Historie kryminalne: Przepadła jak kamień w wodę
Po randce Marzena nie wróciła do domu. Gdy od pięciu dni nie dawała znaku życia, matka poszła na milicję
No to pa, kochany, muszę już lecieć… Za niecałe dwadzieścia minut miała autobus do domu. Ruszyła pospiesznie w stronę dworca PKS. Nie dotarła tam jednak…
29 października 1982 r. do komisariatu Milicji Obywatelskiej w Międzyrzecu Podlaskim zgłosiła się Danuta B. i poinformowała o zaginięciu córki. 20-letnia Marzena była w piątym miesiącu ciąży. Za dwa miesiące miał być jej ślub. W niedzielę 24 października pojechała do Białej Podlaskiej spotkać się narzeczonym, żołnierzem odbywającym zasadniczą służbę wojskową w 61. Lotniczym Pułku Szkolno-Bojowym. Po randce nie wróciła do domu. Od pięciu dni nie dawała znaku życia.
Na pewno nie wsiadła do autobusu
Milicja po przyjęciu zgłoszenia w pierwszej kolejności odwiedziła jednostkę wojskową, w której służył narzeczony Marzeny B., 23-letni Zbigniew W. Potwierdził on, że dziewczyna przyjechała do niego w niedzielę w odwiedziny. Byli wcześniej umówieni. Spędzili ze sobą kilka godzin. Spacerowali po mieście, zjedli obiad w restauracji, rozmawiali, obejmowali się. Normalnie, jak to narzeczeni.
– Przed dziewiętnastą wróciliśmy do koszar. Zamieniliśmy jeszcze parę słów przy biurze przepustek i rozstaliśmy się. Zaraz zaczynałem służbę, a Marzena miała za niedługo autobus do Międzyrzeca – powiedział Zbigniew W.
Kilka osób widziało ich przed bramą jednostki. Zbigniew rzeczywiście udał się zaraz na służbę (co zostało oficjalnie potwierdzone), a jego narzeczona ruszyła w kierunku ulicy, którą można było dojść do dworca PKS. Przypuszczalnie nie dotarła tam. Kierowca autobusu, który tego dnia miał wieczorem kurs do Międzyrzeca Podlaskiego, zapewnił, że wśród pasażerów nie było młodej, długowłosej blondynki w zielonym płaszczu. Nie widziały jej kasjerki ani żaden inny pracownik dworca.
Po ustaleniu tych faktów milicja przyjęła dwie skrajne wersje zaginięcia Marzeny B. Według pierwszej, dziewczyna padła ofiarą przestępstwa. Skoro od tygodnia nikt jej nie widział i nie dawała znaku życia, mogło to oznaczać, że albo została uprowadzona w bliżej nieokreślonym celu, albo zamordowana. Drugi wariant nie brzmiał tak złowrogo, ale bynajmniej nie ułatwiał poszukiwań. Zakładał, że Marzena żyje i nie została porwana, natomiast z jakichś powodów porzuciła rodzinny dom i wyjechała w nieznanym kierunku.
Rozchwiana emocjonalnie
Milicja dokładnie sprawdziła odcinek między jednostką wojskową a dworcem PKS. Nie natrafiono na nic, co mogłoby świadczyć, że Marzena B. została na tej trasie napadnięta. Do przestępstwa nie musiało jednak dojść tutaj. Ktoś mógł ją zaczepić i namówić bądź zmusić, żeby poszła z nim w innym kierunku. Brano pod uwagę, że napaść miała seksualny charakter. Zatrzymano kilka osób, ale po przesłuchaniu zostali zwolnieni z braku dowodów.
Poszukiwania rozszerzono najpierw na całe miasto, a następnie na województwo. Sprawdzono szpitale, placówki opiekuńcze, komisariaty policji, kostnice. Pokazywano zdjęcia Marzeny podróżnym na dworcach. Nie przyniosło to żadnego rezultatu. Po prostu kamień w wodę. Część ekipy śledczej była niemal pewna tego, że dziewczynę zamordowano, a zwłoki zostały gdzieś ukryte.
Równocześnie milicja nie zaniedbywała wersji o zniknięciu z własnej woli. Ludzie czasami podejmują decyzję o zerwaniu z dotychczasowym życiem pod wpływem nagłego impulsu. Niekiedy noszą się z tym zamiarem od dłuższego czasu. Prawie zawsze za takim wyborem kryją się głębsze przyczyny.
Informacje, jakie zabrano o Marzenie B., niewątpliwie dawały do myślenia. Dziewczyna wychowywała się w niepełnej rodzinie. Jej ojciec po rozwodzie zamieszkał w Warszawie, miał nową żonę i dwoje dzieci. Marzena po ósmej klasie podstawówki nie podjęła dalszej nauki. Przez kilka lat siedziała w domu, a potem matka załatwiła jej pracę salowej w międzyrzeckim szpitalu. Powodem, dla którego przerwała edukację na tak wczesnym etapie, nie był brak zdolności, lecz problemy psychiczne. W wieku 16 lat leczyła się w szpitalu dla nerwowo chorych w Łukowie. Stwierdzono u niej rozchwianie emocjonalne i skłonność do popadanie w depresję. Po pobycie w zakładzie poprawiło jej się, ale w ostatnich tygodniach znowu pojawiły się u niej stany lękowe.
– To było związane z jej ciążą. Źle to znosiła – powiedziała milicji Danuta B.
Marzena poznała Zbigniewa W. przed mniej więcej rokiem. Miała coś do załatwienia w Białej Podlaskiej, a on w tym mieście właśnie rozpoczął służbę wojskową. Wpadli na siebie na dworcu PKS. Zaczęli się regularnie spotykać. Pół roku temu zaszła z nim w ciążę. Postanowili się pobrać. Ot i tyle.
Rzucali się ogryzkami
Po uzyskaniu informacji o stanie zdrowia Marzeny B., śledczy sprawdzili szpitale i ośrodki psychiatryczne w całej Polsce. Brano pod uwagę, że dziewczyna mogła trafić tam pod zmienionym nazwiskiem bądź straciła pamięć. Niestety jedyna odpowiedź, jaką milicja słyszała, brzmiała: „Niestety, takiej u nas nie ma i nie było”.
Ustalono, że nie spotykała się ostatnio z ojcem. Śledczy raczej wykluczyli, iż mogła przyjechać do Warszawy z takim zamiarem, ale z jakichś powodów nie doszło do odwiedzin. Gdyby chciała się zobaczyć z ojcem, z pewnością powiedziałaby o tym matce (która nie broniła jej kontaktów z nim) lub narzeczonemu, zamiast kłamać, że po randce wraca autobusem do domu.
Ponownie przesłuchano Zbigniewa W. Na pytanie, czy wiedział o problemach psychicznych narzeczonej, odparł, że Marzena sama mu o nich mówiła. Latem, gdy dostał dłuższą przepustkę, pojechali we dwoje do jego rodziców, mieszkających w okolicach Kazimierza Dolnego. Marzena dziwnie się zachowywała. Raz na oczach całej rodziny rzucała się ogryzkiem jabłka z 11-letnim bratem Zbigniewa.
– To było takie dziecinne i, czy ja wiem, niesmaczne? Rodzicom się nie spodobało. Spytałem ją wprost, co jest grane, a ona powiedziała, że leczyła się w psychiatryku w Łukowie. Jakoś się z tym pogodziłem. Choroba Marzeny nie była bardzo widoczna. Kochałem ją, miała urodzić moje dziecko – zeznał mężczyzna.
Mijały tygodnie, potem miesiące. I nic, żadnego śladu czy chociażby punktu zaczepienia. Aż do kwietnia 1983 r. Wtedy pojawił się „enerdowski” trop.
Wywieziono ją za Odrę?
W czasach PRL trudno było wyjechać na Zachód do pracy. Podróż w celach turystycznych wymagała załatwienia wielu formalności. W związku z tym Niemiecka Republika Demokratyczna stanowiła swego rodzaju substytut świata po drugiej stronie żelaznej kurtyny. Polacy jeździli do NRD do pracy (m.in. w kombinacie Schwarze Pumpe w Hoyerswerdzie) i na handel. Handlowano wszystkim, na co był zbyt za Odrą, w zamian przywożąc trudno dostępne w Polsce dobra, które schodziły na przysłowiowym pniu.
Ponoć w dniu zaginięcia Marzeny B. ktoś ją widział wsiadającą do pociągu „Legnica”, który jechał do NRD. Żeby przekroczyć granicę polsko-niemiecką, wystarczyło okazać dowód osobisty. Jeśli więc to była ona, jej dalsze losy mogły się przedstawiać bardzo nieciekawie. W latach 80. na handel do naszych zachodnich sąsiadów (a także w celach złodziejskich) jeździły całe grupy domorosłych „biznesmenów”, a także kryminalistów. Dziewczynę ktoś mógł nakłonić do podróży, żeby ją następnie z NRD przemycić do domu publicznego w Berlinie Zachodnim, RFN, lub jeszcze dalej.
W tej sytuacji zwrócono się do służb granicznych z prośbą o sprawdzenie, czy osoba o takim imieniu i nazwisku wyjeżdżała z Polski do NRD pod koniec października 1982 r. Odpowiedziano, że na pewno nie, aczkolwiek pociągi wypełnione handlarzami i osobami jadącymi do pracy w NRD nie zawsze były dokładnie kontrolowane, zarówno przez polskie, jak i niemieckie służby.
Przez pewien czas z pomocą enerdowskiej policji prowadzono poszukiwania Marzeny po drugiej stronie Odry. Działania nie były zbyt intensywne. Tak czy inaczej był to kolejny fałszywy trop, który donikąd nie doprowadził.
Nie mógł z tym żyć
Zagadka zaginięcia Marzeny B. wyjaśniła się dopiero jesienią 1985 r., po niemal trzech latach od wszczęcia poszukiwań dziewczyny. Stało się to poniekąd przez przypadek. Pewnego razu milicja została wezwana na interwencję do rodziny zamieszkałej w Puławach. Sprawa była dość banalna: pijany mąż wydzierał się po godzinie 22 i groził żonie pobiciem. Podobno to nie był pierwszy raz. Ktoś nie wytrzymał i zadzwonił po milicję.
Awanturujący się mężczyzna spędził resztę nocy w izbie wytrzeźwień. Ponadto skierowano wniosek do kolegium za zakłócanie ciszy nocnej i używanie słów powszechnie uznawanych za obelżywe. Milicja ostrzegła go, że jeśli się nie opamięta, następnym razem kara będzie znacznie bardziej surowa.
Owym mężczyzną był… Zbigniew W., niedoszły narzeczony zaginionej Marzeny B. Gdy milicja skończyła z nim i powiedziała, że może już iść do domu, mężczyzna oznajmił, że musi złożyć zeznanie w innej sprawie. Ponieważ upierał się, że to bardzo ważne, pozwolono mu mówić. – Chcę się przyznać do zabójstwa mojej byłej dziewczyny – tak brzmiały pierwsze słowa długiej historii Zbigniewa W.
Minęło dużo czasu. Wyszedł z wojska, znalazł pracę, ożenił się, niedawno urodziła im się córka. Był już zupełnie innym człowiekiem niż trzy lata temu. Nigdy jednak nie zapomniał, co zrobił 24 października 1982 r. Było mu z tym coraz ciężej. Nie mógł żyć ze świadomością, że jest mordercą.
Podczas oficjalnego przesłuchania w Prokuraturze Wojewódzkiej w Białej Podlaskiej wyjaśnił, że zabił Marzenę… ze strachu. Gdy dziewczyna powiedziała mu o swoich problemach psychicznych i pobycie w zakładzie, zaczął się interesować tego rodzaju dolegliwościami. Gdzieś usłyszał, że choroby psychiczne mogą być dziedziczne. I wpadł w popłoch. Jakie będzie ich dziecko? Co się stanie, jeśli urodzi się z wadą mózgu, zdeformowane? Zastanawiał się, czy nie porozmawiać o tym z Marzeną i nie skłonić jej, żeby poddała się aborcji. Nie zrobił tego, bo bał się, że dziewczyna nie wyrazi zgody na zabieg. Postanowił ją zabić. To była zbrodnia z premedytacją. Najpierw wszystko dokładnie zaplanował.
Milicjanci chyba w wojsku nie byli…
Gdyby milicja z większą staranności przeprowadziła czynności sprawdzające w jednostce wojskowej, w której służył Zbigniew W., sprawca szybko trafiłby do aresztu, a następnie do celi więzienia. Jednak ograniczono się tylko do rozmowy z jego dowódcą, który zapewnił, że żołnierz pełniący służbę na terenie jednostki nie mógł wyjść na zewnątrz, i do potwierdzenia tej informacji u wartowników.
To jednak było za mało. Czyżby funkcjonariusze milicji nie służyli w wojsku i nie wiedzieli, że panuje tam koszarowa solidarność i kolega kolegę kryje? To, że Zbigniew W. po zameldowaniu się na służbę oficjalnie nie wychodził poza bramę jednostki, wcale nie oznaczało, że tak w istocie było.
Morderca nie skorzystał z bramy, lecz z sekretnego przejścia przez dziurę w ogrodzeniu, daleko od głównego wejścia. Wcześniej powiedział do kolegi, z którym pełnił służbę, że musi na godzinę wyskoczyć. Kolega zgodził się: dziś ja tobie pomogę, jutro ty mnie. Dotarł do ulicy, którą Marzena szła do dworca. Powiedział, że ma kilka minut, więc powinni ten czas owocnie wykorzystać. Zaciągnął dziewczynę do lasu nieopodal pasa startowego i tam ją udusił. Potem wrócił do jednostki. Dopiero następnego dnia poszedł do lasu z łopatą. Z palca zamordowanej narzeczonej ściągnął srebrny pierścionek, który był jego prezentem zaręczynowym dla Marzeny (podarował go później żonie). Zakopał zwłoki w ziemi i zamaskował zaimprowizowany grób darnią. Później ani razu tam nie był.
We wskazanym przez mężczyznę miejscu odkopano szczątki dziewczyny. Sąd Wojewódzki w Lublinie skazał Zbigniewa W. na 25 lat więzienia za zabójstwo.
W artykule zmieniono personalia.
Komentarze
Brak komentarzy