Kącik książkowy: Dziewczyna z Konstancina – perypetie pierwszej polskiej policjantki
Wydawnictwo Replika tym razem przedstawia czytelnikom „Podlasianina” powieść z gatunku literatury współczesnej – „Dziewczyna z Konstancina” Witolda Horwatha.
Ona – początkująca, ale już doświadczona funkcjonariuszka na dorobku. On – wiekowy policjant po przejściach. Między nimi odsłaniająca kolejne mroczne sekrety międzywojenna Warszawa. I nie tylko…
Jest początek lipca 1923 roku. Hanka Lubochowska spełnia swe pragnienia i zostaje pracownikiem policji. Od razu trafia się jej niezwykle zawiła sprawa.
W centrum Warszawy zamordowano pewnego znanego adwokata, obrońcę wielu szemranych klientów. Podejrzenie pada na jego wrogów, jednak w niedługim czasie giną także inni ludzie z półświatka. Kiedy Hanka bliżej przygląda się ich koneksjom, sprawa jeszcze bardziej się komplikuje i zatacza coraz szersze kręgi, wychodząc poza Warszawę – do Skierniewic i Konstancina.
Tym samym pozornie prosta zagadka zaczyna się gmatwać. Jeśli dodamy do tego osobiste perypetie pierwszej polskiej policjantki, której przyszło pracować z samymi mężczyznami pod wodzą intrygującego komisarza Sarnatowicza – robi się jeszcze ciekawiej.
Opinie o książce:
„»Dziewczyna z Konstancina« to bardzo filmowa kontynuacja epicko morderczej »Lisicy«. Polecam!”
Reżyser Waldemar Krzystek
O autorze:
Witold Horwath – pisarz i scenarzysta filmowy. Autor poczytnych powieści i zbiorów opowiadań, w tym głośnych „Ptakona”, „Seansu” i „Afrika Korps”. Scenarzysta rozlicznych filmów i seriali, w tym kultowej „Ekstradycji” powstałej na bazie jego bestsellerowego thrillera „Święte wilki”.
Czytaj fragment:
Spotkaliśmy się wieczorem w Centralniaku, gdzie komenda miejska miała dwa pokoje do przesłuchań przyznane nam przez naczelnika Ostrzeszewicza. Hanka z poczty w Żyrardowie zatelefonowała, że jest już w drodze i wiezie dwóch aresztowanych.
– Gdzie mam ich dostarczyć, Sarenko? Przecież u nas nie ma cel.
Pierwszy raz dosłuchałem się w jej głosie bezradności i – nie powiem – było to dość przyjemne.
– Do Centralniaka, głuptasku – odpowiedziałem. – Nikt ci nie mówił, co się robi z zatrzymanymi?
Nie obraziła się za głuptaska.
– A gdzie to jest? Na Mokotowie?
– Nie, nie. Na Daniłowiczowskiej. Zaraz przy ratuszu. Wielkie gmaszysko, na pewno sto razy widziałaś.
A ona dalej wlewała miód w moje serce. Słodka Haneczka zagubiona w gąszczu przepisów.
– Ale ja się nie znam na tych wszystkich formalnościach. Wyjdę na głupią. Sarenko, nie mógłbyś tam przyjechać?
Nie mogłem. Z prostego powodu, że już od kilku godzin byłem na miejscu. Razem z dwojgiem moich aresztantów, których przesłuchiwałem. Każde w innym pokoju. Sokołowski sprawiał wrażenie mocno wystraszonego, jego pani natomiast, po krótkim kryzysie nerwowym w momencie zatrzymania, w pełni odzyskała rezon.
– Tak pan wymawia moje nazwisko, jakbym była drugą Paśnikową – powiedziała drwiąco. – Przepraszam, czy to przestępstwo, że na dwa dni zamknęłam moje sklepy? Chyba kupiec ma do tego prawo. Przykro mi, że pan przodownik – wskazała asystującego mi Jurka Kuleszę – nie mógł mnie z tego powodu znaleźć.
Przyznam, że byłem zaskoczony. W ogóle nie brałem pod uwagę, by mogła mieć z Sokołowskim coś wspólnego poza tym, iż oboje podpisali się na wekslach Wolfferdorffa, i w związku z tym – skorzystali na jego śmierci. A jednak Wanda Borkowska i ziemianin z Podola najwyraźniej stanowili parę, co więcej – byłem pewien, że grunt pali się im pod nogami. Niewiarygodnie zabrzmiało mi jej tłumaczenie, jakoby do Niemiec wybierali się zwiedzać muzea.
– Panie komisarzu, pan chyba nie myśli, że zastrzeliłem tego człowieka. – Sokołowski pierwszy zmiękł i przeszedł na ton płaczliwy.
– Nie potrzebowałem tego robić. Tych pieniędzy i tak bym mu przecież nie oddał. Mógł się najwyżej szarpać z żyrantami, a ja w tym czasie byłbym już daleko.
Jasno dał do zrozumienia, że planował oszukać Wolfferdorffa. Mnóstwo już widziałem takich spryciarzy, co zbrodnię usiłowali przysłonić innym, lżejszym przestępstwem.
– Domyślam się, że sprzedał pan zawczasu ten swój podolski majątek. Bo inaczej, taki szczwany lis jak Wolfferdorff ustanowiłby na nim zabezpieczenie.
– Zaufał mi. Przyjaźnił się z Wandą. Ona za mnie poręczyła.
– A więc ten jej weksel to był żyr. Cóż, najwyraźniej zadurzyła się w panu jak pensjonarka, skoro się na coś podobnego zgodziła.
– Wytłumaczyłem jej, że niczym nie ryzykuje. Przecież wszystko, co ma, czyli sklepy i mieszkanie jest dzierżawione.
Wolfferdorff mógłby dochodzić długu wyłącznie na majątku jej męża. Bo nie spisali intercyzy.
Łukasz Tabor, jak na właściciela hotelu, był słabym fizjonomistą, skoro uważał dawnego gimnazjalnego kolegę za uczciwego z wyglądu. Dla mnie na pierwszy rzut oka miał gębę przechery. No właśnie. Przechery, a nie rewolwerowca. Może się ktoś śmiać, że polegam na takich wrażeniach, ale jak dotąd intuicja rzadko mnie zawodziła. Rację miał ten, kto powiedział, że twarz jest oknem wystawowym duszy; tylko prawdziwi mistrzowie kamuflażu potrafią ukryć za dewocjonaliami dom publiczny.
źródło: Replika.eu
Komentarze
Brak komentarzy