Gdzie wyparował wojskowy arsenał? (cz. 1)

Gdzie wyparował wojskowy arsenał? (cz. 1)

Trzej gangsterzy wyprowadzili w pole żołnierzy jednostki wojskowej na Bemowie w Warszawie, włamując się nocą do magazynu broni i kradnąc arsenał, którym można by wyposażyć całą kompanię. Do dziś sprawa nie została wyjaśniona a sprawcy ujęci, chociaż bialski policjant podał im dowody niemal na tacy. Czy jest to przykład jednego z bardziej spapranych śledztw w historii wymiaru sprawiedliwości? Czy może napad rabunkowy został sfingowany, a sprawcy byli zbyt wysoko postawieni?

To jedna z tych historii kryminalnych, które po latach pozostawiają nadal zbyt wiele pytań bez odpowiedzi. Dla mnie – długoletniego operacyjnego policjanta kryminalnego w najtrudniejszych czasach, bo zaraz po zmianie ustrojowej państwa – jest bardzo bulwersująca. Wiem, co piszę, bo brałem wtedy udział w rozpracowywaniu zorganizowanych gangów.

Zgłoszony, a później stwierdzony przez prokuraturę i sąd napad rabunkowy na warszawską jednostkę wojskową na Bemowie w świetle prawa karnego był zbrodnią, mimo że nie było ofiar śmiertelnych czy rannych. Już samo hasło „zbrodnia” w wyobraźni przeciętnego obywatela może mrozić krew w żyłach. Przecież to było wojsko, jednostka zbrojna, teren chroniony przez żołnierzy, którzy powinni walczyć z napastnikami, zgodnie z przysięgą. Do ostatniej kropli krwi, jak o bezpieczeństwo naszego kraju. Tymczasem wyniki śledztwa, a zwłaszcza sposób gromadzenia dowodów, nieodparcie kojarzy mi się z zabójstwem generała Marka Papały czy komendanta Komisariatu Policji w Huszlewie (powiat łosicki) Henryka Semeniuka. W tych śledztwach też dochodziło do „szopek” typu nagła amnezja świadków, zacieranie dowodów, a w konsekwencji – do nieskutecznej identyfikacji bandytów. Jedyne, czego nie można zarzucić, to stworzenie kilku tomów akt rozmydlających modus operandi (łac. sposób działania).

Na podstawie mojej wieloletniej praktyki walki z bandytyzmem jestem przekonany, że efektem tego napadu były ofiary śmiertelne, i to wiele… Fakt, nie podczas samego napadu na jednostkę wojskową, bo tam nikt nie zginął. I nie taki był cel – wszystko było profesjonalnie zorganizowane i zaplanowane. Pod pełną kontrolą. Ale potem… W końcu w jakimś celu zdecydowano zrabować te kilkadziesiąt pistoletów i kilkaset sztuk amunicji. Tylko że tych ofiar nie da się zliczyć. To mogło być kilka, a równocześnie setki trupów. I osób ze światka przestępczego, i zwykłych ludzi: pracowników banków, kantorów, przypadkowych przechodniów. Nie przesadzam. W tamtym czasie, na przełomie lat 90. i początku dwudziestego pierwszego wieku, najcięższe zbrodnie, w tym zabójstwa, były codziennością. Jako policjant kryminalny zajmowałem się nimi na co dzień.

Gangsterzy-komandosi

To był lipiec 1995 roku. Trzech zamaskowanych sprawców sterroryzowało strażnika i ukradło z magazynu 75 pistoletów P-64 oraz 828 sztuk amunicji. W tym czasie oficer dyżurny i piloci spali, a trzech innych wartowników bawiło się na dyskotece. Tak przynajmniej wynika z oficjalnych ustaleń. Szok! Trzech gangsterów rozbroiło Jednostkę Wojska Polskiego, bo w tym czasie żołnierze wartownicy imprezowali, a piloci i oficer dyżurny – też na służbie – smacznie spali!

Bandyci nigdy nie zostali ujęci. Złośliwie można by powiedzieć, że dopiero byli to komandosi! Żołnierze elitarnej jednostki antyterrorystycznej Grom mogliby się wiele od nich nauczyć… Niestety, nie zechcieli się sami ujawnić. Ich ambicje były inne, zdecydowanie bandyckie. Czy śledczy byli za słabi jako fachowcy, czy jednak działo się coś, przez co nie mogli się przebić, gromadząc dowody. To są pytania, na które do dzisiaj nie udzielono odpowiedzi.

Sprawcy na teren jednostki weszli przez dziurę w płocie, a do budynku magazynów – przez okno w szatni. Rozpracowali wojsko wprost książkowo i stworzyli warunki wyjątkowo sprzyjające do zaplanowanego przestępstwa. Skąd mieli taką wiedzę?

Aresztowany syn kosmonauty

Dopiero po kilku latach zebrane w pierwszej fazie śledztwa dowody pozwoliły, a być może zmusiły ówczesnego prokuratora wojskowego do postawienia zarzutu ujawnienia tajemnicy służbowej – w zakresie, jak dostać się do jednostki wojskowej i gdzie jest przechowywana broń – pilotowi Mirosławowi H., synowi znanego polskiego kosmonauty. Taką wiedzę miał on przekazać Grzegorzowi K., rolnikowi z Siedleckiego, a ten miał zorganizować napad. Mirosław H. nawet przyznał się do znajomości z rolnikiem, ale zaprzeczył postawionemu zarzutowi. H. został wówczas aresztowany i w areszcie śledczym przesiedział półtora roku. W 1998 roku za pomoc w kradzieży broni skazany został na karę pięciu lat wiezienia i degradację.

Napad miał mieć formę „remanentu”, bo już wcześniej broń z tego pułku wypływała do przestępców i wykorzystywana była do napadów na tiry. Na Południowym Podlasiu też. Pisząc „remanent” mam na myśli kradzież, podczas której ginie to, co rzeczywiście w magazynie jest, jak i to, czego od dawna w nim nie ma. Owe „braki magazynowe” można wtedy łatwo zrzucić na złodziei, tuszując wcześniejsze upłynnienie towaru.

To w ogóle była ta kradzież…?

Dowodami obciążającymi pilota Mirosława H. byli czterej świadkowie incognito. Wydawałoby się, iż prokurator, stawiając zarzut i aresztując pilota (w tamtym czasie prokurator miał takie uprawnienia), syna tak znanego i szanowanego nie tylko w Polsce astronauty, był niesamowicie odważny. Musiał mieć superdowody oraz musiał być niezależny politycznie – nie tylko zresztą on, ale przede wszystkim jego zwierzchnicy. Takie należałoby wyciągać wnioski, znając realia i (nie)zależność ówczesnych organów ścigania.

Niestety, albo nie było superdowodów, albo niezależności politycznej, skoro tak poprowadzono dalsze śledztwo, że podejrzany oficer wojskowy ostatecznie został… uniewinniony. Podobnie uniewinniony został rolnik Grzegorz K., jak i Krzysztof A. „Twardy” (współpracujący z grupą „Szczura”) – jedyny oskarżony o bezpośredni udział w ataku na bemowski pułk.

W 2002 roku śledztwo umorzono z powodu niewykrycia sprawców. Prokuratura Wojskowa, nazywająca na początku ten napad aktem terrorystycznym, a później bandyckim napadem rabunkowym, oficjalnie… poddała się. Tak, sama, z własnej inicjatywy! To dopiero jest szok. Prokuratura nie broni własnego aktu oskarżenia, nie broni zebranych wcześniej dowodów… Czy dlatego, że w przestępstwo wmieszani byli swoi? Oficerowie piloci tylko zasnęli, wartownicy tańczyli na zabawie, wszyscy mieli alibi. Świadków nie było, po terrorystach nie został ślad. A że ktoś później sprzedawał skradzione w jednostce pistolety, to pewnie żaden dowód w tej sprawie…

Skarb Państwa wypłacił Mirosławowi H. 32 tys. zł odszkodowania i 80 tys. zł zadośćuczynienia. Do dziś nie mogę pojąć, jak można było w tak szczeniacki sposób dowodowo spartolić sprawę. Chyba że ktoś chciał ją spartolić…

Ekspert od wszelkiej broni

Pamiętam tę sprawę bardzo dobrze, bo miałem w niej swój udział, przynajmniej w zakresie wiedzy operacyjnej. Byłem przekonany, że pomogłem zebrać konkretne dowody. Niestety nie wiem, w jakim zakresie moje informacje zostały wykorzystane. Czy w ogóle sprawdzono to, co ustaliłem i podałem niemalże na tacy. Oczywiście nie przekazywałem informacji bezpośrednio Prokuraturze Wojskowej, tylko standardowo, drogą służbową. Jak to szło w rzeczywistości, i czy dotarło do adresata, nie wiem.

Niewiele mogę ujawnić, choć minęło już tyle lat, ale na pewno wskazałem nazwiska ludzi, którzy kupili część skradzionych pistoletów i którzy mogliby pomóc w dotarciu do sprzedających. Co więcej, zapewniłem, że mój informator może wziąć udział w prowokacji, czyli doprowadzić do kupienia zrabowanego pistoletu od konkretnej osoby! Czy to mało? Czego więcej potrzeba, żeby ustalić modus operandi i zebrać wszystko do kupy?

W tamtym czasie pozyskałem informatora, którego hobby była broń palna. Miał szerokie kontakty, bo przy okazji był myśliwym, a w tamtym czasie do koła łowieckiego mógł zapisać się człowiek o wątpliwej często reputacji. Wystarczyły pewne układy, by otrzymać pozwolenie na zakup broni. Mój klient był „ekspertem” od wszelkiej broni. Potrafił dorobić niektóre części i przywrócić do stanu używalności każdą pukawkę. Miał w domu kolekcję atrap pistoletów i karabinów z uszkodzonymi mechanizmami strzeleckimi. Widziałem na własne oczy. Ufał mi na tyle, że mi pokazał. To też napisałem w informacji operacyjnej do przełożonych. Kiedyś, w przypływie chwilowej wylewności, powiedział mi, że jest w stanie każdą jednostkę broni, którą ma u siebie, przywrócić do takiego stanu, by znów można było z niej strzelać.

Przy pomocy tego gościa dotarłem do grupy produkującej broń w Siedlcach. Serio. Siedlce to nie był mój teren, ale żeby dojść do celu, trzeba było oszukiwać oderwane od rzeczywistości procedury. Co więcej, dla bezpieczeństwa musiałem mieć zaufanego kierowcę ze swojej sekcji, bo praca operacyjna to naprawdę delikatne i niebezpieczne zajęcie. Partner musi być sprawdzony, muszę mu ufać bez granic. W karcie samochodu po prostu wpisał inną trasę, tak żeby kilometry się zgadzały. Ogólnie brałem całe ryzyko na siebie, bo byłem przekonany, że robię dobrą robotę na rzecz naszego kraju i naszych obywateli. Byłem szaleńcem? Nazywajcie mnie jak chcecie, ja szedłem do celu swoją drogą i z reguły go osiągałem.

(dokończenie tego odcinka znajdziesz tutaj)

Dodaj komentarz

Komentarze

    Brak komentarzy