Weryfikacja naiwnych blondynek

Weryfikacja naiwnych blondynek

Rozboje to bardzo poważne przestępstwa. Niewiele rzeczy może być gorszych od tego, gdy po zmroku, w ciemnej uliczce, podbiega do ciebie bandyta, przystawia nóż do gardła, kradnie portfel, zegarek czy torebkę i znika za rogiem. Trauma może pozostać na wiele lat. Tym bardziej więc wkurzają sytuacje, gdy z rozboju ktoś robi sobie jaja. Uruchamia całą machinę śledczą, bo ma w tym jakiś swój interesik.

Bycie policjantem, takim prawdziwym gliną ścigającym zorganizowanych i bezwzględnych bandziorów, to tak naprawdę ciągła walka. Trzeba mieć charakter. Tym bardziej że trafiają się ludzie, którzy swoim zachowaniem, naiwnością czy wręcz głupotą, tworzą karykaturalne dla siebie sytuacje. Wtedy policjant na moment przechodzi jakby do świata wirtualnego, mimo że to się dzieje naprawdę. Przykłady? Już podaję.

Napad o północy na sprzątaczkę

Dochodzi północ, gdy kobieta w wieku około 35 lat, nazwijmy ją pani Monika, zgłasza, że padła ofiarą rozboju, czyli zbrodni zagrożonej wysoką karą. Do komendy przyjeżdża razem ze swoim mężem i demonstruje obrażenia, a konkretnie zadrapania na szyi i twarzy. Twierdzi, że kilkadziesiąt minut wcześniej, gdy wracała piechotą z pracy, została na ulicy napadnięta przez nieznanego jej bandziora, który usiłował wyrwać torebkę. Kobieta faktycznie ma świeże rany oraz poszarpane ubranie. Twierdzi, że walczyła, broniła się, krzyczała i dlatego bandzior w końcu uciekł, nic jej nie zabierając. Świadków zdarzenia jednak nie było.

Towarzyszący mąż wspiera ją i jest bardzo zbulwersowany tym, co spotkało wybrankę jego życia. Przytula ukochaną i zapewnia, że w przyszłości będzie wychodził po nią w drodze z pracy do domu. Żąda od policjantów szybkich działań w celu zatrzymania bandyty. Miałem dyżur i byłem akurat na miejscu, w komendzie. Bez głębszej analizy przyjmuję, że faktycznie tak było, żeby nie tracić czasu. Trudno od razu myśleć inaczej, nie dawać wiary sprawiającej wrażenie przerażonej ofierze napaści.

Cieć się wysypał

Działam dynamicznie i na gorąco podejmuję czynności wykrywcze. Kolega spisuje protokół zawiadomienia o przestępstwie, natomiast ja z innym jedziemy w rejon, gdzie miało to się wydarzyć. Kobieta była sprzątaczką w jednej z bialskich instytucji. Rozmawiam z cieciem (takie dawne określenie obecnego ochroniarza) w tym obiekcie, młodym mężczyzną w wieku zbliżonym do poszkodowanej. Ogólnie opowiedział, kiedy pani Monika wyszła z pracy oraz że nie miała żadnych obrażeń. Nic nowego w znaczeniu dowodowym do sprawy. Penetracja terenu też nie pomogła, nikogo podejrzanego nie spotkaliśmy.

Wróciłem do komendy, przeczytałem protokół i zacząłem zadawać kobiecie dodatkowe pytania bez obecności męża. Tak, żeby się nie wtrącał i nie przeszkadzał. Widzę, że moje pytania są nieco kłopotliwe, więc przerywam rozmowę i wracam do… ciecia. Tym razem został przywieziony do komendy, bo też wydał mi się jakiś niepewny w swoich opowieściach. Błądził wzrokiem, denerwował się. W przepływie szczerości, a raczej z obawy, że może spędzić ze dwa dni na dołku i jeszcze ponieść odpowiedzialność karną za fałszywe zeznania, w pewnym momencie, trochę nieśmiało, wykrztusił, że powie wszystko jak było.

Zebrało jej się na amory

Według relacji ciecia, sprzątaczka szybko uwinęła się ze swoją robotą i przyszła do jego stróżówki. Zaproponowała, że może coś wypiją, jakiś alkohol itp. Po krótkim czasie, bez najmniejszego oporu zaczęła nachalnie dobierać się do bezbronnego chłopa. Facet kategorycznie zaprzeczał, by była w tym jego inicjatywa. Pytam: „Ale na pewno nic między wami nie zaszło?”. A on na to: „Oczywiście, że nie, możecie sprawdzić!” – wyrzucił z siebie oburzony.

Zaprzecza i twardo broni swojej niewinności, nawet wtedy, gdy sugeruję, że zawieziemy panią Monikę na badania ginekologiczne. Gość zarzeka się na wszystkie świętości, że do seksu nie doszło. Że nawet nie miał na to ochoty i że jest gotów powiedzieć jej to w oczy. Nawet przy jej mężu, jak będzie trzeba. Jedynie trochę się całowali i to wyłącznie z jej inicjatywy. To był jedyny powód, że trochę przeciągnął się jej pobyt w pracy.

Widzę, że już jestem w domu. Jest dobrze. Przeszedłem do siedzącej w innym pokoju sprzątaczki i rzucam hasłowo część słów z tej opowieści. Widzę mocne zdenerwowanie, ręce kobicie się trzęsą i nie może przez chwilę wykrztusić słowa. Pytam więc, czy mam poprosić męża o wsparcie. Prawie wrzasnęła: „Nie, tylko nie to!”. I już z pokorą, ze spuszczoną głową, choć niechętnie, zmieniła swoją wcześniejszą wersję. Prosiła jedynie, by nie informować o szczegółach zmartwionego, czekającego na nią w korytarzu męża.

Falstart ze skokiem w bok

Troszkę popłakała, więc dałem chwilę oddechu. Mówiła po kolei o wszystkim: że obrażenia szyi i twarzy spowodowała sama, już w domu, że szybko weszła do łazienki, zanim mąż wstał z łóżka, i przy pomocy nożyczek oraz pilniczka do paznokci podrapała się. Zrobiła tak, bo nie wiedziała, jak wytłumaczyć się z późnego powrotu do domu. Było jasne, że nie trzeba było nawet konfrontacji z cieciem. Pani Monika została szybko przesłuchana. Sprawę zdrady pozostawiłem na boku, do jej decyzji i jej sumienia, bo nie chciałem grzebać w ich prywatnym życiu. Natrętnemu mężowi, upominającemu się o sprawców, oznajmiłem tylko, że było inaczej i że niech to sobie wyjaśnią w domu.

Finał był taki, że 35-letnia sprzątaczka z poszkodowanej stała się podejrzaną i musiała odpowiadać karnie za fałszywe zawiadomienie o popełnieniu przestępstwie. W życiu małżonków chyba nic się nie zmieniło, bo później często spotykałem ich na ulicy razem, cieszących się życiem. To była taka próba skoku w bok, zakończona wyrokiem sadowym. I tyle. A dla nas, policjantów, strata czasu w dość niezręcznej i nieprzyjemnej sytuacji.

Koleżanka prokuratorki

Innym razem w godzinach rannych oficer dyżurny skierował do mojej sekcji około 30-letnią elegancko wyglądającą panią Sylwię. Dama przyszła złożyć zawiadomienie o dokonanym na niej rozboju. W międzyczasie zatelefonowała do mnie pani prokurator i powiedziała: „Ryszard, słuchaj, przed chwilą była u mnie znajoma, na którą poprzedniego dnia wieczorem, przed jej blokiem, ktoś napadł. Bandyta zabrał jej torebkę ze wszystkimi dokumentami osobistymi oraz niewielką kwotą pieniędzy. Odesłałam ją do ciebie, żebyś na gorąco zajął się sprawą.”

No cóż, skoro osobiście prosi pani prokurator, którą szanowałem za profesjonalizm, rzeczywiście zająłem się sprawą szybko i najlepiej jak umiałem. Do przyjęcia zawiadomienia wyznaczyłem wolnego w tym momencie Tadeusza. Elegancka pani Sylwia nie omieszkała oczywiście zakomunikować, iż wraca z prokuratury od koleżanki.

Miałem zwyczaj, by w sprawach z kategorii najpoważniejszych, osobiście wysłuchać osób poszkodowanych czy najistotniejszych świadków. Chciałem mieć własną ocenę sytuacji po bezpośrednim kontakcie. Tym bardziej że mój Tadeusz nie należał do czołówki gliniarzy, jakich miałem do dyspozycji. Wziąłem go z dochodzeniówki, bo tam miał problemy natury wychowawczej i z dyscypliną w wykonywaniu powierzonych mu zadań. Czasem robiłem wyjątki i brałem takich nieokiełznanych, żeby „przetrenować” i pokazać, jak pracują prawdziwi gliniarze, a zarazem dać szansę pozostania w tym zawodzie. Zawsze szukałem ludzi, którzy lubią ryzyko, adrenalinę, chcą robić coś prawdziwego, a nie papierkowego. Brałem przy tym na siebie dużą odpowiedzialność. Często musiałem później szukać ich w terenie, tak mocno się „angażowali”. Naczelnik dochodzeniówki z ulgą oddał mi Tadeusza. U mnie nie pofikał, harował, ale doczekał emerytury. To tak gwoli przypomnienia jemu i podobnym, jak było.

Po co dokumenty na spacerze z psem?

No ale wracając do sprawy, nie wiem, czy Tadeusz uległ urokowi pani Sylwii, czy przejął się faktem, iż jest koleżanką prokuratorki. W każdym razie spostrzegłem, że jakoś mało profesjonalnie podchodzi do tego, co ona opowiada. Bez dociekliwych pytań o szczegóły, po prostu pisze, co ta mówi, i już. Co rusz spogląda i uśmiecha się do siedzącej piękności. Co chwilę wchodziłem do tego pokoju, ale nie po to, o czym teraz sobie pomyśleliście… Zwyczajnie interesowałem się sprawą. A usłyszałem bardzo wiele wątpliwych dla mnie stwierdzeń, jeśli chodzi o okoliczności rzekomego rozboju. Poczułem, że coś tu śmierdzi.

Generalnie ktoś miał napaść na tę kobietę wieczorem poprzedniego dnia, gdy wyszła przed blok z pieskiem na spacer. Obrażeń nie doznała, bo bandzior szarpiąc ją, przewrócił na ziemię, po czym wyrwał torebkę ze wszystkimi osobistymi dokumentami i drobnymi pieniędzmi i uciekł.

Pierwsza moja wątpliwość była taka: po co torebka z dokumentami na spacerze z psem? Po drugie, dlaczego nie zgłosiła napaści zaraz, gdy to się stało, tylko dopiero nazajutrz? Rzekomo nie wiedziała, co w takiej sytuacji czynić… Poza tym zaskoczyła mnie opisem przebiegu zdarzenia. Wydawałoby się, że to w miarę inteligentna, aktywna i zaradna życiowo młoda dama. Tymczasem, jak wynikało z jej opowieści, popisała się wyjątkową niezaradnością w oczywistej zdawałoby się sytuacji.

Sposób na idiotów

Po spisaniu protokołu zapoznałem się z nim i poprosiłem poszkodowaną do mojego pokoju na tzw. rozmowę uzupełniającą. W odróżnieniu od Tadeusza, moje pytania do pani Sylwii były do bólu wnikliwe. Gliniarskim nosem czułem, że paniusia robi sobie z nas jaja. Między wierszami z jej wypowiedzi wywnioskowałem, że bardzo zależy jej na szybkim wyrobieniu paszportu, że często wyjeżdża do Wielkiego Brata na wschodzie. Pomyślałem: skoro tak, to może też zajmuje się kontrabandą. Ten temat pozostawiłem sobie na później.

Jeszcze troszkę pogadaliśmy, a ja nabrałem pewności co do swojej tezy. Powiedziałem jej prosto w twarz, zdecydowanie i bez ogródek, że to, co naopowiadała do protokołu, jest wielką lipą, o czym mam zamiar poinformować naszą wspólną koleżankę, panią prokurator. Zaskoczyłem ją cholernie, ale to był mój prosty sposób na idiotów. Poinformowałem też, że jeżeli dalej będzie upierać się przy wymyślonej wersji rozboju, którego de facto nie było, to wyląduje na dołku. Wywaliłem to prosto z mostu, tak żeby wstrząsnąć słodką idiotką.

Bez niechlujstwa i wazeliny

Pomogło. Po krótkim namyśle przyznała się do konfabulacji. Stwierdziła, że na taki pomysł wpadła, bo chciała uzyskać zaświadczenie o utracie paszportu w wyniku przestępstwa. Stary był nieważny, do wymiany. Chodziło o to, żeby pomniejszyć koszty i przyspieszyć wyrobienie nowego dokumentu. Skruszona, poszła do domu z jeszcze większym kłopotem. Ze wstydem i ze łzami w oczach. Nie omieszkałem też poinformować prokuratorki, która była, delikatnie mówiąc, zaskoczona postawą koleżanki.

Tadeuszowi pokazałem wtedy, że robota u mnie w kryminalnym musi być skuteczna. Bez względu na okoliczności. Nie ma mowy o niechlujstwie i nie ma wazeliniarstwa. Zaoszczędziłem tym sposobem dodatkowej pracy, szukania tego, czego nie było. A wracając do Tadeusza, nigdy nie był dobrym gliniarzem, tym razem się pomyliłem. Mimo to trzymałem go u siebie już do końca, bo sam go sobie wymyśliłem. Nie miałem lekko, ale i on nie miał lekko. Był pilnowany, mobilizowany i rozliczany przeze mnie z konkretnych wyników, nie przekładania papierków, tylko z wykrywania prawdziwych złodziei.

Ryszard Modelewski Tomasz Barton

Dodaj komentarz

Komentarze

    Brak komentarzy