Codziennie mnie przesłuchiwali. Chcieli zdobyć informacje

Codziennie mnie przesłuchiwali. Chcieli zdobyć informacje

GMINA TERESPOL - Miałem biedne dzieciństwo, choć nie pochodzę z biednej rodziny - mówi Jerzy Cybulski, 86-letni mieszkaniec Małaszewicz, który jako jedenastoletni chłopiec przeżył Powstanie Warszawskie, a będąc działaczem NSZZ "Solidarność" został w latach 80. internowany w Ośrodku Odosobnienia w Zakładzie Karnym w Białej Podlaskiej. Mimo to swoje życie, w którym nie brakowało poświęcenia, trudnych wyborów i poniesionych strat, podsumowuje słowami: - Niczego nie żałuję.

Pan Jerzy od ponad sześćdziesięciu lat mieszka z żoną w Małaszewiczach. Jednak dzieciństwo spędził w Warszawie i kiedy wybuchło powstanie warszawskie, miał jedenaście lat. Tamten czas wspomina jako niezwykle trudny.

- W 1937 roku, gdy miałem cztery lata, zmarła moja mama. Ojciec, który ponownie się ożenił, był oficerem i kiedy wybuchła wojna, walczył o wolną Rzeczpospolitą Polskę. Zginął w walce. Wtedy macocha nas opuściła, po prostu zostawiła na pastwę losu. Mnie i trójkę rodzeństwa. Żeby jakoś przeżyć, siostra z bratem jeździli na wieś i handlowali. Czasem zabierali mnie ze sobą. Obładowany ukrytą kiełbasą i boczkiem wracałem z nimi pociągiem do Warszawy. Często Niemcy zatrzymywali skład i zabierali ludziom, co tylko się dało. Gdy zobaczył mnie Niemiec, kazał wyjść z pociągu. I dobrze, bo dzięki temu uratowaliśmy żywność - opowiada pan Jerzy.

Walka o życie

W czasie okupacji, przed wybuchem powstania, pozostałą trójkę rodzeństwa zabrano do obozu w Mauthausen-Gusen. I tak został sam. Jak opowiada, między ludźmi jakoś się żyło. Ktoś coś przyniósł, ktoś się podzielił. Najgorsze miało dopiero nadejść. - To, co się działo podczas powstania, jest nie do opowiedzenia. Dym, kurz, wszystko się waliło. Runęły budynki, runęła Warszawa, a z nią nasz świat - wspomina pan Jerzy.

Udało mu się przeżyć dzięki podziemnej sieci kanalizacji, w której znalazł schron. Podczas gdy na górze uśmiercano ludność cywilną, razem z innymi uciekał ciemnymi kanałami, by nie pozbawiły ich życia wrzucane do studzienek kanalizacyjnych przez niemieckich żołnierzy granaty.

- Kiedy skończyło się powstanie, nie miałem dokąd pójść, więc zgłosiłem się do Domu Dziecka. W Warszawie nie było już żadnego budynku, wszystko było spalone i rozwalone, jedno wielkie składowisko gruzu. Skierowano mnie do Domu Dziecka w Siedlcach, a stamtąd do Domu Młodzieży w Szczecinie. Tam się wychowywałem, aż skończyłem 18 lat - relacjonuje.

Dzięki Polskiemu Czerwonemu Krzyżowi udało się mu odnaleźć brata i siostrę. Okazało się, że brat jest w Norwegii, natomiast siostra mieszka w Słupsku. Zabrała go do siebie. Minęło kilka lat i został wezwany do odbycia służby wojskowej. Trafił na poligon w Lublinie. Gdy razem z innymi żołnierzami dawał koncert w szkole w Kodniu, pierwszy raz zobaczył swoją przyszłą żonę. W 1956 roku stanęli na ślubnym kobiercu. Nie wiedzieli, że zawirowania historii na pewien czas ich rozdzielą, a domowe ognisko będą zakłócały nieustanne rewizje.

W Małaszewiczach

- Miałem wielkie szczęście, nad podziw wielkie. Dlaczego? Miałem wspaniałych teściów. Byli nieocenieni, kochali jak własne dziecko. Między nami panowała taka zgoda i szacunek, że to nie jest do opowiedzenia - wyznaje pan Jerzy, który w tym roku świętuje 63. rocznicę pożycia małżeńskiego.

W domowym archiwum znajduje się proporczyk "Solidarności" z czasów PRL, o czym świadczy godło bez korony na głowie orła

Po sprowadzeniu się do Małaszewicz pan Jerzy rozpoczął pracę w wagonowni jako rewident wagonu. Szybko awansował i został przeniesiony do biura. Od początku dał się poznać jako człowiek z otwartym sercem i chętny do pomocy. Później, gdy zarejestrował w Małaszewiczach związek zawodowy "Solidarność", ta skłonność do pomagania innym niektórym zaczęła kłuć w oczy.

- Nie mogli tego zrozumieć, że ja ludziom pomagam. Załatwiałem im różne sprawy. "Solidarność" powstała, by bronić praw pracowniczych. Założyłem związek, bo nie mogłem pogodzić się z tym, że partyjniacy tak poniżali ludzi, sami nie mając wykształcenia. Nierzadko przerzucali ludzi z jednego posterunku rewizyjnego na inny, jeszcze gorszy. Swoich, ludzi z partii, zatrudniali na lepszych stanowiskach - opowiada.

Walka o sprawiedliwość

Do związku dołączyło przeszło 50 proc. pracowników kolei w Małaszewiczach. W wagonowni pracowało ponad tysiąc osób, w parowozowni kolejne trzy tysiące. - Zgłaszali się do mnie ludzie, którzy byli przerzucani na posterunki, na które trudniej było im dojechać. Niektórzy przychodzili z wódką, inni pytali, ile to będzie kosztować. Ja wtedy mówiłem: Słuchaj, jak będziesz ze mną rozmawiał na temat pieniędzy, to zamknij drzwi z tamtej strony. Szybko rozeszła się wieść: Nie mów Cybulskiemu o żadnych pieniądzach, bo ci nie pomoże, tylko przepędzi. Albo nie idź do Cybulskiego z prezentem, bo ci przed nosem drzwi zamknie. Zależało mi na sprawiedliwości. Mnie nie odpowiadał podział pieniędzy, jaki był dla rewidentów i rzemieślników. Ludzie na wysokich stopniach pozwalali sobie na naganne zachowanie. Nie godziłem się na to - wyznaje solidarnościowy działacz.

Pan Jerzy był dobrym pracownikiem, jednak ludzie z rządzącej partii na wszelkie sposoby chcieli go poniżyć

W pewnym momencie został przeniesiony do działu zaopatrzenia, gdzie obniżono mu pensję. I choć nie prowadził działalności politycznej, był pod czujną obserwacją służb. Milicja zapukała do drzwi ich domu w nocy 13 grudnia 1981 roku. Gospodarzowi powiedziano, że chce się z nim widzieć kapitan. Pan Jerzy jakby coś przeczuwał, bo starannie się ubrał. Jeszcze wtedy nikt nie wiedział, co się dzieje. Syn wyszedł za ojcem i odprowadził wzrokiem samochód, którym go zabrano. Pojazd nawet nie zatrzymał się przy budynku komisariatu.

W bialskim więzieniu

- Wywieźli mnie do więzienia przy ulicy Prostej w Białej Podlaskiej. Razem z innymi zostałem osadzony w celi na pierwszym piętrze. Było nas chyba ośmiu. Internowano również mężczyzn z Międzyrzeca Podlaskiego i Mińska Mazowieckiego. Zamknęli mnie, bo bali się chyba, że zrobię jakiś szum w Małaszewiczach, że zostanie wstrzymany przeładunek, albo powstanie strajk w parowozowni lub wagonowni. Mojej żonie powiedziano, że zostałem internowany dla mojego dobra, bo gdybym był na wolności, to bym nie wytrzymał, dalej bym rozrabiał i wtedy zostałbym aresztowany. To są ich słowa - opowiada.

Blisko miesiąc później, dokładnie 8 stycznia, został przewieziony do Ośrodka Odosobnienia we Włodawie. Codziennie rano przychodził ubowiec i zabierał go na przesłuchanie. Starał się wciągnąć informacje na temat o czym rozmawia z pozostałymi.

- Pamiętam, jak raz kazał mi usiąść przy biurku, a sam obrócił się twarzą do okna i tak ze mną rozmawiał. To ja też krzesło obróciłem i usiadłem, odwracając się plecami. I nic się nie odzywam. Jego coś tknęło, spojrzał na mnie i krzyknął, dlaczego tak zrobiłem. A ja odpowiedziałem, przepraszam za te brzydkie słowa, że jeszcze nie spotkałem człowieka, żeby d*** z d*** rozmawiała. Mieliśmy ubaw, kiedy opowiedziałem to innym internowanym. Bo oni cały czas nie dawali nam spokoju. Każdego, kto był w celi, po śniadaniu codziennie zabierano na tak zwaną spowiedź. Ubecy chcieli doprowadzić do sytuacji, żeby jeden drugiego zdradzał - tłumaczy pan Jerzy.

Polski nie sprzedam

Cybulski był przetrzymywany w ośrodku odosobnienia do lutego 1983 roku. Z powodu przynależności do "Solidarności" on i jego rodzina nie raz byli szykanowani. Po wypuszczeniu na wolność rozpoczęły się rewizje. Żona pana Jerzego, pani Elżbieta, opowiada, że ubecy wchodzili do ich mieszkania jak do swego domu i rozsiadali się przy stole. Pojawiali się zawsze znienacka. Pytali o kontakty i o tajne spotkania działaczy. Wielokrotnie po ich wizytach zostawały poprzewracane meble, wyrzucona zawartość szaf i porozrzucane książki. Żeby agenci nie mieli podstaw do zatrzymania, opozycyjne ulotki i gazetki solidarnościowe małżeństwo przekazywało dalej.

- Proponowali mnie i mojej rodzinie wyjazd za granicę. Oferowali również sporą sumę dolarów. Powiedziałem wtedy: Polski nie sprzedam za żadne pieniądze, proszę o tym ze mną nie rozmawiać. To zabierali na przesłuchanie do Komendy Wojewódzkiej w Białej Podlaskiej. Ubowcy pilnowali mnie na każdym kroku. Sprawdzali z kim się widuję. Stali praktycznie pod każdym oknem w domu. Gdzie tylko się przemieszczałem, miałem za sobą ogon. Dostałem też wiele zakazów, na przykład nie mogłem pojechać nad rzekę łowić ryby. O odwiedzeniu brata za granicą nie było mowy - wspomina mężczyzna.

Niestety, powróciliśmy do komuny

W 2016 roku pan Jerzy otrzymał odznakę honorową za zasługi dla Niepodległości 1956-1989

Jak mówi, niczego nie żałuje. Ani degradacji ze stanowiska, ani zmniejszonej pensji, ani tego, że chcąc wyjść z budynku musiał prosić o pozwolenie. Zupełnie się tym nie przejmował. Jedyne, czego kiedyś zazdrościł, to innym dzieciom tego, że mieli rodziców.

- "Solidarność", tak jak ja ją przyjąłem do serca i głowy, miała zapewnić sprawiedliwość międzyludzką. Ludzie to zauważyli. Na pewne grono osób to miało wpływ - podsumowuje swoją działalność pan Jerzy. I dodaje - Dziś, kiedy patrzę na to, co się dzieje w Polsce, widzę, że, niestety, powróciliśmy do komuny. Wtedy to, co powiedział sekretarz, było święte. Dziś też warunki dyktuje jedna osoba w kraju. Rząd ma niewielki wpływ na cokolwiek. To nie jest ojczyzna jednego człowieka, tylko nasza, wspólna. Walczono za inną Polskę niż ta, w której żyjemy obecnie. Walczono za Polskę wolną i niezależną. I ja się nie mogę z tym pogodzić, że, niestety, jest inaczej.

Sylwia Bujak

Dodaj komentarz

Komentarze

    Brak komentarzy