Aktor z etykietką przedwojennego amanta
Z Tomaszem Stockingerem, człowiekiem wielu talentów, który udanie koncertował w Bialskim Centrum Kultury, nie tylko o piosence lat międzywojennych rozmawia Istvan Grabowski.
Kiedy uświadomił pan sobie, że scena jest pańskim przeznaczeniem?
– Nie jestem zwolennikiem teorii, że o dziele tworzenia czegokolwiek, zwłaszcza w zawodzie, jaki wykonuję, stanowi powołanie. Urodziłem się w domu aktora i wokalistki. Całą młodość miałem możliwość podglądania, jak przygotowanie do kreacji scenicznych wygląda od kuchni. Nie zawsze wszystko było zachwycające. Szczęśliwym splotem okoliczności sam zostałem aktorem, wchodząc niejako w buty swego ojca Andrzeja, z pełną świadomością, że jest to wyjątkowo ciężka i nie zawsze wdzięczna praca. Bez przysłowiowego łutu szczęścia trudno w niej liczyć na sukces. Mnie akurat się udało. Zagrałem wiele ról, które dały mi satysfakcję i uczyniły osobą rozpoznawalną.
Czy rodzice byli zachwyceni pańskim wyborem drogi życiowej?
– Nie, wręcz przeciwnie. Ojciec namawiał mnie na zmianę drogi artystycznej, abym nie ograniczał się tylko do aktorstwa. Tak się ułożyło w moim życiu, że od 42 lat jestem czynny nieustannie i nie zamierzam prędko zaprzestać.
Przylgnęła do pana etykietka amanta przedwojennego. Akceptuje ją pan jako komplement, czy uważa za niepotrzebną szufladkę?
– Krytycy i recenzenci lubią przypisywać artystę do jakiegoś stylu lub epoki, by łatwiej go sklasyfikować. Nie zamierzam z nimi polemizować, mając świadomość, że ktoś pasuje bardziej do jakiejś roli, a inny może mniej. Mnie akurat skojarzono z okresem międzywojennym minionego stulecia. Po części dlatego, że zagrałem główną rolę Adama Derenia w filmie „Lata dwudzieste, lata trzydzieste”. Nie ukrywam, że dobrze się w nim czułem. Jeśli coś się aktorowi powiedzie, to potem reżyserzy i producenci powielają propozycje podobnych ról.
Z wdziękiem sprawdza się pan w repertuarze piosenek z minionego wieku. Dlaczego wybrał pan szlagiery międzywojenne?
– Zrobiłem to z rozmysłem. Sytuacja polskiej branży estradowej nie napawa optymizmem i nawet popularne gwiazdy mają dziś kłopoty ze sprzedażą swoich płyt. Publiczność bywa kapryśna, a media nie wspomagają jak kiedyś artystów. Wszystko odbywa się raczej na zasadzie: płyń barko moja. Sięgnięcie do skarbnicy wspaniałych szlagierów, pięknych melodii i mądrych tekstów przypomina mi czerpanie z pozytywnej energii. Nie pierwszy raz występuję z takim repertuarem i on mi się nie nudzi. Powiem więcej, wszędzie przyjmowany jest niezwykle ciepło. Pewnie dlatego, że są to zawodowo sprawdzone szlagiery, które nigdy nie tracą na swojej autentyczności i swoim wyrazie. Jest z czego brać przykład i młodzi kompozytorzy mogą próbować iść w ślady Warsa, Petersburskiego, Własta czy Hemara.
Ma pan doskonały kontakt z publicznością, śpiewając z nią wspólnie, opowiadając dowcipy i prowadząc nieustanny dialog. Bierze się to z doświadczeń aktorskich, czy może wrodzonego talentu oratorskiego?
– Nie znam jednoznacznej odpowiedzi. Jestem wygłodniały kontaktu z publicznością, bo od ponad czterdzieści lat pracuję przed zimnym okiem kamery i nie mam możliwości obserwowania reakcji widzów. W teatrze, gdzie też dużo grywam, wszystko jest wcześniej starannie przygotowane i nie można niczego improwizować. Jedynie forma estradowa umożliwia mi interakcję z publicznością, z czego się cieszę. Rozbawiona publiczność to także gratka dla mnie.
Zaskakuje pan bogactwem rozmaitych wcieleń. Spełnia się pan jako aktor filmowy, telewizyjny, teatralny i dubbingowy, tancerz, prezenter telewizyjny i wokalista. Jak udaje się to wszystko pogodzić?
– Odpowiedź prosta: praca, praca i jeszcze raz praca. W tym zawodzie nic nie przychodzi na zawołanie.
Czy przy takim nawale zajęć może pan często pozwolić sobie na wyjazdy z recitalami?
– Wyjeżdżamy z pianistą pięć razy w miesiącu. Trafiamy tam, gdzie chcą nas słuchać. Trudno by było zliczyć wszystkie koncerty i wymienić miejsca, gdzie byłem. Pamiętam jednak, że w Białej Podlaskiej goszczę po raz drugi.
Z czego jest pan dumny?
– Z syna Roberta i jego żony, bo stworzyli udaną rodzinę i bardzo dbają o pociechę, jaką jest dwuletnia Oliwka. Jestem też dumny ze swojej pracowitości i jej efektów. Udało mi się zdobyć kilka znaczących nagród. Nie jestem jednak dumny z ludzi, którzy za wszelką cenę chcieliby być dumni.
Czy przyjmując rolę doktora Lubicza w telenoweli „Klan” spodziewał się pan, że doczeka się ona tylu odcinków?
– Tego nie przewidzieli nawet najstarsi górale. Wprost nie chce mi się wierzyć, że można grać jedną postać ponad dwadzieścia lat. Życie dowiodło, że jest to jednak możliwe. Mimo różnych zawirowań i nieprzychylnych wiatrów ze strony kolejnych prezesów TVP, „Klan” ma nadal wierną publiczność, a ja satysfakcjonującą pracę.
Co sprawia panu radość, a co denerwuje na co dzień?
– Cieszy mnie uczciwa praca i ciągłe doskonalenie się, bo to stanowi o sensie życia. Sukces nie rodzi się na kamieniu. Bardzo lubię spotykać się i rozmawiać z ludźmi, którzy osiągnęli coś znaczącego poprzez wytężoną pracę. Przeszkadza mi wszystko, co utrudnia ludziom ich twórczy rozwój. Te przeszkody wyrastają nie wiadomo skąd.
Komentarze
Brak komentarzy