Kącik książkowy: Celebryci i ich asystenci w opałach, czyli... w Niebiosach

Kącik książkowy: Celebryci i ich asystenci w opałach, czyli... w Niebiosach
fot. Replika

27 lutego miała miejsce premiera powieści obyczajowej „Domek w Niebiosach” Pauliny Kozłowskiej od Wydawnictwa Replika. W tej historii pomiędzy „nie lubię” a „kocham” jest bardzo cienka granica. Poniżej wywiad z autorką.  

Zuzanna i Filip są asystentami znanej pary aktorskiej – Patrycji i Rafała. Obydwoje za sobą nie przepadają. Kiedy celebryci postanawiają się rozstać, Zuza i Filip zostają zmuszeni, by uczestniczyć w studzeniu emocji przy podziale majątku. Najbardziej problematyczna okazuje się kwestia domku nad morzem w miejscowości Niebiosa.

Kiedy cała czwórka spotyka się na miejscu, atmosfera zarówno pomiędzy aktorami, jak i ich asystentami jest mocno napięta. Pikanterii tej sytuacji dodaje fakt, że pomiędzy Zuzą i Filipem zaczyna iskrzyć, nie tylko podczas nerwowych kłótni…

 

Rozmawiamy z autorką „Domek w Niebiosach” Pauliną Kozłowską:

fot. archiwum prywatne autorki

„Domek w Niebiosach” to już kolejna pani książka. Czy uważa pani, że z każdą kolejną warsztat pisarski jest coraz lepszy?

– Myślę, że pisze mi się coraz łatwiej i lepiej. Wynika to pewnie z systematyczności, którą wprowadziłam, ale również dzięki współpracy z redaktorkami, które pracują nad moimi tekstami i udzielają przy każdej książce cennych wskazówek. Mam nadzieję, że czytelnicy to zauważają.

Skąd czerpie pani inspiracje do kolejnych powieści?

– Inspiracje rodzą się w mojej głowie zupełnie przypadkowo. Czasami wpadam na pomysł pod wpływem jakiejś piosenki lub wydarzenia, o którym przeczytam w internecie. Natomiast jest to tylko zalążek historii. Później zastanawiam się, jak skomplikować losy bohaterów, tak aby czytelnik czuł się zaintrygowany.

Ile czasu zajmuje napisanie takiej książki?

– Bywa z tym różnie. Staram się zamknąć z pisaniem książki w trzy miesiące. Zdarza się jednak, że pisanie idzie mi świetnie i skończę w miesiąc. Zależy to od wielu czynników, i wbrew pozorom nie jest to przygotowanie konspektu powieści i rozpisanie wszystkiego od A do Z. Czasami siadam przed komputerem z dobrze przemyślaną fabułą, a pisanie nie idzie tak, jak bym chciała. Zdecydowanie sprawniej mi się piszę, gdy idę na żywioł.

Czy jednocześnie pisze pani jedną książkę, czy więcej?

– Staram się pisać jedną, choć to trudne, bo mam w głowie pomysły na kolejne książki. Jednak takie rozdrabnianie się utrudnia pracę i wydłuża niepotrzebnie czas tworzenia, więc walczę ze sobą, aby skupić się na jednej książce.

Czy zdarza się tak, że to czytelnicy podsuwają pani pomysły na kolejne?

– Nie podsuwają mi pomysłów, ale zdarza się, że zachęcają do napisania historii którejś z postaci drugoplanowych. Tak było w przypadku mojej ostatniej powieści „Zakątek nadziei”. Czytelniczkom bardzo przypadł do gustu przyjaciel głównego bohatera, Sebastian, i sporo pań pisało do mnie, czy mam w planach rozbudować jego wątek w osobnej historii. Przyznam szczerze, że trochę dały mi do myślenia. Kto wie…

 

O autorce:

Paulina Kozłowska urodzona w 1988 roku. Mieszkanka urokliwej Kobylnicy na Pomorzu. Zawodowo – kadrowa. Prywatnie – miłośniczka książek obyczajowych i kryminałów. Jej kolejną wielką miłością są filmy kostiumowe, dla których potrafi zarwać niejedną noc. (źródło: Lubimyczytać.pl)

 

 

 

Czytaj fragment:

– Co to znaczy, że się zakochałeś?!
Nie zastanawiałem się długo. Ostentacyjnie uniosłem jedną brew, wyciągnąłem smartfon i zacząłem wklepywać do wyszukiwarki tak trudne do ogarnięcia dla niej słowo. Uśmiechnąłem się jak sam diabeł, gdy wujek Google wywiązał się z powierzonego mu zadania wręcz ekspresowo.
– Anetko, według słownika języka polskiego zakochanie to… miłość do kogoś – odparłem cynicznie, chowając telefon do kieszeni.
Jej wypełnione botoksem usta rozchyliły się, jakby była wyrzuconą na brzeg półmartwą rybą walczącą o najmniejszy oddech. Zamrugała powiekami tak szybko, że jej sztuczne rzęsy wykonane z jakiegoś biednego zwierzęcia mało nie rozpętały tornada w moim przedpokoju.
Czy ja rzeczywiście lubiłem ją pieprzyć? Ugh, mea culpa!
– Jakoś do tej pory nie słyszałam, abyś był orędownikiem miłości!
Zrobiła się fioletowa na twarzy niczym jedna z tych wstrętnych wiedźm z bajek Disneya. Nie jest dobrze.
– Anetko…
– A co znaczy w tym twoim słowniku słowo SKURWYSYN i KŁAMCA?! – kontynuowała niestrudzenie, spoglądając na mnie z mordem w oczach.
– Anetko, nie zachowuj się jak dziewczynka, która dostała nie ten model Barbie od Świętego Mikołaja…
– Ty nieczuły i egoistyczny wieprzu!
Bogu ducha winne świnki!
– Nigdy cię nie okłamałem. – Cmoknąłem z dezaprobatą. – Jakiś czas temu mówiłem wiele dziwnych rzeczy, ale tylko krowa nie zmienia zdania.
Najwyraźniej trafiła mi się kolejna histeryczka. Następny dowód na to, że marnowałem swoje życie na nieodpowiednie osoby.
– Dlaczego nie zakochałeś się we mnie?! – Załkała, sądząc zapewne, że łzy zmiękczą moje serce i spędzimy ten wieczór tak jak zazwyczaj: na łóżkowych akrobacjach.
No way.
Musiałem się ewakuować. Sięgnąłem po kluczyki od auta i nie bacząc na jej łzy oraz upewniając się, że mam w kieszeni portfel, delikatnie wypchnąłem ją za drzwi.
– Jestem pewien, że znajdziesz tego jedynego, ale nie jestem nim ja, Anetko – powtarzałem to po raz setny w ciągu ostatnich pięciu minut.
– Ale ja chcę ciebie! Dlaczego nie pokochałeś mnie?
Udało mi się w końcu wypchnąć ją za wycieraczkę. Zamknąłem drzwi i obróciłem się twarzą do niej.
– Bo nie jesteś nią… – Wzruszyłem ramionami, podrzucając klucze jak maleńkie trofeum.
– A co ona ma takiego, czego nie mam ja?! – Wypchnęła pierś do przodu, jakby chwytała się ostatniej deski ratunku, ale nie robiło to już na mnie żadnego wrażenia.
– Sprawia, że buzuję.
Ściągnęła brwi, jakbym przemówił do niej w nieznanym dialekcie.
– Czyś ty zwariował?!
– Och! Zdecydowanie, Anetko. Zdecydowanie.

Miesiąc wcześniej…

Rozdział 1

– Psy biorę ja!
– Chyba śnisz, że ci je oddam! Były prezentem od mamy!
– Na naszą rocznicę poznania!
– Przestań się upierać! Zwierzaki są teraz u mojej mamy, więc powinny zostać ze mną!
Wszyscy święci, miejcie mnie w swojej opiece! Poprawiłam się nerwowo na krześle, starając się patrzeć na swoje pomalowane na biało paznokcie. Jeśli myślałam, że ten związek zakończy się gładko, to musiałam być na grzybkach halucynogennych. Ostra jazda dopiero się zaczynała. Staliśmy na szczycie góry, z której za chwilę ktoś miał nas zepchnąć mało eleganckim kopniakiem. Nie miałam wątpliwości co do tego, że polecimy wszyscy na zbity ryj. Para Mozańska i Skuza nie rozstanie się tak łatwo!
– Dobra, odłóżmy rozmowę o psach na później – męski głos zadudnił w małej salce konferencyjnej wynajętej specjalnie na tę okazję. – Skupmy się na rzeczach martwych.
A jakże!
Filip Drozd rozwalił się nonszalancko na krześle, jakby testował jego wytrzymałość. Biedny mebel musiał cierpieć katusze, próbując utrzymać jego umięśnione ciało wysokie na ponad metr dziewięćdziesiąt i o masie spokojnie oscylującej w okolicach stu kilogramów. W chwili gdy nasze oczy się spotkały, posłał mi przesłodzony uśmiech, jakbym była jego nielubianą, wredną ciotką. Odwdzięczyłam mu się tym samym. W rzucaniu wściekłych spojrzeń miałam nie lada doświadczenie. Mogłabym spokojnie wpisać w swoje CV taką umiejętność jak panowanie nad emocjami w obecności skończonego kretyna.
– Dom w Konstancinie? Co z nim? – wtrącił Rafał Skuza, posyłając mojej szefowej beznamiętne spojrzenie.
Och, Rafi.
W głębi serca serdecznie go żałowałam. Od momentu, kiedy rozpętała się ta burza, czyli od dwóch miesięcy, był cieniem samego siebie. Miał podkrążone oczy i wyraźnie schudł. Moja szefowa zdradziła go z ogrodnikiem po dziesięciu latach związku. Wprawdzie nie mieli ślubu, ale biedak miał prawo wierzyć w to, że się razem zestarzeją, doczekają wnuków i początków artretyzmu. Nie wiedziałam, co strzeliło jej do łba, żeby ślinić się do Michała, który kosił ich wspólny trawnik raz w tygodniu. Wyglądał bardzo przeciętnie. Był tak niski, że przypominał statystę z planu Władcy Pierścieni. I Bóg mi świadkiem, nie miałam zielonego pojęcia, że na siebie lecą. Gdybym nie poznała w końcu prawdy, mogliby mnie torturować miesiącami, a ja dałabym się poćwiartować za jej uczciwość i wierność. Jak widać skończyłabym marnie.
Dlaczego moja szefowa swoim zachowaniem zdobyła tytuł kretynki roku? Ponieważ Rafał Skuza był polskim Piercem Brosnanem, tyle że w wersji blond. Przystojny, o nieziemsko błękitnych oczach przypominających lazurowe morze, ze świetnymi rolami na koncie i bajońskimi zarobkami. Nie ma co się oszukiwać – trafił się Patrycji jak ślepej kurze ziarno. Był inteligentnym, rozsądnym facetem, co w obecnych czasach – gdy większość mężczyzn myślała jedynie tym, co mają w spodniach – było spełnieniem kobiecych marzeń. Jednak jak mawiał mój świętej pamięci dziadek: „Babie nigdy nie dogodzisz! Jak ma dobrze, to szuka wrażeń!”. Zawsze się z tego śmiałam – a wręcz oburzałam – jednak teraz, gdy siedziałam w prywatnej salce konferencyjnej hotelu „Bombardier” i patrzyłam, jak tych dwoje skacze sobie do gardeł, mój dziadziuś za sprawą swoich mądrości urósł w mej pamięci do poziomu Dalajlamy.
– Sprzedamy i podzielimy się pół na pół – odparła nadąsana Patrycja, zarzucając blond włosy na lewy bok.
Przełknęłam głośno ślinę, widząc, jak ciemna brew Filipa Drozda unosi się, a usta wykrzywiają się w drwiącym grymasie. On również wiedział, że podział pół na pół był nie do przyjęcia. Trzystumetrowa willa z basenem była kupiona za kasę Rafała. Patrycja jedynie dołożyła się do architekta wnętrz i rustykalnych mebli w stylu prowansalskim. Nie była wtedy tak rozchwytywaną aktorką, żeby móc wyłożyć ponad trzy miliony do ich wspólnego „kącika”. Grywała niewielkie role w reklamach pasty do zębów i balsamów do ciała. Dopiero związek ze Skuzą i jego protekcja wybiły ją na szczyt.
Filip nachylił się ku Rafałowi i coś mu szepnął do ucha. Dzielący nas stół był za szeroki, żebym mogła usłyszeć cokolwiek lub wyczytać choć sylabę z ruchu jego warg. Niech to szlag! Co ten dupek kombinował? Jak znam jego charakterek, na pewno nic dobrego. Posłałam mu spojrzenie w stylu „widzę cię!”, na co puścił mi oczko, zachowując jednocześnie kamienną twarz.
Troglodyta!
Znaliśmy się od niemal sześciu miesięcy. On był osobistym asystentem Rafała, ja zaś asystentką Patrycji. Byliśmy prawymi rękami najgorętszej pary polskiego show-biznesu. A mówiąc mniej oficjalnie, odwalaliśmy za nich całą brudną robotę. Umawialiśmy spotkania, wywiady, planowaliśmy urlopy. Znaliśmy ich kalendarze i plany lepiej niż swoje własne. Alergie i choroby z dzieciństwa Patrycji nie były dla mnie żadną tajemnicą. Wiedziałam, kiedy ma okres, a kiedy dni płodne. Byłam dla niej dwadzieścia cztery godziny na dobę. W święta zamiast zająć się swoją rodziną szukałam dla niej ekologicznego karpia. W walentynki wybierałam spinki do mankietów dla jej chłopaka, zapominając o prezencie dla swojego własnego. Gdy po swoich seksualnych ekscesach w kwiatowej rabacie poczuła się „wypalona psychicznie”, przeprowadziłam się do niej, aby dotrzymywać jej towarzystwa. Który pracownik zamieszkałby z własnym szefem, aby nie było mu smutno?! Jednym słowem, gdybym nagle kopnęła w kalendarz, Patrycja Mozańska przestałaby funkcjonować.
Praca była wymagająca jak cholera, jednak satysfakcjonująca, również ze względu na zarobki. Od zawsze byłam znana w rodzinie ze świetnej organizacji. Odpowiadałam za logistykę wszystkich uroczystości i wspólnych wyjazdów. Kiedy więc dowiedziałam się, że znana aktorka poszukuje asystentki, natychmiast zgłosiłam się na casting. Uzbrojona w świetne referencje z poprzedniej pracy, w której niańczyłam dziecko pewnej zblazowanej pani architekt, pojechałam na „przesłuchanie” pod jeden z warszawskich teatrów.
Z przerażeniem zastałam tam ponad ośmiuset kandydatów. Wśród szmerów rozmów słyszałam przechwałki na temat tego, kto u kogo pracował. Wszystkie z tych nazwisk znałam z pierwszych stron gazet i poczułam się niczym mrówka robotnica próbująca zastąpić królową kopca. Kilkukrotnie opuszczałam śmierdzące stęchlizną wnętrze teatru, chcąc zrezygnować. Stałam nawet na przystanku, czekając na swój autobus do domu, ale niespodziewanie tuż przed moim nosem przejechał mały prywatny busik z wyklejonym na bocznej szybie starym hasłem znanej marki obuwniczej brzmiącym: Just do it! Nagle poczułam w sobie taką moc, jakby ktoś doładował mi baterię. Wróciłam na salę, stanęłam przed Patrycją Mozańską i odpowiadałam prosto z serca na jej idiotyczne pytania.

źródło: Replika

 

 

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Komentarze

    Brak komentarzy