Ostatni taki, który 30 lat kioskiem zarządzał
BIAŁA PODLASKA Kurczy się grono wszechobecnych przed laty kiosków z prasą. Nie wytrzymują starcia z marketami, w których kupić można dosłownie wszystko. Tak jak w czasach PRL w popularnych kioskach Ruchu, do których w pierwszych latach transformacji dołączyły kioski prywatne.
Jednym z ostatnio zlikwidowanych jest ten przy ul. Kopernika w Białej Podlaskiej, z właścicielem Romanem Zającem za ladą. Przy szczytowej ścianie jednego z bloków stał równo 30 lat. Niestety, na początku grudnia zniknął. Powód – w związku z rosnącymi kosztami i coraz niższym dochodem najstarszy stażem, według nas, bialski kioskarz zdecydował się zakończyć działalność gospodarczą osiem miesięcy przed nabyciem wieku emerytalnego. Decyzję przyspieszyła konieczność zakupu nowej kasy fiskalnej, włączonej w sieć on-line.
Kiosk dla żony
Pan Roman, zanim usiadł za kioskowym okienkiem, przez dziesięć lat pracował jako kierowca w PSS Społem. Zwolnił się, ponieważ prowadzony przez jego żonę przy dworcu PKS punkt sprzedaży kwiatów wymagał jeżdżenia co kilka dni na giełdy. Po czasie zdecydował się zostać taksówkarzem i w roli tej spełniał się przez dwa lata. Do chwili aż podczas porodu córki zmarła mu w bialskim szpitalu żona.
– Na otwarcie kiosku z prasą, papierosami i innym towarem zdecydowaliśmy się kilka miesięcy wcześniej – opowiada pan Zając. – Kupiliśmy go od RSW Prasa-Książka-Ruch i przetransportowaliśmy ze wsi Wyrzyki w gminie Stara Kornica. Miało to być miejsce pracy żony. I było nim, ale tylko przez dwa miesiące, do dnia przyjścia na świat córki…
Po pogrzebie zrezygnował z taksówki, bo ktoś musiał się zająć kioskiem. Gdy jeździł po towar, zastępowała go siostra. A żeby półki były zapełnione deficytowymi wtedy produktami, pokonywał setki kilometrów. Z obopólną korzyścią – klienci mogli nabyć poszukiwane, a w innych punktach niedostępne rzeczy, co przekładało się na dobry utarg.
Do stolicy po towar
– Dopóki w Białej nie powstała hurtownia Joker, artykuły szkolno-papiernicze przywoziłem aż z Legionowa, i mój kiosk był pierwszym w mieście, który posiadał ich szeroki asortyment – wspomina pan Roman. – Flamastry fluorescencyjne, cienkopisy, zeszyty z kolorowymi okładkami szły jak ciepłe bułeczki. Dzisiaj taką samą ilość towaru, jaka wtedy rozchodziła się w ciągu dwóch miesięcy, sprzedawałbym kilka lat. Do tego dochodziły wyjazdy do Pruszkowa, po kosmetyki do Warszawy czy do Nowego Dworu Mazowieckiego, gdzie zaopatrywałem się w artykuły chemiczne. Najtrudniej było początkowo kupić papierosy, którymi w Białej handlowały jedynie GS i PSS. Wybór był jednak ograniczony, bo na przykład w GS-ie do nabycia były jedynie Popularne, Radomskie i Klubowe. Przywoziłem je więc z podwarszawskiego Starego Konika, razem z towarem ze stolicy.
Na skutek w miarę niskich wtedy cen, do chwili pojawienia się marketów, handel kręcił się u niego na dużą skalę. Paczka papierosów kosztowała wtedy średnio około 3 zł, gdy obecnie oscyluje wokół 15 zł. W dwa tygodnie pan Roman potrafił sprzedać 60 kartonów, podczas gdy w ostatnim czasie jeden karton schodził w ciągu tygodnia. A gdy fama o tym, że kiosk przy Kopernika jest doskonale zaopatrzony, dotarła w inne zakątki miasta, zakupów w nim dokonywali nawet klienci z drugiej strony Krzny.
Młodzież prasy nie czyta
Dziś, zdaniem pana Zająca, kioski z prasą nie mają racji bytu. Przy niskich obrotach samo zarobienie na podatki oraz coraz wyższy ZUS, wynoszący około 1500 zł, gdy na paczce papierosów zarabia się góra 40 groszy, stanowi spore wyzwanie. Finansową kondycję w pewnym, ale niewielkim stopniu, ratuje prasa. Z jednym „ale”.
– Gazety kupują teraz przeważnie ludzie w średnim i starszym wieku. Młodzież prawie w ogóle nie czyta, a jak kupuje, to trzęsącymi się dłońmi lufki do wciągania wiadomego proszku – informuje kioskarz. – Mało tego, zdarza się, że matka kupi małemu dziecku przeznaczone dla niego czasopismo, ale dopiero wtedy, gdy te się rozpłacze. Może dlatego ze starych tytułów pozostał jedynie „Świerszczyk”. Natomiast inni potrafią poprosić o kilka różnych, pooglądać je, oddać i odejść. Z gazetami jest podobnie. Kiedyś codziennie sprzedawałem kilkadziesiąt egzemplarzy „Super Expressu” czy „Faktu”, gdy dziś, z wyjątkiem piątkowego wydania z telewizyjnym programem, ta ilość krąży wokół dziesięciu. Lepiej w porównaniu do centralnych tytułów sprzedają się jedynie tygodniki lokalne, jak choćby „Podlasianin”.
Wyznacznikiem rosnącego braku zainteresowania poszerzaniem aktualnej wiedzy poprzez czytanie prasy, jest zmniejszająca się w kioskach liczba tzw. teczek. – Kiedyś, żeby kupić daną gazetę lub czasopismo, klienci zakładali teczki, bo po południu, gdy wracali z pracy, były już wyprzedane. Na niektórych z nich wypisanych było nawet kilkanaście tytułów, a pewna pani potrafiła miesięcznie płacić za prasę ponad 500 zł. W najlepszym czasie miałem ponad sto teczek, gdy w ostatnich miesiącach zaledwie trzynaście, z kilkoma tytułami – mówi pan Roman.
Gdzie paragon?
Pamięta on także o wizycie starszych pań i pana, którzy wyrażali na jego temat niepochlebną opinię za to, że na półce ma erotyczne pisma, mimo że były one zafoliowane, z widocznymi jedynie tytułami. Z tego powodu ktoś zamalował mu nawet okno. – Widocznie czytali te pisma i wiedzieli, co w nich jest – komentuje kioskarz.
Nie zapomni też pań z urzędu celno-skarbowego. – Podeszły do okienka i jedna z nich poprosiła o „To i owo”. Dałem jej ten tygodnik, przyjąłem pieniądze, sprzedaż nabiłem na fiskalną kasę, ale nie wydałem paragonu. Natychmiast jedna z nich podeszła do drzwi, otworzyła i po przedstawieniu się zapytała, dlaczego nie otrzymała paragonu. Szczerze odpowiedziałem, że nie wiem, dlaczego go nie wydałem, ale że mogę pokazać na kasie, że polskiego państwa nie oszukałem.
W latach dziewięćdziesiątych kupowano w kioskach dosłownie wszystko – szpilki, igły, gumki i wsuwki do włosów, spinki, balony, baterie, bilety MZK, mydła, szampony, proszki do prania, zabawki i wiele innych przydatnych na co dzień przedmiotów. – Niestety, tego typu handel wykańczają markety, gdzie na dużej powierzchni można kupić o wiele więcej – podkreśla pan Zając. – Teraz o chemiczne produkty najczęściej klient pyta w niedziele, gdy duże sklepy zamknięte. Nie chce jednak kupować butelki płynu np. do naczyń, tylko saszetkę, bo „właśnie się skończył”.
Piorun i trzy włamania
Praca w kiosku wymaga końskiego zdrowia sprzedawcy. Zimą chłód, latem upał. Nasz bohater przyzwyczaił się jednak do tego i zahartował. – Zimą stał grzejnik olejowy, który poprzez sterownik włączał się o ustalonej godzinie i rano dało się wytrzymać – opowiada. Pracując w otwartym siedem dni w tygodniu kiosku trudno też mówić o urlopie. – Raz zrobiłem przerwę, ale zastępująca mnie córka zatelefonowała, że przyszła burza, spaliła instalację i uszkodziła kasę, więc musiałem wrócić.
Obiektu, w którym pan Roman zainstalował alarm z powiadomieniem do domu, nie ominęły również trzy próby włamań. – Raz ktoś odciął kłódkę i gdy wyciągnął pół kraty, włączył się alarm. Ale zanim przybyłem, zdążył uciec. Innym razem próbowano dostać się do środka od tyłu, ale złodziej nie potrafił uporać się z blachą, jaką był okuty kiosk. Z kolei trzeci włamywacz nie poradził sobie z zamkami w drzwiach – wspomina.
Żal stałych klientów
Około dziesięć lat temu w okolicach ulic Kopernika i Akademicka stało sześć działających kiosków. Od 1 grudnia nie ma ani jednego, a prasę można kupić, ale tylko lokalną, w niektórych sklepach spożywczych. Tytuły ogólnopolskie w tej okolicy najbliżej znajdują się w sklepie PSS Społem przy ul. Literackiej. Dlatego ciężkie czasy nastały dla mieszkających tam osób, stroniących od internetu, ale zainteresowanych codzienną informacją prasową.
– Postawiłem tutaj kiosk jako pierwszy i zakończyłem działalność jako ostatni. Najbardziej mi żal moich stałych klientów, którzy muszą teraz krążyć po okolicy w poszukiwaniu swoich gazet – ze smutkiem kończy Roman Zając, po którego kiosku pozostała jedynie pozbawiona trawy ziemia. Jak mówi, po świąteczno-noworoczne wydanie „Podlasianina” uda się do sklepu Groszek przy ul. Kopernika.
Komentarze
Brak komentarzy