest pełna emocji, które nieustannie towarzyszą bohaterom. Można je poczuć dzięki sugestywnym opisom, których w powieści jest dość dużo. Na mnie zrobił niesamowite wrażenie opis Muzeum Miejsca Pamięci w Bełżcu, który powstał na terenie byłego obozu. Czytając słowa autorki, przeszedł mnie dreszcz. Długo oglądałam w internecie zdjęcia tego miejsca, ale przyznam, że nie zrobiły na mnie takiego wrażenia jak słowa, których użyła pani Bożena.
Dla mnie była to niezwykle ciekawa lekcja historii, sumienny przekaz o Holocauście i losach przedwojennego Zamościa. To opowieść o okrucieństwie, bólu i cierpieniu. Opowieść, która zostaje z czytelnikiem na zawsze.
Książka „Utracone światło” to bardzo poruszająca i ważna lektura, która pozwala lepiej zrozumieć tragedię Holocaustu oraz skłania do refleksji nad ludzką naturą i moralnością.
Polecam! Pełna recenzja u @anetaiksiazki
O autorce:
Bożena Gałczyńska-Szurek – pochodzi z Krakowa. Jest z zawodu muzykiem, pasjonatką historii i hellenistyki. Obecnie mieszka na Roztoczu, zwanym polską Toskanią, w zabytkowym Zamościu, którym jest oczarowana. Często opisuje go w swoich książkach. Z powodu licznych podróży na południe Europy, w kręgu jej zainteresowań znalazła się też Grecja. W tym temacie stworzyła swój pierwszy cykl, w skład którego weszły powieści: „Kręta droga do nieba”, „Klasztor zapomnienia” i „Cierpkie winogrona”. Kolejne książki powstają z fascynacji urodą Zamościa. Opowiadają o burzliwych dziejach wschodnich rubieży Polski. Autorka ukazuje w nich skomplikowane, nierzadko tragiczne losy mieszkańców przygranicznych terenów.
Z miłości do teatru powstały sztuki teatralne pisarki: komedia kryminalna „Żabka” i dramat „Kociaku przyjeżdżaj, czyli Villas story” – obie wystawione w Krakowie. Prywatnie żona muzyka, z zapałem realizuje swoje pasje twórcze i podróżnicze. Zgłębia od lat język nowogrecki, bo, jak mawia, lubi się mierzyć z prawdziwymi wyzwaniami. Uwielbia zwierzęta.
Czytaj fragment:
Jest w Polsce na skraju roztoczańskich lasów słoneczna polana, miejsce hitlerowskich zbrodni przez lata okryte niepamięcią. Obóz zwany długo zapomnianym, gdzie dusze pomordowanych ludzi nie zaznają nigdy spokoju. Ich danych i ostatnich chwil życia nie sposób odtworzyć, bo bestialstwa okupantów w tej fabryce śmierci nikt nie przeżył. O miejscu zagłady zrównanym z ziemią przez hitlerowców przetrwała jedynie pamięć rozproszona okolicznych mieszkańców. Okruchy wspomnień, z których niewiele można wywnioskować. Mimo wszystko wybudowano w Bełżcu Muzeum i Miejsce Pamięci po to, by choć tę pamięć, jaka jeszcze jest, ocalić. Teraz, wzniesiony na skraju lasu zbiorowy grób, jeden z największych na świecie, budzi wśród zwiedzających grozę. Wielu ludzi wstrząśniętych rozegranym tu dramatem zadaje sobie pytanie, dlaczego doszło do tak straszliwych zbrodni i czy można coś z tym zrobić?
Na szczęście zawsze, nawet po wielu latach, by uczcić pamięć ofiar, można dla nich coś zrobić… W chwili gdy pomiędzy Jakubem Luksemburgiem i Ewą zaczynała iskrzyć wiele obiecująca znajomość, vis a vis hotelu, w zabytkowej kamienicy, stojącej w miejscu, gdzie do Rynku Wielkiego dochodzi ulica Grodzka, do kolacji szykowała się rodzina Halickich. Lokal, od lat zajmowany przez wybitnego polskiego naukowca i jego bliskich, był ogromny. Familia ciesząca się powszechnym szacunkiem i sympatią zamościan urządziła go w stylu loftowym. Przedstawiciele miejscowej elity mieszkali doprawdy nietuzinkowo, nawet jak na klasyczne miejscowe standardy. Otwarta przestrzeń sufitu z odsłoniętymi belkami stropowymi, ceglane ściany i oryginalne oświetlenie, typowe dla wnętrz industrialnych, zazwyczaj zaskakiwało gości. I choć taka aranżacja mieszkania powinna trochę wiać chłodem, to odpowiednio dobrane dodatki sprawiały, że dom profesora Edwarda Halickiego był przytulny i klimatyczny. Zbliżała się godzina dwudziesta pierwsza i domownicy byli już głodni. Stół zastawiony był miejscowymi specjałami, tymczasem z pracowni Róży wciąż dochodziły dźwięki skrzypiec. Dziadek, emerytowany socjolog, uważnie przysłuchiwał się ostatnim dźwiękom Legendy Wieniawskiego. Był prawdziwym znawcą, wytrawnym melomanem. Nucił teraz pod nosem znaną linię melodyczną, stawiając pasjansa na niewielkim stoliku w głębi pokoju. Popisy instrumentalne wnuczki, nawet o tak późnej porze, nie czyniły go niecierpliwym, w przeciwieństwie do jej ojca, miejscowego biznesmena.
Istotnie, Jerzy Halicki, zerkał w kierunku pokoju córki, irytując się coraz bardziej.
– Aniu, kobieto – wyburczał wreszcie do żony znękanym głosem – czy Róża nie powinna wreszcie skończyć tych swoich ćwiczeń? Całymi dniami uprzykrza życie sąsiadom.
– Daj spokój Jurek. Wytrzymasz jeszcze chwilę.
– Jestem głodny, a już dochodzi dziewiąta. Zawołaj ją. Samą sztuką nikt nie wyżyje. I tak już wygląda jakby nic nie jadła.
Brutalny atak na pasje muzyczne ukochanej wnuczki nie mógł się obejść bez riposty dziadka. Starszy pan aż podskoczył poirytowany na krześle i odwrócił się w kierunku marudzącego syna.
– No cóż, Jureczku, mimo wysiłków twojej matce i mnie nie udało się zrobić z ciebie muzyka! Do dziś pamiętam dzieje twoich artystycznych produkcji – koncerty w szkole muzycznej zazwyczaj kończyłeś z wielkim płaczem. Jeśli w ogóle dochodziło do nich, bo przeważnie tuż przed spotykały cię różne fatalne przypadki. Do większości występów nie przystępowałeś wcale. Jak cię głowa nie rozbolała, to ci struna pękła….
– Niech tato da spokój. Znowu tato zaczyna?
Starszy pan pokiwał z ubolewaniem głową. Wprawdzie znowu przekładał karty pasjansa, nie odrywając oczu od kabały, ale nie pozostawił synowi złudzeń, że mu daruje atak na wnusię.
– Matka marzyła dla ciebie o karierze wiolonczelisty. Jesteś wysoki, przystojny, pięknie wyglądałeś przy instrumencie. Cóż z tego, skoro twoje atuty kończyły się na zewnętrznych walorach – kpił z wyraźnym upodobaniem z syna.
– Czy to coś złego, że zostałem ekonomistą? – Mężczyzna rozpaczliwie bronił się przed krytyką ojca. – Nie wszyscy w tej rodzinie muszą być naukowcami albo artystami – wyburczał pod nosem.
I tak drobne przekomarzanie się, jak zwykle w przypadku obu panów, przekształcało się w coraz poważniejszą sprzeczkę.
Są tak różni. Mają odmienne gusty, poglądy, preferencje smakowe… Można odnieść wrażenie, że wszystko ich dzieli – zastanawiała się synowa Edwarda, obserwując spod oka kolejną utarczkę mężczyzn.
– Przestańcie. Na miłość boską, przestańcie! – westchnęła – Przynajmniej przed posiłkiem się nie spierajcie. Ojcu to jeszcze zaszkodzi na wrzody. Lekarz zalecił spożywać posiłki w przyjemnej atmosferze. Zapomniałeś tato?
Tymczasem dźwięki skrzypiec ucichły. W głębi korytarza trzasnęły drzwi, potem rozległ się tupot nóg. Róża skończyła ćwiczenie w momencie najlepszym z możliwych i nie zdążyło dojść do poważniejszej sprzeczki.
– Dobrze, że już jesteś. Najwyższy czas na kolację. Zapraszam wszystkich do stołu – oznajmiła z ulgą Anna Halicka, na widok wkraczającej do salonu córki.
– Świetnie, siadajmy do kolacji – potwierdził zaproszenie synowej starszy pan. – A potem rozegramy partyjkę brydża – dodał. – To zawsze piekielnie relaksuje.
– Relaksuje? Ciekawe kogo? – odciął się nadal jeszcze urażony syn. – Chyba jedynie tatę. Przecież zawsze oszukujesz.
– Nie oszukuję! – oburzył się Edward Halicki. – To jest pomówienie. Jesteś zły, bo najczęściej przegrywasz. Nie umiesz grać w karty. I przegrywać też nie umiesz. A ja nie oszukuję – upierał się staruszek, z miłością i zachwytem zerkając na wnuczkę.
Nic dziwnego. Ta młoda kobieta o oryginalnej urodzie od zawsze przyciągała spojrzenia innych jak magnes. Była wysoka, miała opadającą na oczy grzywkę i długie ciemne włosy. Do niedawna otoczona była wianuszkiem wielbicieli, ale od momentu, gdy w jej życiu pojawił się ukochany, także muzyk, większość czasu poświęcała doskonaleniu gry na skrzypcach. Odnosiła zresztą duże sukcesy, spełniając tym samym marzenia bliskich i nieżyjącej już babci. Sąsiedzi zazdrościli, przybywało plakatów koncertowych, a ukochana jedynaczka Halickich, bez reszty pochłonięta swoją pasją, coraz częściej przebywała poza domem. Przysparzała rodzicom zmartwień – wciąż zajęta występami nawet nie myślała o zakładaniu rodziny. Podróżując po całej Europie, zaniedbywała bliskich, z czego coraz częściej bywali niezadowoleni. Prawdziwe problemy rodzinne zaczęły się jednak niedawno, gdy wyjechała na roczne stypendium do Izraela. Stamtąd też dochodziły do rodziny wieści o sukcesach estradowych młodej artystki, jednak tuż przed jej powrotem, do Polski dotarła hiobowa wieść, że Róża jest wreszcie zakochana, że związała się ze sporo starszym od siebie dyrygentem, ponad pięćdziesięcioletnim Eliaszem Abrahamowiczem, znanym kompozytorem narodowości żydowskiej.
Wspomniana fascynacja wniosła w życie utalentowanej skrzypaczki nie tylko miłosne uniesienia, ale też smutek i niepokój. No i spadła na jej dom rodzinny jak grom z jasnego nieba. I wcale nie wiek wybranka okazał się najbardziej dla nich bulwersujący. W końcu Anna Halicka urodziła córkę jako dojrzała już kobieta, po wielu latach zabiegania o dziecko. Róża przyszła na świat, gdy jej matka, też sporo młodsza od męża, miała prawie trzydzieści lat. Jedynaczka wychowywała się zatem wśród ludzi znacznie od siebie starszych, dlatego jej wybór dojrzałego partnera nikogo w tym domu nie szokował. Problem był zupełnie inny i zdecydowanie poważniejszy. Otóż ta porządna, inteligencka rodzina, szczycąca się nowoczesnymi poglądami, nie zdała prostego egzaminu z tolerancji wyznaniowej. Było to niezwykle żałosne i całkowicie nieakceptowane przez Różę.
Gdy rodzice stanowczo sprzeciwili się jej związkowi z Eliaszem, poczuła się oszukana i osamotniona. Dotąd zawsze miała w nich oparcie. W najtrudniejszych chwilach życia i kariery trwali przy niej. W każdej sytuacji mogła na nich liczyć i zwrócić się do nich o pomoc. A teraz nawet ukochany dziadek ją opuścił. Podczas rodzinnej kłótni na temat jej planów poślubienia mężczyzny narodowości żydowskiej milczał. Batalia, jaką toczyła z bliskimi o miłość życia i akceptację ukochanego, spędzała jej sen z powiek. By uniknąć słuchania ciągłych wymówek na ten temat, od powrotu większość czasu spędzała poza domem albo przy instrumencie. Zamartwiała się. Niewiele jadła, nie spała też po nocach, co zdradzała jej kredowobiała twarz.
Teraz opuściła chwilowo swoją kryjówkę i stanęła pośrodku salonu, by zorientować się w sytuacji, bowiem podniesione głosy ojca i dziadka dotarły aż do jej pokoju. Nie zaskoczyło jej, że siedzą naburmuszeni, odwróceni tyłem do siebie. Ich sprzeczki były tu codziennością. Kochali się jak dwa jeże, miłością szorstką i ostrożną. Była jednak pewna, że każdy z nich dałby się za drugiego pokroić na kawałeczki, gdyby tylko zaistniała taka potrzeba.
Minęła stół, na którym matka ustawiała nakrycia do kolacji, i podeszła do dziadka będącego miłością jej dzieciństwa. Zarzuciła mu ręce na szyję, pocałowała w policzek i powiedziała z uśmiechem:
– Nie ściemniaj dziadku, zawsze oszukujesz. Stanowimy wyjątkowo udany duet oszustów. Po kolacji zagramy z ojcem i matką w karty i znowu ich ogramy. Jak zwykle, chyba że zamiast się użalać na sobą, wreszcie spróbują nas pokonać. Tylko muszą się trochę postarać. – Mrugnęła filuternie do starszego pana i ruszyła w kierunku stołu.
– Czy ty słyszysz, to co ja? Słyszysz, co ona mówi? Zachęca nas do oszukiwania. Tych dwoje mnie po prostu dobija. – Jerzy Halicki westchnął teatralnie, odbierając z rąk żony talerzyk deserowy. Z trudem hamował uśmiech cisnący mu się na usta.
Anna też z trudem powstrzymała wybuch wesołości. Nikt nie potrafił rozbawić domowników tak skutecznie jak wnuczka i dziadek. Byli w tym równie dobrzy jak w karcianych przekrętach.
Oczywiście nikt z rodziny oprócz Róży nie odważyłby się zdemaskować machlojek starszego pana, choć wszyscy wiedzieli, że zawsze oszukiwał. Miał status nietykalnego w tym domu, ale skoro wspólniczka sama go wydała, westchnął tylko ciężko, usiadł przy stole i burknął coś, żądając od synowej filiżanki herbaty.
Po żartach atmosfera w salonie rozluźniła się, ale tylko pozornie. Niby wszystko było tak jak dawniej, jednak w spojrzeniach, które rodzice i dziadek kierowali ku młodej kobiecie, widoczny był niepokój. Napięcie nie opuszczało biesiadników podczas całego posiłku. Nikt z siedzących przy stole się nie odzywał, co w tym domu nie było normą, ale po ostrej kłótni na temat osobistych planów Róży, do której doszło kilka godzin wcześniej, podczas obiadu, wszyscy przezornie milczeli.
Starszy pan już wcześniej zauważył, że przygotowania do kolacji zajęły synowej całe popołudnie. Kiepska była z niej kucharka, to nie było tajemnicą, dlatego bez entuzjazmu krzątała się teraz po ogromnej kuchni. Uznał więc, że brak wsparcia gosposi przy szykowaniu posiłku dla rodziny to doskonały pretekst, by skierować rozmowę przy stole na mniej drażliwy temat niż romans wnuczki. Można było choćby zapytać o to, co się dzieje z ich pomocą domową, której nieobecność w domu coraz bardziej staruszkowi doskwierała.
– A co z naszą Helą? – odezwał się, nakładając na talerz kolejną kanapkę.
– Wciąż jest na wsi u chorej siostry. – Annę zdziwiło nagłe zainteresowanie teścia nieobecnością tej osoby.
– Kiedy wraca?
– Za kilka dni. Z siostrą, którą się opiekuje, podobno jest bardzo źle. Dlatego właśnie postanowiła się zatrzymać w Zwierzyńcu trochę dłużej, niż planowała.
– Trudna sytuacja. Może jej pieniędzy trzeba? – zaniepokoił się Edward.
– Nie martw się, zająłem się tym już. Ma wszystko, czego jej trzeba – wtrącił się do rozmowy Jerzy. – Będzie dobrze. Niebawem wróci.
Mimo zapewnień syna, na samą myśl o kłopotach gosposi związanej z ich rodziną od czasów wojny, pan domu zmarkotniał. Hela była dla niego łącznikiem jego obecnego życia z przeszłością. Ilekroć na nią spoglądał, gdy krzątała się po domu, wracały do niego wspomnienia z lat młodości. Te dobre i te złe. Nikt nie znał go lepiej niż ona. Była od niego młodsza, a pracowała u nich od kiedy skończyła siedemnaście lat. Matka Edwarda zabrała ją ze wsi po śmierci jej rodziców, a były to czasy, w których los sierot był bardzo trudny. W biednej,przedwojennej Polsce nikt nie troszczył się o przyszłość osamotnionych dzieci z wielodzietnych rodzin, bo wszystkim ciężko się żyło. I tak Hela czekała w domu Halickich na miejsce w sierocińcu prowadzonym przez zakonnice. Miała z nimi spędzić tylko jakiś czas, a została na zawsze. Pokochała matkę Edwarda. Nie założyła własnej rodziny. Mieszkała i pracowała pod tym dachem przez całe życie. Nie była służącą, raczej członkiem rodziny. Cicha, dyskretna i pracowita szybko stała się niezastąpiona. Prawdopodobnie nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, jak bardzo jest im bliska. Często kontaktowała się ze swoim rodzeństwem rozrzuconym po całym Roztoczu i pomagała im. Ostatnio poważnie zachorowała jej najmłodsza siostra, a że Hela zawsze żyła głównie dla innych, natychmiast pospieszyła z pomocą. Nie była już młoda, ale wciąż znajdowała w sobie siły, by pomagać potrzebującym. Edward zamyślił się nad nią i jej losem.
Z rozważań wyrwał go głos synowej. Podświadomie skrzywił się, słysząc, że mówi o Heli. Jej lekceważący i krytyczny stosunek do gosposi zazwyczaj bardzo go irytował. Tak było i teraz.
– Nie martw się tato, przecież ona wróci. Prawda jest taka, że nie jest już młoda i niewielki z niej w domu pożytek. Ale nie ma problemu. Dam sobie z powodzeniem radę bez niej – zapewniła Anna, wywołując widoczne niezadowolenie teścia. Profesor obrzucił ją pochmurnym spojrzeniem, a Jerzy, widząc minę ojca, westchnął:
– Ech, kobieto, przecież nie o wiek naszej gosposi chodzi, a o lata spędzone z nami w tym domu. Ta skromna osoba jest kimś więcej niż służącą. Jest członkiem rodziny.
W kwestii pomocy domowej panowie okazali się nad podziw zgodni. Edward skwapliwie przytaknął opinii syna, a nawet ją rozszerzył o własne zdanie na temat nieobecnej:
– Hela ciężko pracuje w moim domu od wielu lat. Jest lojalna i bardzo przywiązana do wszystkich Halickich. Zna nasze słabości i upodobania. Prawie wszystko o nas wie. Wspierała rodzinę w najtrudniejszych chwilach życia jak prawdziwy przyjaciel. Mylisz się, jeśli uważasz, że jej nieobecność tutaj nie stanowi problemu i że damy sobie bez niej radę. Ona jest nam potrzebna.
Anna, która przywykła zawsze ustępować teściowi, wykrzywiła teraz twarz w uśmiechu pobłażania i niedowierzania. Na służącą prawie nie zwracała uwagi. To prawda, staruszka dobrze gotowała, ale to wszystko. Mimo podeszłego wieku nieźle też radziła sobie z prowadzeniem kuchni, jednak przypisywanie jej obecności w domu wielkiego znaczenia było zdaniem Anny grubą przesadą. Naburmuszona obserwowała teraz seniora rodu spod oka. Nigdy nie podobały się jej opinie wygłaszane przez niego, ale niewiele miała w tej rodzinie do powiedzenia. To podziwiany powszechnie starzec, emerytowany profesor socjologii, nadawał ton wszystkiemu w tym domu. To on tutaj rządził. Teraz też jako pierwszy dał sygnał do zakończenia posiłku. Wstał, podziękował za towarzystwo i bez słowa zniknął w swoim pokoju. Tym samym dał do zrozumienia, że ulubionej partyjki brydża dzisiaj nie będzie. Kolacja dobiegła końca.
źródło: Replika
Komentarze
Brak komentarzy